- Bardzo dobrze pamiętam ten barak. Jeszcze z czasów swojej szkoły podstawowej, "czwórki". A potem się zaczęły się ciekawe czasy półkolonii, organizowane przez ten barak, przez Dom Kultury Dzieci i Młodzieży, kiedy już pracował ojciec.
Na barak mówili "leżący wieżowiec", bo on dokładnie "leżał" za Szkołą Podstawową nr 2.
Chodziłam do zespołu mandolinistów prowadzonego przez tatę i śpiewałam, a potem śpiewałyśmy z tym zespołem z Jolą Plattą, teraz Szymańską. Ale to było bardzo krótko. Zespół mandolinistów był spory i długo, długo istniał.
W baraku była duża sala ze sceną. Tata miał swoją pracownię, ale gdy zbliżały się jakieś występy, ćwiczył na tej dużej sali.
W tym czasie, gdy pracował w DKDiM, ja jeździłam do szkoły muzycznej I stopnia do Tczewa. Gdy ją skończyłam, rozpoczął się okres szkoły średniej i tato już mandolinistów nie prowadził. Założył wtedy zespół akordeonistów. A bodajże w 1969 roku założył przy Domu Socjalnym Polfa Kapelę Kociewską. W tej kapeli śpiewałam epizodycznie.
W 1974 roku, po skończeniu Liceum Ekonomicznego, zaczęłam pracować w OPP na pół etat jako sekretarka. To trwało króciutko, gdyż pani Aniela Piątek ze Szkoły Podstawowej nr 2 ściągnęła mnie jako nauczyciela wychowania muzycznego.
W DKDiM się stołowałam, bo podawano tam smaczne obiady.
Za czasów pracy w SP nr 2 podjęłam studia zaoczne na Wyższej Szkole Muzycznej w Gdańsku.
W momencie, gdy DKDiM przeniósł się do ratusza, kiedy nastała Gizela Dembińska, a mój tata przeszedł na emeryturę, objęłam po nim stanowisko instruktora muzycznego.
Bardzo krótko pracowałam jeszcze z akordeonistami i uczyłam podstaw gry na gitarze.
Raz przyszło czterech młodych w wieku siódmej klasy szkoły podstawowej. Czterech gniewnych chłopaczków. Rzekli coś w tym rodzaju: "My chcemy grać bitelsów". A ja byłam wielka fanką bitelsów, więc dla mnie w to graj. I powstał zespół The Betloyd. Tak się nazwali i tak mieli napisane na bębnie. Z muzyką to jeszcze było OK, ale ze słowami problem - nie znałam angielskiego. Zaczęliśmy więc fonetycznie spisywać z taśm magnetofonowych.
To był pierwszy zespół mocnego uderzenia w Starogardzie. A propos mocnego uderzenia... Proszę sobie wyobrazić, że szefem apteki na Rynku był starszy pan, w dodatku głuchy. Regularnie nas odwiedzał i krzyczał, że mamy zamykać okna. Chłopcy nazywali go "głuchy aptekarz". Mówili, głuchy aptekarz przyjdzie i zacznie na nas wrzeszczeć. Pisał skargi na nas do naczlnika miasta Stefana Milewskiego. Ten nawet raz przyszedł i pytał, czy nie możemy grać ciszej. Oni te do dzisiejszego dnia wspominają. Kim sĄ ci oni? Janusz Stankowiak - grał na gitarze basowej, teraz szef Starogardzkiego Centrum Kultury, Tomek Wiczyński - ze Starostwa Powiatowego, Dariusz Gadniejewski - śpiewał w Teatrze Muzycznym w Gdyni i Grzesiu - niestety już nie żyje - grał na perkusji. Jak nie pamiętać pierwszego, takiego fajnego zespołu? Ci wszyscy chłopcy za moją namową zaczęli się kształcić w szkołach muzycznych, pokończyli studia, oprócz Grzesia. Po nich przyszli następni chłopcy, też czterech. Nazwali się Chłopcy Largowcy (jest zdjęcie) i grali The Shedows (szedousów). No i zaczęła się epoka big bandu. Muzycy rekrutowali się z orkiestry dętej i młodzieżowej przy szkole muzycznej prowadzonej przez Stanisława Karbowskiego i Miejskiej Orkiestry Dętej, też prowadzonej przez Karbowskiego.
Mogłam sobie pozwolić na taki luksus, bo cały repertuar pisał i opracowywał mi tato. Big band istniał około dwóch lat. I tu uderzę w smutną nutę. Mamy nawet nagranie radiowe. Któregoś razu przyszedł Michał Farysej i zabrał nam instrumenty. Okazało się, że on za nie odpowiadał. I tak się rozpadł zespół. A za pół roku, gdy Stanisław Karbowski zaczął się chwalić, że stworzył big band starogardzki, tato powiedział: Ja ci więcej nie będę pisać nut. Nie trwało to długo - i Karbowski już nie miał ani orkiestry dętej miejskiej, ani big bandu. Został dyrektorem szkoły muzycznej.
Pracowałam tak długo, jak Gizela i około roku za czasów Barbary Karbowskiej.
Tata, skromny człowiek, był dla mnie przyjacielem i mistrzem. Formalnie nie miał wykształcenia, ale jeździł do Warszawy, do niejakiego Lasockiego, muzyka, który sulfery pisał. Tata całe życie się dokształcał. Poza tym trzeba mieć jeszcze taki szósty zmysł, by na końcu zostać wielkim Kociewiakiem, odkrywając na nowo nasze Kociewie i je propagując. Nie każdy to może.
Stefan Galiński wydał taty utwory "Na Kociewiu zabawa". A następne wydanie poszerzono o życiorys ojca. No i tam jest sporo zdjęć, między innymi zespół mandolinistów przed DKDiM. Tym drugim wydaniem zajęli się Jacek Sadowski, Tomek Wiczyński i Stefan Galiński. Wydawcą był Wojewódzki Dom Kultury. Ten tomik zawiera 10 utworów.
Pamiętam intarsję za czasów Piankowskiego, Wiem, że z nami z baraku do ratusza przywędrowało godło wyrzeźbione przez Ollera, ale co się potem nim stało, nie mam pojęcia. Pamiętam pracownię Józefa Płoszyńskiego. Mój tata dostał od niego haftowaną makatkę. Takie piękne rękodzieło, aż dziw, że zrobił to mężczyzna. Z pracowni szkutniczej zachował się tylko jeden okręt, który pan ma na zdjęciu - ten, który przeszedł z nami do ratusza, stał na pianinie.
Za Ewy Kuligowskiej pracowali nauczyciele z "jedynki". Dlatego, że "jedynka" dopiero co powstała. To był normalny ruch. Na przykład część nauczycieli została przeniesiona ze szkoły nr 4 do "jedynki".
Co jeszcze najlepiej pamiętam? Janusza Sosnowskiego. Robił kawał dobrej roboty. Prowadził pracownię techniczną. On był do młodzieży, a nie dla młodzieży.
Obojętnie, jaki system panował, to OPP - a wcześniej DH i DKDiM - miało wielki sens. Przede wszystkim tam się skupiała młodzież, która chciała jeszcze coś robić, a nie tylko się uczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz