środa, 13 sierpnia 2014

"Trzeszczało jak diabli". Co wykopywał starogardzianin Jan Walos w kopalni w Kowarach?

Ten tekst ciągle pamiętam... "Kopaliśmy siwe kamienie, niektóre aż czarne. Czasami różowawe lub czerwonawe jak granit. Nie wiedzieliśmy, co to jest. Kopaliśmy, a facetki - Rosjanki chodziły z aparatami. Od czasu do czasu wykazywało, że jest jakiś składnik: w tych aparatach, licznikach Geigera, trzeszczało jak diabli" - mówił w 1999 r. Jan Walos, bohater mojego reportażu pt. Ktokolwiek wie. Niestety, nikt się w tej sprawie nie odezwał, co spowodowało, że już nie odwiedziłem pana Jana. Może teraz, przy powszechnym już internecie, ktoś się odezwie...

- Wózki po torach pchać, łopatą kamienia naładować, zabudować stemplami... Człowiek się napracował jak koń. I co człowiek ma? Pięć razy pod nożami (chirurgów - red.) - mówi krótkimi, urywanymi zdaniami.

- Samochód pan ma?

- Tylko widzę jak jeżdżą. (śmiech)

- A o tych dwóch latach, których zabrakło panu w życiorysie, ktoś wie?

- Nikomu nie mówiłem. Teraz próbuję się dowiedzieć. Toć próba nie strzelba.

Pomimo perypetii życiowych i nękających go chorób jest zaskakująco pogodny. "Próba nie strzelba" to jedno z powiedzonek, jakie zapamiętał z życia. Ma w rękawie inne powiedzonka, takie z pieprzem. Albo mądre, na przykład:

- Wie pan, dlaczego śmierć jest taka chuda?

- ?

- Bo łapówek nie bierze.

No tak...


Ktokolwiek wie


Pan Jan Walos (66 l.), mieszkaniec Starogardu, ma niezwykły "życiorysu przebieg".

- Aby nie kryminał, bo pod tym względem jestem czysty jak łza - zaznacza z góry.

Urodził się w Kieleckiem. W 1945 wyjechał do Słupska z rodzicami, do ojca. Ojciec, wzięty w 1939 r. na przymusowe roboty, pracował u bambra w Niemczech. Wracając w 1945 r. w Słupskiem objął gospodarstwo. W 1948 zaczęły się czasy Służby Polsce i wszystko w życiu młodego Jana się zmieniło.

- Co to była Służba Polsce? Trzy dni w miesiącu musieliśmy w PGR-ach pracować darmo, odrabiać tak zwane trzydniówki. W tym samym roku W 1948 roku, za pośrednictwem komendanta Służby Polsce, Nadacznego Juliana, znalazłem się w Świebodzicach - w górniczo-hutniczej Państwowej Szkole Przysposobienia Przemysłowego, ulica Dubojca 24. Czy chciałem zostać górnikiem? Ależ skąd! Zapisali do szkoły, a dopiero później okazało się, jaka ta szkoła była. Uczyliśmy się trzy dni w tygodniu, a trzy dni pracowaliśmy w kopalni Kozice - Julianowo za Wałbrzychem. Tam odbywaliśmy praktykę. Wozili nas samochodami. Przy czym pracowałem, nie wiem, bo tego nam nie powiedzieli. Jakiś urobek, lecz nic nie wykazywał. Kopalnią kierowali Polacy. Kierownik naszej szkoły chodził w mundurze, ale stopni nie miał.

Po skończeniu szkoły w Świebodzicach pana Jana przywieźli do Kowar koło Jeleniej Góry. Na absolwentów (ponad 200 chłopa) czekały przygotowane dwa bloki - hotele robotnicze. Dali ubranie i wyposażenie. Mieli to odpracować w Kowarach, w kopalni.

- Zacząłem pracować jako górnik w kopalni, na dole. Codziennie pod blok podjeżdżały obite dechami ziły. Całkowicie kryte, żadnych okienek. Nazywaliśmy je kurnikami. Jaką trasą jeździliśmy, to ja nie wiem. Podwozili nas pod kopalnię, wyładowywali i na dół. Zjeżdżaliśmy nie w normalnych windach, tylko w beczkach. Dwóch do środka, dwóch stawało na beczce trzymając się liny. Czterech nie dwóch ze względu na tempo pracy. Zjeżdżaliśmy w ciemno z lampami karbidowymi. Pracowaliśmy na różnych poziomach - 300, 400 i 500 metrów. Do przodku trzeba było podjechać, na wózki ładować gruz, odstrzelony przez poprzednią zmianę, przywieźć do szybu, wyczyścić przód, na koniec zmiany odwiercić, znowuż odstrzelić dla drugiej zmiany, żeby miała zajęcie.

- Ale co wydobywaliście?

- Siwe kamienie, niektóre aż czarne. Czasami różowawe lub czerwonawe jak granit. Nie wiedzieliśmy, co to jest. Kopaliśmy, a facetki - Rosjanki chodziły z aparatami. Od czasu do czasu wykazywało, że jest jakiś składnik: w tych aparatach, licznikach Geigera, trzeszczało jak diabli. Pokazywało się to większymi żyłami. Gdzie się pokazał ten składnik, to przynosili specjalne metalowe puszki. Ładowaliśmy do nich kamienie, które wykazały się składnikiem i zamykaliśmy na miejscu. Potem były wywożone do góry pod strażą.

Pan Jan w Kowarach pracował ponad 2 lata, do 1952 roku. Nikt nie mógł zwolnić się z pracy, bo takie było odgórne zarządzenie, a poza tym trzeba było odpracować za umundurowanie, szkołę i jedzenie. Pieniędzy nie dostawali. Mówili im, że co chcą, to wszystko mają. Mogli nawet oglądać filmy w rosyjskim osiedlu Wysoka Łąka. Mieszkało tam rosyjskie kierownictwo kopalni.

- Nie rozmawialiście między sobą o tym, co kopiecie?

- Między nami nie było żadnych dyskusji, bo każdy się obawiał. Kiedyś jakiemuś cywilowi z Kowar zrobili psikusa, wsadzili do torby śniadaniowej kilka małych kawałków wielkości kurzego jajka i później miał bardzo duże kłopoty. Wiem, że siedział. W kopalni już się nie pojawił. Jak wychodziliśmy z pracy, to obmacywało nas wojsko KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego). W 1952 roku zlikwidowali wszystkich cywilów i wywieźli nas do huty Bobrek koło Bytomia. Dopiero wtedy dyskutowaliśmy na ten temat - nie było już obawy. Niektórzy wiedzieli trochę więcej na ten temat. Wyszło, że to był uran. Podobno w czasie okupacji Niemcy tam co innego kopali, a z kolei po wojnie Rosjanie co innego wynaleźli. Dwa lata temu mówiono w telewizji, że w Kowarach ktoś chciał zrobić uzdrowisko w sztolniach, ale zrezygnował z powodu promieniowania.

W Bytomiu pan Jan pracował na piecach martenowskich. Część z jego szkolnych kolegów wywieźli do Huty Kościuszko, część do huty w Siemianowicach. Potem mogli już się przenosić z miejsca na miejsce. Jan Walos wyjechał z Bytomia w Szczecinie, na "marteny", ale nie było miejsca. W Słupskiem przejeździł 27 lat na ciągnikach w kółkach rolniczych. W 1985 roku przyjechał do Starogardu i pracował w Polmosie. W 1989 r. zachorował.

- Dłuższy czas mnie to nurtuje - mówi - gdzie i przy czym ja wtedy pracowałem. Byłem w biurze poselskim Piotra Aszyka. Powiedział, że nie ma co się dowiadywać (chodziło mi o adres kombatantów, żeby przez nich znaleźć świadków). Gdyby się udało, może dostałbym jakiś dodatek. Dwa lata pracy w kopalni liczą jako cztery. Moja choroba może też mieć związek z tamtą pracą. Mam wycięte płuco, problemy z oddychaniem i inne choroby. Poseł Aszyk odradzał. Nie byłem wojskowym, a cywilem - mówił. Nie mam żadnych dokumentów. Kiedy wywozili z Kowar, to wszystkie zabrali. To są fakty, co by mnie to dało zmyślać. Mam z tego czasu zdjęcia. Może ktoś się rozpozna i skontaktuje.

Pan Jan Walos zamyśla się. Nurtują go te dwa zagadkowe lata. Prosi nas o pomoc. Dlatego zwracamy się do Czytelników - ktokolwiek coś wie o sprawie tajemniczej kopalni w Kowarach, prosimy o kontakt.

Tadeusz Majewski

Gazeta Kociewska, 6.06.1994 r.

Do tekstu załączono zdjęcia:

1. Uczniowie szkoły w Świebodzicach. Jan Walos drugi od lewej w szeregu leżących.

2. Jan Walos: "Teraz próbuję się dowiedzieć. Toć próba nie strzelba."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz