Jajko. Cóż, ten kto ma znajomości, to może jeszcze posmakować prawdziwego jajka wiejskiego. Kury swobodnie biegają po podwórku pod czujnym okiem koguta, do czasu jeśli skrzydlaty nie porwie lub lisek nie załatwi. Podobno wszystko chce żyć. Mamy łańcuch pokarmowy, gdzie można znaleźć swe miejsce. W tym temacie jesteśmy zgodni z moją wnuczką Oliwią.
Ale do rzeczy. Pozostały jajka z ferm. Cóż - i one schodzą w sklepach. Pamiętam dawne czasy, kiedy w każdym wiejskim geesowskim sklepie widniał plakat z napisem o treści: "Duże jajo to zdrowe jajo". Było również urządzenie do prześwietlania jaj - w tych czasach jedno z trafniejszych urządzeń, gdyż przecież kury same wysiadywały jaja i mieliśmy zdrowe kurczaki. Ale ktoś mógł przynieść zaklute jajka, a wtedy nie mógł ich sprzedać.
Jeszcze mi się coś przypomniało, że ważnym problemem od wieków jest ugotowanie jajka na miękko i aby skorupka nie popękała. Nadal wszelkie kobiece czasopisma podają różne metody niedopuszczające do tego ważnego szczegółu. Nie wiem tylko, jak to robiły panie na Kociewiu w tych dużych żeliwnych garnkach, na blacie kuchennego pieca, gdzie nie było pokrętła do ustawiania temperatury. W tych blatach palono różnym opałem, "drewkami". W zależności od regionów głównie była to sosna - nie mówię o "hojnie" (pocięte na kawałki gałązki sosny z igliwiem). Dawało to wysoką temperaturę, ale trzeba było ładować stale do paleniska. Co prawda też był węgiel, ale to głównie u kolejarzy, którzy mieli deputat, jak również rolnicy za bekony (świnie o odpowiednim standardzie umięśnienia, grubości słoniny) i tuczniki. To musiało grać w kuchni, żeby posiłek był na czas.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy w naszym kole łowieckim przestano polować na zające, ale to było bardzo dawno. Co prawda pozostały wspomnienia. Te ostatnie zbiorowe polowania na zające odbyły się jak sobie przypominam w obwodzie Skórcz. Zbiórka była na Świńskim Rynku w Skórczu. Tam przesiadaliśmy się na przyczepę z ciągnikiem, który należał do MBM (Międzykółkowej Bazy Maszynowej) Pączewo. Kierowcą tego ciągnika był przeważnie pan Mieczysław Lewandowski, który świetnie poruszał się tym zestawem w łowisku. Warunkiem uczestniczenia w tym polowaniu było przybycie z dwoma naganiaczami. Po krótkiej odprawie, przeprowadzonej przez panującego prezesa kolegę Józefa i losowaniu kartek, ruszaliśmy w łowisko. W tych polowaniach starali się uczestniczyć wszyscy myśliwi. Tylko choroba i ważna uroczystość była usprawiedliwieniem nieobecności. Najdalej na polowanie miał kolega Marcin Poteralski, były leśniczy z Bojanowa, który przyjeżdżał aż z Radomska. Po rozprowadzeniu każdy z nas zajmował stanowisko i w zależności, czy miał na czym usiąść, siedział lub stał. Ja z Zygmuntem w tym celu nabyliśmy laski produkcji firmy Bilik, lecz nie wiem dlaczego uległy one uszkodzeniu. Co prawda w oczach starszych kolegów nie zdobyły uznania. Oni mieli własnej produkcji, niekiedy wyściełane baranim futrem. Polowania te były fantastyczne. Siedząc na krzesełku lub lasce można było zobaczyć jak koty (w języku łowieckim zając) podrywały się i biegły na linię myśliwych. W przypadku ostrzelania zawracały przebijając się przez nagonkę, która niejednokrotnie z nadmiarem używała kołatek do wypłaszania, jak również głosem próbowała zawrócić je.
Rok 2000.
W trakcie polowania - myślę że przy "Cierniach" miałem po lewej stronie sąsiada kolegę Józefa, prezesa GS, po prawej stronie Zygmunta. Koty pędziły na nas, z tym że jak zaczarowane w odpowiednim momencie zmieniały kierunek ucieczki. Kolega Józef kilkakrotnie oddał strzał do kota ze swej sauerki. Po pewnej chwili pojawił się naganiacz Wiesław (przyszły myśliwy naszego kola), którego Józef poprosił słowami: "Kolego naganiaczu, proszę przynieść mojego zająca", wskazując ręką okolice, gdzie winien leżeć. Co ten Wiesiu się nachodził?!... To w lewo, to w prawo, to dalej, to bliżej, a zająca jak nie było, tak nie było. Na głos Wiesia, że tu nie ma żadnego zająca, sam Józef udał się na poszukiwanie, które również nie dały efektu. Myśmy z Zygmuntem skwitowali, że kot po prostu się potknął na grudzie. Józef tego nie zaakceptował. Na takim polowaniu w przypadku pudłowania to najczęściej winę przypisywano amunicji. A to przesuszona, a to za mokra, a to nowo nabyta broń nie jest tym co stara… W tym czasie modne się stawały bocki produkcji rosyjskiej. Najlepiej mieli właściciele drylingów z krótkimi lufami, którzy przymierzali lufy z naszymi bockami, no i wtedy przyznawano im rację, że to broń tylko na leśne pędzenia. Właściciele natomiast 12-tek wtórowali, ile to śrucin mają w naboju, a już nie mówiąc o ładunku prochowym.
Z archiwum Koła Łowieckiego Łoś.
Po zakończonym polowaniu udawano się na miejsce zbiórki, gdzie każdy z myśliwych mógł zabrać zająca do domu po uprzednim zapłaceniu jego wartości. Niesprzedane zające zawożone były do punktu skupu zwierzyny w Zakładzie Produkcji Leśnej "Las" w Skórczu, potocznie zwanej "firmą Las"". Tam, po ich obejrzeniu przez pana Bronisława Szkołuta, zawisały w chłodni czekając na wysyłkę do Sopotu. Koło otrzymywało pieniądze. Firma Las również prowadziła skup żywych zajęcy na eksport do Francji. Zające te były łapane w sieci, które były rozwieszane na słupkach. Pędzone zające wpadały w sieć, która spadała. Trzeba było szybko podbiec i zająca wyplątać, następnie ulokować w klatce. W jedną klatkę można było włożyć trzy zające, gdyż klatka była poprzedzielana. W środek wkładano samca, po bokach samice. Podczas odbioru zajęcy z kół ich zdrowotność badał lekarz weterynarii. Był taki przypadek, że samiec padł ze stresu. W trakcie przeglądu jeden z myśliwych chwycił tego zająca i tak nim potrząsał przy tym wołając: "Co za wariat! Nie utrzymam go! Zaraz go puszczę!", że lekarz wziął zająca za żywego i kazał go szybko schować do klatki, co skwapliwie wykonano.
Należy wspomnieć, że dawniej podczas polowania używano do przewozu myśliwych i nagonki wozu konnego, gdzie również zbiórka była tradycyjnie na Świńskim Rynku w Skórczu, lecz zakończenie było nieco inne, gdyż kończyło się w lokalu u pani Martusi. To ten narożny budynek przy małej szkole z betonowymi schodami.
Z zającami również miałem do czynienia. Jeszcze jak nie byłem myśliwym, a pracowałem w firmie Las, wysłano mnie z pana Erwinem Flisikiem po zające ustrzelone przez myśliwych w Walichnowach nad Wisłą. Pamiętam, że jak przyjechaliśmy na miejsce, była bardzo późna pora. Zające leżały w bardzo dużym pomieszczeniu, nie wykluczam, że mogła to być świetlica wiejska. Po ich obejrzeniu powiedziałem, że bierzemy wszystkie. Wtedy to Erwin poprosił mnie na bok i powiedział: "Antoni, tu są niektóre zające dawno strzelane, gdyż oczy (trzeszcze w języku łowieckim) mają zmienione". Osoba przekazująca zające nie miała zastrzeżeń, że nie wzięliśmy kilku zajęcy. Układaliśmy je na skrzyni żuka jak drewno, tyle ich było. Gdy wracaliśmy z nimi do Skórcza, nadeszła taka śnieżyca, że mieliśmy trudności z dojechaniem na "jedynkę".
Dziś myśliwi, aby utrzymać zające, muszą zasiedlać łowiska z hodowli. Ale może o tym opowiemy innym razem...
Antoni
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz