niedziela, 10 marca 2013

ANTONI CHYŁA. Gawędy - o wieńcu, kłusownikach i Psie Przyjacielu

Gawęda o wieńcu
Chciałbym podzielić się refleksją nad słowem "wieniec" - oczywiście w kategorii łowieckiej.
Według Słownika Języka Polskiego z roku 1981 "wieniec" to "wiązanka w kształcie koła, upleciona z kwiatów, liści, kłosów itp. Łowieckie "poroże jelenia"...
Stanisław Hoppe w podręczniku dla myśliwych "Polski język myśliwski": "Na głowie byk nosi wieniec (oręż), wyrastający z pni (możdżeni) i składający się z tyk z odnogami (gałęziami). Całkowicie wykształcony wieniec składa się z trzech odnóg na każdej tyce: ocznej, nadocznej i środkowej, zwanymi też oczniakiem lub ocznicą, nadoczniakiem lub nadocznicą i opieraniem, oraz korony; byka takiego nazywamy koronnym. Korona ma 3-6 i więcej odnóg na każdej tyce; mówimy o potrójnej, poczwórnej itd. Koronie".
Myślę że to wystarczy. Wkrótce udostępnione zostaną zdjęcia wieńców, by każdy z nas mógł zapamiętać ich szczegóły.

Cały czas toczy się dyskusja pomiędzy myśliwymi, jak uzyskać w populacji najlepsze poroże byków. Można to robić poprzez bazę żerową, dolew krwi. Każdy z nas będąc w lesie czy to na spacerze na jagodach lub grzybach, spotka się z jeleniami - najczęściej oczywiście z łaniami i cielętami oraz sporadycznie z bykami. Nasza relacja z tego spotkania najczęściej brzmi: "Ale to było duże takie jak koń, a na głowie to miało…" i brakuje nam rąk do określenia wielkości poroża. Jeśli to jest osoba niemająca kontaktu z przyrodą, przyjmuje to z entuzjazmem. Wygląda to podobnie jak wędkarz do wędkarza opowiada, jaką to dużą ciągnął rybę, a na pytanie kolegi, czy się zmieściła w podbieraku, mówi: "Co ty, wyciągnąłem bez podbieraka."

Jeleń bytuje w naszych lasach i musimy sobie zdać sprawę, że polowano na niego już w zamierzchłych czasach. Jednym z takich myśliwych był Jan III Sobieski rezydujący na zamku gniewskim. Jego zamiłowanie do łowiectwa było bardzo duże. Być może przejeżdżał konno przez Skórcz podążając do ostępów leśnych w Borach Tucholskich. Dziś możemy tylko przypuszczać, że poruszał się szlakiem z Gniewu przez Skórcz do Wdeckiego Młyna. Przed rzeką Wdą po prawej stronie w okolicach Śmierducha (łąki; dawniej znajdowało się jezioro) znajduje się las nazywany Królewskim. W tym kompleksie leśnym można było spotkać potężne jelenie byki. Dotyczy to okresu powojennego i teraźniejszego.

Opowiadał stary leśniczy Lemańczyk z Bojanowa, jak strzelono na Śmierduchu byka, którego wieńca nie można było wsadzić do samochodu marki Warszawa garbus. Te rogi pozostawiono w Bojanowie i miano je odebrać. Po ten wieniec zgłosiły się dwie osoby, z tym, że pierwsza odebrała, a druga była zdziwiona,, że kto inny odebrał. Podprowadzający myśliwych dewizowych leśniczy Władysław Pietras z Cisowej Góry również potwierdza, że na Śmierduchu były mocne byki. Wspomina, że z dewizowcem czekał na mocnego byka w okolicach wysokiego napięcia (linii energetycznej przesyłowej 150000 volt) pomiędzy leśniczówką Lasek a Bojanowem - na potężnego byka, który ryczał zawsze nad ranem. Gdy czekali na niego, las odpoczywał, była cisza. Kiedy się rozwidniało, dolatywał tylko odgłos dwóch ryczących byków od Śmierducha. Leśniczy podjął decyzję, że musi się udać z dewizowcem na Śmierduch. Przeszli około kilometra drogi i znaleźli się na łąkach. Byki jeszcze ryczały i można było odróżnić głos starego i młodzieńca. Po lewej stronie łąk znajdował się młodnik sosnowy w wieku 18 do 20 lat, w którym te byki dawały koncert. Leśniczy z dewizowcem podeszli do młodnika. Władysław wciągnął dewizowca w krzak kruszyny i czekali… Był pewien, że koncert dobiegnie końca i jelenie wyjdą na łąkę na żer. Tak się stało. Najpierw wyszły trzy łanie, potem cielak i zaczęły skubać trawę. Po chwili postękując wyszedł byk, który obszedł swój harem. Władysław pomyślał, że to wygląda na wyreżyserowany spektakl, który zakończył się strzałem. Padł byk czternastak. Miał jednostronnie koronny wieniec o pięknym brązowym kolorze, uperlony, o wadze 8 kg. Po wypatroszeniu i odbiciu głowy myśliwi udali się do pozostawionego na "wysokim napięciu" samochodu. Władysław kroczył pierwszy, za nim podążał dewizowiec. Byli lekko zmachani. Idąc drużką wśród gęstych grabów Władysław zauważył, że na wysokości opuszczonej nad ranem ambony coś wyrosło. Zatrzymał się. Serce zaczęło bić mocniej na widok tego byka - to był ten, na którego czekali. Zdążył policzyć odnogi - na jednej tyce było ich dziesięć. Byk wystawił komorę (zwierzyna płowa strzelana jest z zasady na komorę - serce), ale dewizowiec nie zaskoczył, nie strzelił. Byk ten był dwudziestakiem, potęgą, i taki pozostał. Nikt go nie strzelił. Pozostał tylko we wspomnieniach i dzięki Władysławowi mogę o nim napisać. Z jego relacji wynika, że na początku polowań dewizowych w Czarnym był strzelony byk o wadze wieńca 10 kg i mógł to być dziesiątak lub dwunastak. Waga wieńców byków wahała się w granicach 6 do 9 kg. Takie to były kociewskie byki.



Gawęda o kłusownikach

Daty dokładnie nie pamiętam, lecz musiało to być pod koniec XX wieku. Jechaliśmy trzej, to znaczy Krzysztof, Tadeusz i ja, naszym wysłużonym radiowozem polonezem do Kasparusa w celu rutynowej kontroli zabezpieczenia sklepów na terenie tej wsi. Po ich sprawdzeniu nie wiem kto z nas wpadł na pomysł, aby udać się na teren rezerwatu przyrody Zdrójno, a konkretnie nad jezioro Brzezianek wchodzące w skład rezerwatu i sprawdzić, czy nie ma kłusowników rybnych. Jechaliśmy leśną drogą prowadzącą do Osiecznej. Jazda ta była wolna, gdyż trzeba było obserwować drogi boczne odchodzące do lasu, patrzeć, czy nie ma śladów pojazdów wjeżdżających i wyjeżdżających z kompleksów leśnych. Żadnych śladów nie było. Silnik tylko lekko mruczał w starym poczciwym radiowozie.

Dojechaliśmy do parkingu przy jeziorze Brzezianek, gdzie pozostawiliśmy radiowóz, a sami udaliśmy się pieszo w stronę jeziora. To jezioro ma swoje specyficzne ukształtowanie. Z jednej strony jest wysoki brzeg, w innym miejscu niski, przechodzący miejscami w łachy. Jest jeziorem przepływowym, śródleśnym. Latem odpoczywając na brzegu można w wodzie zobaczyć pływające ryby, gdyż woda w nim jest czysta jak kryształ. Po dojściu zatrzymaliśmy się na wysokiej skarpie. Dolatywał do nas plusk wody uderzającej o brzegi i rechotanie żab. W pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę plusk wody spowodowany wiosłem. Podzieliłem się tą informacją z kolegami zastrzegając, że może to być plusk wody spowodowany przez bobry. Przez chwilę nic się nie działo. W pewnym momencie zobaczyłem światło latarki na wodzie. Krótka decyzja: na wodzie są kłusownicy i trzeba ich zdjąć! Muszę dodać, że nikt z nas nie znał drogi, którą należy dojechać z drugiej strony jeziora i tylko pomoc strażników z Posterunku Straży Leśnej nadleśnictwa Lubichowo gwarantowałaby zakończenie tej akcji sukcesem. Podjęta próba nawiązania kontaktu z komendantem Grzegorzem Sławnym jak i strażnikiem Stefanem Bugajewskim przy pomocy telefonu komórkowego nie dała efektu. Krzysztof przy pomocy radiostacji w radiowozie próbował się połączyć z oficerem dyżurnym z komendy policji w Starogardzie. Tu również bez rezultatu. Dopiero przy pomocy "sibi" nawiązał kontakt z panem z Wielkiego Bukowca, który połączył się z komendą i przekazał naszą prośbę o pomoc ze strony straży leśnej. Taka to była łączność w Borach Tucholskich.

Po dojechaniu do Osiecznej koledzy czekali na nas w ich służbowym samochodzie. Krótka narada i zapada decyzja działania. Koledzy strażnicy twierdzą, że przypuszczają, gdzie kłusownicy mogą mieć pozostawiony samochód. Tam też się udajemy. Przesiadam się do ich vitary i jedziemy w dwa samochody. Dojeżdżamy do tego miejsca i z uwagi na panującą ciemność dalej z trudem idziemy pieszo. Faktycznie, stoi samochód marki polskiej, chyba maluch. Postanawiamy iść dalej i zatrzymać idących do samochodu.

Przypominam sobie, że brzegiem jeziora szliśmy gęsiego: ja pierwszy, za mną Grzegorz, pozostali policjanci i chyba na końcu Stefan. Grzegorz powiedział do mnie: "Ale ty to widzisz i idziesz jakbyś miał lampkę!". Po przejściu kilkunastu metrów doszliśmy do miejsca, gdzie kłusownicy spływali z wody. Chyba powiedziałem: "Stać! Policja!". Grzesiowi zdawało się, że ja ich zatrzymuję na wodzie. Zatrzymaliśmy dwóch panów. Mieli z sobą worek z rybami, siatki, plastikową łódkę z wiosłami. Jeden z nich powiedział: "Panowie bierzcie ryby - nic nie było". Był ciekawy, kto ich wsypał. Powiedziałem, że mieliśmy telefon z Kasparusa od ludzi, że na Brzezianku bobry używają latarek elektrycznych, a łunę widać aż w Kasparusie.

Cóż nam pozostało - wykonać czynności procesowe, zabezpieczyć dowody. Po wykonaniu tego pożegnaliśmy kolegów i udaliśmy się do Skórcza. Do oficera dyżurnego nadaliśmy telefonogram z tej akcji, gdzie zaznaczyliśmy, że brali w niej udział ludzie lasu. I nie była to tylko jedna akcja - było ich wiele, ale o tym to może później napiszę kilka słów...

Rezerwat przyrody Zdrójno utworzony został w 1983 roku, a w roku 1979 reintrodukowano dzięki działaniom Zarządu Wojewódzkiego PZŁ w Gdańsku bobra, który się rozprzestrzenił ku zadowoleniu wszystkich. No, może przesadziłem. Na pewno niektórzy z rolników odczuli, jak spiętrzona woda zalewała lub podtapiała łąki.
Z tym jeziorem Brzezianek to przypomina mi się relacja jednego z wędkarzy z Osiecznej, który opowiadał, że wędkarze na święta ustawiali choinkę na lodzie i ją dekorowali - nawet bombkami. Na pewno widok ten był wspaniały.

Pies przyjaciel myśliwego

Obiecałem memu koledze Zygmuntowi, że napiszę o jego psie Adze. Było to podczas budowy paśnika. Zapewniłem, że również napiszę o mojej Korze.
Aga znalazła się u Zygmunta w ten sposób. że Wiesia, siostra naszego myśliwego Stanisława, na urodziny chciała podarować mu szczeniaka wyżła. Stanisław z Zygmuntem udali się do Kartuz, gdzie były do nabycia szczeniaki wyżły po polujących rodzicach, lecz Stanisławowi nie odpowiadały. Tylko Zygmunt uległ namowom właścicielki, że nie będzie żałował i kupił Agę. Tak Aga z Kartuz wylądowała w Barłożnie. Pamiętam jak Zygmunt zapewniał mnie, że będziemy z Agą polować razem na pióro i tak faktycznie było. Pamiętam polowania na zlotach, kiedy Aga cierpliwie patrzyła w niebo i bardzo szybko dawała znać, że nadlatują kaczki, gdyż z emocji cała drżała. Było to niesamowite. Pamiętam też, jak przynosiła piżmaki. W latach osiemdziesiątych widok kopców zrobionych przez piżmaki był czymś normalnym. Jako ciekawostkę muszę podać, że na polowania na kaczki udawaliśmy się ciągnikiem marki Ursus C 328 z wózkiem konnym, z przerobionym zaczepem do ciągnika - i tak się przemieszczało po obwodzie. Były przypadki, że zamiast Ursuska wózek lub karadejkę (kociewska nazwa przyczepki jednoosiowej do przewozu żywca, paszy, z tylną klapą odłączaną w zależności od potrzeb) ciągnął eres - taki ciągnik koloru czerwonego produkcji DDR. Ten ciągnik ze skrzyni biegów wydawał dziwne dźwięki podobne do jęczenia. Na wózku, jak i na karadejce były baloty słomy służące jako siedzenia.

Te polowania najczęściej odbywały się w niedzielę. Pewnego razu podczas jazdy kolega Stanisław wypadł na drogę i idące do kościoła babcie skwitowały, że do kara boża.
Aga co pewien czas dawała potomstwo, którym Zygmunt obdarowywał chętnych. Wśród nich byli rolnicy jak i myśliwi. Mnie również Zygmunt obdarował dwiema suczkami, z których jedną zatrzymałem, a drugą wzięła moja siostra Lidzia. Od tej chwili zaczęły towarzyszyć naszej rodzinie psy. Szczenię, które otrzymałem od Zygmunta, dostało imię zaproponowane przez Wandzię: Kora. Kora okazała się bardzo pojętnym uczniem. Nasze wędrówki w łowisko przynosiły rezultaty. Co prawda część zarządu i niektórzy koledzy uważali, że z psem płoszę zwierzynę.

Do lasu udawaliśmy się maluchem. Na miejscu pasażera z przodu siedziała Kora, a w przypadku jazdy z kolegą myśliwym zajmowała tylne siedzenie. W młodości pogryzła różne rzeczy, jak buty i kapcie. Z tym że również narzuty na fotele i kanapy podlegały sprawdzeniu. Pamiętam jej wyraz twarzy, jej brązowe oczy rozweselone - istny anioł - a dziury w narzutach jak się patrzy. Pewnego razu jadąc z Markiem w łowisku skróciła pasek od jego lornetki. Marek przyjął to ze zrozumieniem. Co prawda pytał mnie, czy nie widziałem w lusterku, że gryzie, ale zaprzeczyłem i w tym samym dniu, kiedy wracaliśmy z łowiska, Kora załatwiła mi pas bezpieczeństwa na tylnym siedzeniu.

Pewnego dnia Kora wykorzystała okazję, że bramka była niezamknięta i wybiegła na poszukiwanie mnie. W tym czasie udałem się do banku. Kora przybiegła z nosem przy ziemi! A miała niesamowity węch, gdyż węszyła na twardym podłożu - płyty chodnikowe i asfalt! Na przejściu dla pieszych została potrącona przez samochód. Na skutek odniesionych obrażeń wewnętrznych odeszła. Gdy się o tym dowiedziała siostra Lidzia, zaproponowała mi, że odda mi siostrę Kory i tak się stało. Ta druga Kora była identyczna jak poprzednia, tak że w sumie mało kto z kolegów wiedział, że mam drugiego psa. Aga, mama Kory, była umaszczenia czarnego i ten sam kolor miały córki. Aga, która w pewnym sensie dała psy do Koła Łowieckiego, prawnie w ocenie związku kynologicznego jak i myśliwych kynologów jest "kundlem". Tak było też z moimi psami. Po prostu każdy pies myśliwski powinien posiadać pochodzenie i dokumenty wymagane w związku kynologicznym.

Chciałbym teraz pokazać pracę psów w łowisku. Będą to różne opowiadania, gdzie żyją jeszcze ich uczestnicy, którzy mogą to potwierdzić.

Oddajcie mi mojego dzika

Pewnego dnia w godzinach rannych otrzymałem telefon od kolegi Henryka, że chciałby, aby Kora poszukała mu dużego dzika, do którego strzelał i nie mógł go odnaleźć. Poinformował, że nie może jechać ze mną szukać, gdyż ma pilną pracę, ale pojedzie Marek. Henio dokładnie opisał miejsce, gdzie strzelał do dzika - była to linia energetyczna koło leśniczówki Krępki. Marek zatelefonował do mnie, że jedzie po nas. Przypomniałem mu, żeby zabrał kniejówkę, bo dzik może być na chodzie.
Po przyjeździe po nas Kora jak zwykle ucieszyła się na widok Marka i udaliśmy się na miejsce. Wtedy droga Skórcz - Ocypel była dość kiepska, nie to co dziś. Ale kiedyś nie było pieniędzy unijnych na drogi.
Dojechaliśmy na miejsce. Z obawy na możliwość szarży dzika nie prowadziłem Kory na otoku. Puściłem ją bez smyczy. Poprosiłem Marka, aby załadował kniejówkę kulą i breneką, co też uczynił mówiąc: "Wiesz, z dużym dzikiem nigdy nic nie wiadomo".
Kora ruszyła, my za nią. Jeszcze poprosiłem Marka, aby uważał i nie postrzelił Kory. Kora sunęła dość szybko, z nosem przy ziemi. Nam przyszło to znacznie gorzej, gdyż dzik wszedł w zagajnik, a był on wzorcowy. Trzeba było go przemierzać w postawie kucznej, wykorzystując przy tym ręce, aby gałązki nie wybiły oka. Nie mówiąc o igliwiu, które skutecznie wpadało za kołnierz koszuli - ale co zrobić, takie to są uroki łowiectwa.
W pewnym momencie dobiegł na głos oszczekiwania Kory. Przystanęliśmy i nadsłuchiwaliśmy. Była to również chwila odpoczynku. Stwierdziliśmy, że Kora trzyma dzika. Musi być mocno ranny, gdyż oszczekiwanie dobiegało z jednego miejsca. To nam dodało sił i jak parowozy ruszyliśmy do przodu. Po przejściu około 150 metrów ujrzeliśmy Korę szarpiącą dzika, nawet lekko go przemieszczającą. Po dojściu na miejsce zobaczyliśmy martwego dziczka ważącego około 25 kg. Popatrzyliśmy na siebie i parsknęliśmy śmiechem. Cóż pozostało - wypatroszyć go i włożyć do bagażnika malucha Marka.

Jadąc z dzikiem do książki zgłoszeń w leśniczówce Wdecki Młyn zastanawialiśmy się, czy to ten dzik, czy Henio nie przestrzelił pierwszego dzika i dostał drugi. Marek stwierdził, że to niemożliwe, gdyż Kora by szukała dalej, a on już wie co było przyczyną dużego dzika u Henia, który ostatnio zmienił lunetę na sztucerze na ze zwiększonym powiększeniem, przez co tego dzika wziął za potęgę. Byliśmy ciekawi, jak zareaguje Henio. Po przyjechaniu na podwórze Marek otworzył bagażnik malucha. Podszedł Henio, zmierzył nas od stóp do głowy i powiedział: "To nie jest mój dzik! Oddajcie mojego dzika!" .
Długo trwała rozmowa. W końcu Henio przyznał nam rację, że to przez nową lunetę dzik ten stał się tak duży. Dotychczas strzelał z lunety czwórki, a nowa dwunastka dawała większe powiększenie. I jak tu nie uwierzyć w stare porzekadło, że "sześciu wędkarzy i sześciu myśliwych nie jest w stanie wyżywić jednej żony".
Te gawędy dedykuje swej żonie Wandzi. Dzięki jej wysiłkowi Kora i Bajka stały się domownikami i mogłem z nimi spędzać niezapomniane chwile w łowisku.

Prezes KŁ "Loś" w Skórczu
Antoni Chyła

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz