piątek, 27 maja 2011

Wielbrandowo, czyli bezradność Antoniego w poszukiwaniach

Wszystko z góry wygląda inaczej niż z dołu. Tak jest również z Wielbrandowem. Drzwi do mieszkania Antoniego Flisika były zamknięte, więc poszedłem na wzgórze, gdzie pan Antoni w starej, choć powojennej kuźni urządził sobie miejsce przemyśleń i spokojnej pracy. Z każdym krokiem spaceru zostawiona za plecami przestrzeń robiła się coraz głębsza w miejscu centrum wsi i coraz bardziej wypiętrzona w paśmie zamykających ją wzgórz w kierunku na Gniew.








"Przestrzeń robiła się coraz głębsza w miejscu centrum wsi i coraz bardziej wypiętrzona w paśmie zamykających ją wzgórz w kierunku na Gniew..."

"Zaproponowałem zdjęcie na tle bardzo ładnie urządzonej kuźni."

T

Tym razem Antoni pozuje bez czapki.


Przywitaliśmy się z Antonim, jakby nasza ostatnia rozmowa została urwana zaledwie wczoraj, a przecież minęło od niej ładnych kilka lat.

Zaproponowałem zdjęcie na tle bardzo ładnie urządzonej kuźni. Zrobiłem kilka ujęć. Antoni miał nam głowie czapkę z dużym daszkiem, z tych, co to prawie całkowicie zasłaniają cieniem rysy twarzy. Poprosiłem, by ją zdjął.

Po chwili schodziliśmy ścieżką. Wielbrandowo oraz okolica z każdym krokiem znowu się spłaszczała. Zauważyłem, że kuźnia Antoniego od tej strony wsi leży na najwyższym wzniesieniu i że zapewne było tu kiedyś grodzisko. Antoni Flisik, 47. rocznik, 64 lat, interesujący się historią Wielbrandowa, ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. Być może chciał mówić o tym i innych nowych rewelacjach, jakie odkrył, w domu.

Po zrobieniu kawy zaczął wykładać na stół, niczym pomoce naukowe, stare zdjęcia i książki.

Wśród książek był rarytas - niezwykły reprint.


Antoni zbiera informacje na temat Wielbrandowa od lat. Dużo rozmawiał na temat posesji, na której mieszka, znajdującej się na miejscu stojącego tu jeszcze po wojnie pałacu. Interesował się również literaturą na temat wsi, między innymi na temat parafii ewangelickiej w Skórczu, do której należało Wielbrandowo.

Kilka lat temu opowiadał mi o bardzo malowniczym położeniu tej miejscowości. Przyznam, że wówczas nie dałem temu wiary. Być może w tamten dzień była kiepska pogoda i nie zwróciłem uwagi ze wzgórza, gdzie stoi kuźnia, na ten malowniczy, mocno pofałdowany teren. Teraz słuchałem go uważnie. Opowiadał, co wówczas potraktowałem za przesadę, o niewidocznych z centrum górach zamykających wielbrandowską dolinę od wschodu, o wysokich skarpach i malowniczym strumyku o nazwie Liska, wijącej się między tymi górami, zahaczającej tu i tam o potorfowe bagna, a wpływającej do Węgiermucy, ale daleko, bo aż w na Kierwałdzie.

Kuźnia, owszem, stoi na najwyższym wzniesieniu we wsi, ale daleko mu z wysokością do tych gór. Obiekt powstał w tysiąc dziewięćset czterdziestym którymś tam roku i należał do Spółdzielni Produkcyjnej. Ta po jakimś czasie przeistoczyła się w Gospodarstwo Rolne Kółka Rolniczego, potem w Państwowe Gospodarstwo Rolne, a na koniec w PGR-owski Zakład Remontowo-Budowlany. Doliczając do tego przedwojenny czas majątku Fankidejskich i być może przed nimi jakiegoś Niemca, wychodzi całkiem gęsta linia przekształceń własnościowych i strukturalnych.


Antoni Flisik wyjął zdjęcia i książki, jakby to były pomoce naukowe.

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ów pałac został zniszczony, jak zresztą wiele innych w powiecie, a w gminie Skórcz w Wolentalu i Pączewie, nie przez Niemców czy Rosjan, a przez naszych, czyli Polaków, często rękoma mieszkańców wsi. Antoni miał odpowiedź zaskakująco prostą. Robili to polscy komuniści, żeby nie pozostały ślady historii - nie niemieckiej, a świetności Polski. Żeby nic nie mówiono, co zdołano dokonać w okresie międzywojennym. Chcieli, by widoczna tylko była świetność komunistycznej, budowanej właśnie ery. Z tym pierwszym się zgodziłem, to znaczy z motywem: zatarcie śladów historii, z tym drugim, o dokonaniach w okresie międzywojennym, już nie. Przecież ten majątek był starszy, niż te dwadzieścia lat II RP.

Zaczęliśmy rozmawiać o czasach znacznie wcześniejszych, nie odległych o kilkadziesiąt lat, a kilka wieków, a nawet kilkadziesiąt.

Pokazywałem Ci kiedyś kamień - mówił Antoni. Od razu wiedziałem, o co mu chodzi. Są kamienie, jakich się nie zapomina. Tamten kamień, znaleziony podczas wykopu pod kanalizację, był urzekający przez swój tajemniczy ornament, przypominający fragment zwinnej jaszczurki. Mam jego zdjęcie w portalu, w innym reportażu o Antonim.

Pokazałem go kuzynowi, który jest archeologiem - mówił Antoni. - Autorytatywnie stwierdził, że to gzyms średniowiecznej budowli, być może zameczku, jaki tu stał.

Przypuszczenie bardzo prawdopodobnie. Wynika z tego, że tu, gdzie była piękna weranda, o wiele wcześniej stał średniowieczny gródek, siedlisko jakiegoś być może średniowiecznego rycerza.

Dodałem w myślach do początku owej linii przekształceń tego miejsca jeszcze jedną pozycję. Jak się potem pokazało, nie pierwszą, początkową.

Antoni nie zna daty budowy pałacu. Nic mu na ten temat nie wiadomo. Temat smutnego końca zna. W miejscu, gdzie siedzieliśmy, stała wielka, przeszklona weranda, oranżeria. Została zniszczona jako ostatnia część całości. Uściślając - została spalona. W jaki sposób, trudno powiedzieć. Rzadko słyszy się o płonących werandach.

Widzisz, jak historię niszczono - mówił Antoni. - Podobnie stało się z zamkiem gotyckim w Osieku.

Tu się nie zgodziłem. W tym akurat nie ma żadnego podobieństwa, gdyż pokrzyżacki zamek w Osieku rozebrali w drugiej połowie wieku Niemcy, by mieć z czego zbudować koszary w Starogardzie.

Wiadomo natomiast jest, że właścicielami majątku i pałacu w okresie międzywojennym byli Fankidejscy, mający ponoć pochodzenie holenderskie. Do takiego wniosku doszedł były burmistrz Skórcza Alojzy Kosecki - Fankidejski od Van Kidei czy czegoś w tym rodzaju.

Ciekawostką w tym pałacu przed wojną był system krążenia wody. Pompowano ją ze studni głębinowej do zbiornika opadowego, a stamtąd opadowo, czyli grawitacyjnie, zasilała pałac i wszystkie mieszkania. Zbiornik jeszcze chyba stoi.


Przy tym budynku, pozostałości po majątku, stał zbiornik opadowy.

Pomyślałem - cóż to za ciekawostka, jak jej już od dawna nie ma. Historia istniejąca tylko w opowieści czy dokumentach jest o wiele mniej interesująca, jeżeli jej nie można dotknąć, zobaczyć, a w tym przypadku również i wypić.

Zapytałem o kronikę szkolną. Okazało się, że nikt w szkole w Skórczu się nie przyznaje, żeby odbierał. Nikt nie mówi, że w szkole coś takiego jest. Wręcz przeciwnie - stanowczo stwierdzają, że nie ma i właściwie to koniec tej całej historii. Tak samo jest z tablicą, co była na murze szkoły. Żyją jeszcze ludzie, którzy byli na uroczystości jej odsłonięcia, ale nie ma, przepadła, brakuje nawet hipotez, gdzie może być.

Skakaliśmy po czasie przeszłym bez ładu i składu. Trudno się dziwić, gdyż albo oglądaliśmy zdjęcia, albo szukaliśmy Wielbrandowa w niezwykłej książce - reprincie. Według tej książki historia Wielbrandowa jest o wiele starsza niż czas średniowiecza, gdy na miejscu majątku powstał domniemany średniowieczny obiekt. Sięga trudnych do wyobrażenia czasów. Dowodem na to jest mapka przedstawiająca cmentarzysko grobów skrzynkowych, przecięte na pół szosą Wielbrandowo - Skórcz.

"Dowodem na to jest mapka przedstawiająca cmentarzysko grobów skrzynkowych, przecięte na pół szosą Wielbrandowo - Skórcz."


Jeżeli był cmentarz, to znaczy, że musieli mieszkać tu ludzie - sentencjonalnie zauważył Antoni.

Zapytałem jeszcze o czołg. Nic się nie zmieniło. Historia niemieckiego czołgu nadal jest żywa, wszyscy starsi mieszkańcy mówili, że był. Zatonął w 1945 roku w niewielkim jeziorku w kierunku na północ, w stronę Grabowa. Musi znajdować się już bardzo głęboko, jeżeli liczni poszukiwacze na nic nie natrafili. Aloś Osowski mówił też od drugim rozwalonym na górze czołgu - amerykańskim, to znaczy amerykańskiej produkcji w armii radzieckiej. Też szukali i nie znaleźli.

Antoni jak pani Basia uważa, że powinno się rekonstruować historię każdej wsi, żebyśmy wiedzieli - i tu zabrzmiało patetycznie - skąd nasz ród. Od czego zacząć? Od dokumentów, które są w archiwach. Niestety, ludzi, którzy jeszcze coś by pamiętali, już nie ma. Należałoby chociaż spisać to, co jest wiadomo na dzień dzisiejszy, bo za jakiś czas już nic w ogóle nie będzie wiadomo.

Pomyślałem, że można też dokonać rekonstrukcji choć części historii po budynkach, po tym, z czego zostały zbudowane. Natchnął mnie Antoni, zauważając, że ten, co budował tu zespół - pałac i budynki gospodarcze, musiał być dość bogatym człowiekiem, gdyż stać go było na stawianie budynków gospodarczych z cegły - na marginesie: budynków przez kogoś cichaczem rozbieranych. A ta cegła z daleka nie przyjechała. Przy drodze do Barłożna, na polu Bastiana istniała cegielnia. Po cegłach można więc mniej więcej określić wiek niektórych budynków, wyłowić je okiem spośród innych, z tego całego chaosu budynków, z tego nieporządku, gdzie - jak to określił Antoni - nic przypasowane nie jest.

"Przy mostku, jak mnie poinstruował Antoni, skręciłem w lewo i rzeczywiście - góry, wielka skarpa, uroczysko."


Wjechałem na szosę, zatrzymałem wóz. Tyle już dziś rozmów, notatek - zmęczenie, ale ile jest warty ten tekst, między innymi o górach, wijącej się wśród nich rzeczce Lisce, cegielni na polu Bastiana, jeżeli się tego nie zobaczy w ten dzień?

Zawróciłem i pojechałem ulicą Główną - ściśle mówiąc szeroką, nieutwardzoną drogą. Teren faktycznie robił się coraz bardziej malowniczy. Przy mostku, jak mnie poinstruował Antoni, skręciłem w lewo i rzeczywiście - góry, wielka skarpa, uroczysko. Potem podjechałem jeszcze kawałek dalej ulica Główną, w stronę Barłożna. Po lewej, w zielonej dżungli drzew i chaszczy, stał okazały, choć zaniedbany dom. Przed nim, przy wielkim i pustym dziedzińcu - duży budynek z czerwonej cegły, tej samej, z którego zbudowano obiekty gospodarcze majątku, dom Wróblowej i zapewne nieistniejący pałac w Wielbrandowie. Niestety, w domostwie nikogo nie było. Porobiłem zdjęcia, między innymi opartego o drzewo zmęczonego pionem fragmentu muru również z tej cegły. Na drodze pojawili się mężczyzna i kobieta na rowerach. Przystanęli zaciekawieni. Okazało się, że mieszkają tutaj, w domu Bastiana. Wyjaśniłem, że chodzi mi o informację o cegielni. Nic nie wiedzieli. Ale wie pan - na do widzenia rzucił mężczyzna - ten dom ma, jak mi mówił Bastian, sto osiemdziesiąt lat.

Porobiłem zdjęcia, między innymi opartego o drzewo zmęczonego pionem fragmentu muru również z tej cegły.

"Przed nim, przy wielkim i pustym dziedzińcu - duży budynek z czerwonej cegły, tej samej, z którego zbudowano obiekty gospodarcze majątku, dom Wróblowej i zapewne nieistniejący pałac w Wielbrandowie".


Jedna liczba i już coś mamy. Właściwie to nawet nie coś, a bardzo dużo. Wynikałoby, że majątek w Wielbrandowie wraz z domami z czerwonej cegły powstał w połowie XIX wieku. To zabytki. Szkoda, że nawet tę resztówkę w ciągu kilku lat rozkradną do końca, zniszczą, wywiozą gdzieś tę cegłę, może zniszczą z innych względów, niż chęć pobudowania sobie jakiejś przybudówki, ale już nie wiem jakich - żeby już zupełnie zapomnieć o historii?

Tadeusz Majewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz