sobota, 11 listopada 2006

Hubert Pobłocki: O Arie Goldfarbie i innych

W "Gazecie Kociewskiej" z 17.04br. ukazał się artykuł pt. "Zakaz obyczaju" pióra Edwarda Zimmermanna. W owym nader ciekawym artykule autor przedstawia historię zażywania tabaki w Europie i wykorzystania liści tytoniu w formie innych wyrobów. Wspomina też nazwisko Goldfarb.
Mimo upływu lat, zmiany pokoleń i dwóch wojen światowych brzmienie owego nazwiska wywołuje we mnie wciąż ten sam serdeczny rezonans, co we wczesnym dzieciństwie.Obyczaj zakazu (tytuł prasowy)


I. Zagórska i J. Cherek o jednym z rodu tak napisali: "Arie Goldfarb należał do dobrodziejów miasta. Ufundował przytułek dla ubogich, składający się z trzech domów".

Dodam, iż rozbudowująca się fabryka w ciągu stulecia (1839-1939) zapewniała kilku pokoleniom starogardzian liczne miejsca pracy i godziwy zarobek. Wśród korzystających z dobrodziejstwa pracy na rzecz dynastii przemysłowców: Jakuba, Izaaka, Ariego i Artura Goldfarbów, byli również moi dziadkowie, zarówno po kądzieli, jak i po mieczu.
Od początku wieku moja babcia. Franciszka Warmbier - wdowa po Adolfie Hermanie - prała, prasowała i prężyła: firany, kołnierzyki i koszule dla członków ww. rodziny.

Prowadząc przez wiele lat jedyny w swoim rodzaju "zakład usługowy" krochmalenia kołnierzyków w domu sąsiadującym (przy ul. Chojnickiej 18) z willą Goldfarbów, znalazła się w kręgu ich pracowników. Do ostatnich swych dni z dumą wspominała, jak to jeszcze przez I wojną światową w wigilię Bożego Narodzenia, progi jej mieszkania - zarazem pracy - osobiście przekraczał sam Arie Goldfarb, składając życzenia świąteczne i wręczając z tej okazji nieodmiennie karton wybornych cygarze swej, znanej szeroko w świecie, fabryki wyrobów tytoniowych.

Ponieważ pod twardą ręką mojej babci wśród jej czterech synów i tyluż córek obowiązywał obyczaj zakazu palenia, nie wiadomo, co się później z owymi gwiazdkowymi cygarami stało.
Druga moja babcia, po mieczu Rozalia z Urbańskich Pobłocka, wkrótce po powrocie z emigracji zarobkowej z Nadrenii już od roku 1920 została robotnicą fabryki Goldfarba. Od tego to roku aż do upaństwowienia zakładu w 1924 roku kierownictwo nad całością przejął ostatni z dynastii, siostrzeniec, Artur Goldfarb - Behrendt.

Kiedy dnia 5.02.1925 r. w Wiesbaden w wieku 70 lat zmarł Arie Goldfarb: dobroczyńca, honorowy obywatel miasta, mecenat sztuki w jednej osobie (na jego zaproszenie bywali i występowali w Starogardzie najwybitniejsi muzycy epoki, jak pianista i kompozytor Max Reger, rosyjscy artyści skrzypek Picznikow i pianista Antoni Rubinstein), władze miasta w dniu pogrzebu zarządziły opuszczenie flag na budynkach państwowych do połowy masztu. Na pogrzeb wyjechała delegacja w składzie: Czesław Nagórski, Maciejewski z ówczesnym burmistrzem Cwojdzińskim na czele.

W połowie lat dwudziestych szeregi pracowników Polskiego Monopolu Tytoniowego zasilili moi przyszli rodzice, dziadkowie pianistki Ewy Pobłockiej.

Ojciec mój pod kierownictwem mistrza, Alfreda Kucharskiego, zdobył kwalifikacje zawodowe, przędzarza tytoniu. Ten niespotykany dziś zawód charakteryzował się opanowaniem techniki sporządzania tytoniu do żucia. Ów produkt, niezwykle poszukiwany na ówczesnym rynku używek, zaspakajał potrzeby marynarzy, górników, hutników i innych grup zawodowych, oddanych niebezpiecznej, trudnej pracy.

Tytoń do żucia zastąpiony został gumą do żucia i spełniał tę samą rolę. Ze zwierzeń ojca, którego niecodzienny zawód bardzo mi, dziecku, imponował (pamiętam z jaką dumą wypełniałem w PRL-u ankiety, bądź to stypendialne, bądź to paszportowe, zaznaczając w odpowiednich rubrykach - zawód ojca - przędzarz tytoniu i głupie miny urzędników, którzy nie wiedzieli, co to oznacza), wiem, że polegał on na opanowaniu techniki preparowania odpowiedniego eliksiru i przędzenia z liści tytoniu swoistego warkocza, układanego po nasączeniu go owym eliksirem w glinianym naczyniu, w jakiej to formie ów końcowy produkt - tytoń do żucia - był sprzedawany.

Do tej pory przechowuję w domu jeden z takich glinianych słoi koloru szaro-niebieskiego z napisem: "Tabakfabriken J. Goldfarb Stargard in Pommern". Swego czasu wręczono go ojcu, po zdaniu przez niego egzaminu na czeladnika. Według mojej oceny, mogło się w nim pomieścić około jednego kilograma produktu końcowego. Po zdjęciu pokrywy użytkownik odcinał z ułożonego w środku warkocza tytoniu pożądany odcinek, który wkładał do ust i żuł tak długo, jak mu to sprawiało przyjemność. Obecnie ów drogi mi, pamiątkowy słój służy nam do przechowywania - na zimę - miodu pszczelego w ilości około 3 kg.

Gdy w końcu lat czterdziestych likwidowano w Starogardzie Polski Monopol Tytoniowy i przenoszono całe urządzenie fabryki do odległego Raciborza, znaczna część przedwojennego personelu fabryki ruszyła w ślad za swoim zakładem pracy. Pełna jak najlepszych wspomnień wyniesionych z lat pracy w P.M.T i tych z dzieciństwa, kiedy to właściciele - Goldfarbowie - owi dobrodzieje matki wdowy, zapewniali rodzinie mej matki dostatni byt, nie do końca za namową zaprzyjaźnionego z naszą rodziną mistrza działu produkcji tytoniu do żucia, Alfreda Kucharskiego, moja, owdowiała w międzyczasie, matka podążyła również na Śląsk, by podjąć pracę w zakładzie, który przed wojną pozwolił moim rodzicom, robotnikom, w trzy lata dorobić się własnego domku z dużym sadem pełnym szlachetnych gatunków drzew owocowych.

Pamiętam jako pięcioletni "gzub" ostatnie święta Bożego Narodzenia w międzywojennej Polsce (1938 r.), kiedy to oboje rodzice obdarowani -jak wszyscy pozostali pracownicy - co nakazywała tradycja wywodząca się od czasów Goldfarbów - kartonami pełnymi prezentów pod choinkę. Owe "bunterller" zawierały z kociewska zwane: marcypan kartofle, brukowce, fefernuski, bóm-bóny i walne, całke zes szokolady, gwizdory. Były tam również: orzechy włoskie, jabłka, bakalie i inne gwiazdkowe smakołyki. Nic więc dziwnego, że wspomnienia owych dawnych gratyfikacji przyznawanych przez dyrekcję P.M.T. wabiły byłych pracowników, doświadczonych drugą wojną światową, do podążania śladami zakładu pracy aż na południowe krańce Polski.

Jako student Akademii Medycznej w Gdańsku niejednokrotnie spędzałem wakacje letnie w Raciborzu, podziwiając moją matkę za iście japońskie (co teraz wiemy) przywiązanie do zakładu pracy. Jednak z upływem lat ów początkowy entuzjazm słabł. Wyśrubowane normy, stachnowski socjalistyczny wyścig pracy, bezduszność dyrekcji w stosunku do załogi, kolonialny wręcz wyzysk robotników i grabież większości wyrobów przez wschodniego sąsiada zniechęcały opadającego z sił robotnika - świadomego swych kwalifikacji - do dalszej bezsensownej harówki.

Do naszej skromnej sublokatorskiej izdebki, zajmowanej w pobliżu fabryki przy ul. Rybnickiej, w ciepłe dni śląskiego lata, natarczywie wdzierał się przez otwarte okno aromatyczny zapach wyrobów tytoniowych madę in PRL.
Jednak rodzinny obyczaj zakazu ich używania obowiązywał i mnie. Tak pozostało do dziś.
Hubert POBŁOCKI

PS. Wśród załogi fabryki Polskiego Monopolu Tytoniowego widocznych na zdjęciu z przełomu lat 20. i 30. tego stulecia siedzi elita kierownicza, w dalszych rzędach personel techniczny i pracownicy fizyczni. Autor rozpoznał swoją babcię po mieczu, Rozalię Urbańską - Pobłocką, swych rodziców: Salomeę z Warmbierów Pobłocką i Pawła, a także: Alfreda Kucharskiego, siostry - Mariannę i Pelagię Spregel, pana Masłowskiego. Może odezwą się czytelnicy, którzy rozpoznają swoich przodków lub samych siebie?
Hubert Pobłocki, Gazeta Kociewska 1998 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz