sobota, 12 listopada 2011

BARBARA DEMBEK-BOCHNIAK. Etiudki o sianie i łące

I. SIANOKOSY

Leżała na plecach i myślała o swoim losie. Kolejne piękne lato. Słońce swoją ogromną, roześmianą gębą patrzy na nią z góry jakby z politowaniem. Skowronek - druh, którego przejął już błękit nieba tak, że oczkami nie mogła go dojrzeć, szybko, szybciuteńko, głośno, głośniuteńko, wszem i wobec roztrelał, donosił - "Chodźcie i zobaczcie! Spotkajmy się na łące i przyjrzyjmy biedronce Stonce!"....


Ot, taka ofiara niezamierzonego dowcipu. Jakieś dziesięć lat wcześniej, zaraz po II wojnie światowej, przyszła taka dziwna moda. Nie nazywać imionami swojskimi, tylko modnymi, amełykańskimi. Zrzucili na pola stonkę. A jej rodzice chcieli być tacy fajni, na czasie i jej, malutkiej biedroneczce, dali na imię Stonka. Tym samym przesądzili jej los.



Biedronka Stonka - to zdecydowało o jej polnej alienacji. Jak można było pożytecznej istotce nadać imię szkodnika, choćby nawet naonczas najmodniejsze… Koniki polne w podskokach aż pocierały ze śmiechu skrzydełkami, dżdżownice wystawiały z ziemi swoje łebki i kiwały nimi śmiejąc się do rozpuku - spójrzcie, patrzcie, oto biedronka Stonka! Jedynie żaba Maaaaariaaaaaanna nie zwracała na nią uwagi. Ta diwa z pobliskiego błotka całe ranki ćwiczyła głos przed wieczornymi koncertami w niecce pod młodą lipką, w przeciwległym kątku torf kuli. W dzień brała ożywcze, upiększające kąpiele w stawku. A ona - biedronka Stonka? Biedronka Stonka też chciała cieszyć się swoja krasą, ale los był tak przewrotny, że to, co stanowiło jej urodę, umieścił na plecach. Ileż razy chciała przejrzeć się w kropli rosy, później w kałuży w koleinie, czy nawet tutejszym stawku… Wywijała się, prężyła, wirowała, wykręcała, strzelała oczkami - byle zobaczyć te swoje kropeczki na pancerzyku, tę ozdobę, powód zachwytów Ludzi, którym czasem siadała na dłoni - oni z niej się nie śmieli. Ile ich tam jest tych kropeczek? Dwie, siedem? No ile? Te tańce wywijańce przy oczkach wodnych na łące obserwowało owo pyzate słonko i ów przemądrzały, choć czarujący skowronek - tylko po to, by potem patrzeć z politowaniem, zwoływać wszystkich do pośmiania się z, w ich oczach, próżniaczo pląsającej jakby na wulkanie dziwaczki - biedronki Stonki… Tak właśnie… Pląsającej na wulkanie - beztrosko, z nieświadomością nadchodzącej katastrofy…



Leżała teraz na plecach i myślała o swoim losie. Letni wiaterek delikatnym smaganiem osuszał jej łzy na policzkach. Leżała tak zadumana i wsłuchiwała się w niezrozumiałe poszepty zefirka… Nagle usłyszała ciężkie, powolne stąpanie, rytmiczny stukot blach… Ciach, ciach, ciach… Ciach, ciach, ciach… Ciach, ciach, ciach… "Wiśta Basia!" - krzyknął ku rozleniwionej chabecie znudzony gospodarz. Strzelił z bata tak energicznie, że błysk ostrzy przyspieszonej kosiarki oślepił biedronkę Stonkę. Przyjechali zżąć jej umiłowaną puszczę trawiastą! Jej świątynię dumania! Już nawet nie przyszli z kosami z pieśnią na ustach, ale przybyli z bezduszną maszyną, która jej, malutkiej, samotnej biedronki Stonki nie dostrzeże! Zerwała się, ostatnimi, drobnymi, rozpaczliwymi kroczkami pożegnała się z ukochaną łąką, rozwinęła skrzydełka z tymi dwoma czy siedmioma - kto wie, ile ich tam - kropeczkami… I odfrunęła… Biedroneczko, biedroneczko leć do nieba…


II. STÓG

Słoneczko leniwie zaplatało promyki w warkocze. Zosia, Dana i Renia bawiły się przy dworku. Parobkowie i wiejskie dziewuchy krzątali się wokół chlewów. Wrota stodoły ledwo domykały się od bogactw tam zgromadzonych. A za chwilę zjawić miał się gospodarz z kolejną dostawą skarbów na wozie! Dziewczynki przeganiano z miejsca na miejsce. Tam nie idźcie, bo tam stawek, tam wodnik was wciągnie! Tam nie idźcie, tam jeszcze możecie sobie krzywdę zrobić przy tym złomie z wojny! Cóż miały robić trzy dziesięciolatki w takim rejbachu? Tutaj syknęły gęsi, tam zagulgotały indory…

Dziewczynki z przestrachem wycofały się z kolejnego placu zabawy. Bose stópki w zgodnym tupocie doprowadziły je do miejsca, które nagle okazało się być wybawcą! Wybawcą od długoszyich, krzykliwych gęsi, od wyniosłych, strojnych w korale indyków, od krzykliwych parobków i wdzięczących się do nich dziewuch... Oto przed nimi pojawił się stóg słomy! Wielki jak wieża na zamku, ta, w której trzyma się niegrzeczne księżniczki. Wielki jak karabela, z masztu której majtek Kolumba zobaczył Amerykę. Wielki aż do nieba! A może by tak?... Zosia, Danka i Renia spojrzały na siebie. Wszystkie o tym pomyślały…


Nie trzeba było mówić, ruszyły do akcji! Raz, dwa, trzy, ach! Żeby tak z góry spojrzeć, poczuć się jak te więzione królewny! Żeby tak z góry spojrzeć i poczuć się jak ten majtek na bocianim gnieździe. Żeby tak z góry poczuć się jak ten polny skowronek i zaśpiewać, aż cała okolica usłyszy! Siano kilało w nóżki, kokardy przy zwiewnych sukienkach porozplątywały się zatrzymywane przez wysuszone łodygi polnych ziół i słomy. To było ostrzeżenie! Ale dziewczynki go nie usłyszały! Rączkami wczepiały się w stóg, pytkami zdobywały kolejne centymetry. Byle szybciej, której pierwszej spełni się marzenie? Już, już Zosia na szczycie. Już i Danka, i Renia… Z trwogą spojrzały z wysoka. Księżniczka, majtka i śpiewaczka. Mój Boże!... Jak pięknie… Aż dech w piersiach zaparło… Jak na wieży, na maszcie, jakby się zawisło w przestrzeni z hymnem wdzięczności dla Boga na ustach.


Stały tak na tym wysokim stogu i patrzyły w niemym zachwycie… Wiaterek psotnik schładzał ich rozognione przygodą czoła. Oto cud Stworzenia. Piękny Boży świat! Z jednej strony pełne życia stodoły i chlewy, z drugiej pola, pola, pola, z trzeciej cmentarz cały tonący w krzewach bzu i jeszcze on - św. Józef srogim wzrokiem patrzący i stale chroniący Dziecię Jezus… A na końcu wjazd do majątku… Droga z kocich łbów zakończona szeroko otwartymi wrotami, przez które właśnie wjeżdżał koń zaprzężony w wóz pełen złotych snopów słomy. A na wozie sam gospodarz z majątku - ojciec Zosi. Stanął na wozie i struchlał. Tam, na samej górze stogu zobaczył trzy aniołeczki w sukieneczkach rozwiewanych letnimi podmuchami. Do kaduka, jak one tam wlazły? Jak je teraz bezpiecznie stamtąd zdjąć?! "Zosia!" krzyknął zatrwożony. A Zosia, a z nią Danka i Renia zobaczyły… nie, nie… nie przestraszonego, troskliwego Ojca, ale tatę Zosi, który zatrzymał konie, aby wymierzyć sprawiedliwość niegrzecznym przyjaciółkom! Tak to wszystkie trzy w główkach zobaczyły. Co robić? Co robić? Jedyne, co przyszło im do głowy - to rzucić się do ucieczki! Tak! Właśnie rzucić! Bo jakież tu wyjście, skoro na stogu nie ma ani schodów, ani drabiny, tylko stroma ściana, a na dole tata Zosi z batem!


Pierwsza Danka - nie namyślając się, intuicyjnie zaczęła spadanie. Zosia pamięta tylko jej gruby, rudy ogonek na głowie, jak w locie przyjął taką nienaturalna pozę, jakby nie mógł nadążyć za Danką. Pamięta też sukienki Reni i Danki, które w tym spadaniu podwiewał ów wiaterek psotnik i które wyglądały jak czasze spadochronów, które miały zamortyzować to, co się musiało za chwilkę stać. Renia, Danka, za nimi Zosia spadały tak, spadały ze stogu, a z wozu oglądał ten wyczyn zatrwożony, oniemiały Ojciec Zosi. Patrzył w swej bezmocy, jak trzy dziesięciolatki zbliżają się nieubłaganie do ziemi. Niechybnie się pozabijają… Pierwsza Danka, druga Renia, trzecia Zosia. Chlap, chlap, chlap. Krew z nosa. Ale co tam, trzeba uciekać, bo tata Zosi przybiegnie i jeszcze im się zbierze!!! Gdzie tu uciekać? W bzy! W te przycmentarne bzy! Wszystkie trzy tam buchnęły.


Nie ma stogu siana, bzów przy cmentarzu, nie ma już majątku. Są za to Zosia, Danka i Renia, jest milczący św. Józef z Dzieciątkiem na ramieniu… Nie ma już Ojca, a raczej jest - tam, dokąd kiedyś tam poleciała nierozumiana biedronka Stonka…

III. ZABAWA W KRÓLA

Zza brzeziny nadleciał leśny wietrzyk. Młode listki zaszeleściły. Na piaszczystej, leśnej drodze Sławek z Ryśkiem i Zdzichem toczyli zaciętą batalię. Czołgi z czerwonej cegły, z wieżyczkami z zaschniętej gliny i lufą z gwoździa nacierały groźnie i ostrzelały kolejne przyczółki. Chłopcy w pośpiechu lepili pociski - z gliny rozmiękczonej deszczówką z kałuży. Materiału było tutaj dostatek. Do ataku! Słońce na niebie cierpliwie czekało na wynik walk. Z czołgów padały kolejne wystrzały z błota. Pociski trafiały w Sławka, Rysia, Zdzicha...

Spodenki już ufajdana, buzie umorusane, kolor bluzeczek można było określić chyba tylko wczesnym rankiem, gdy z pajdą maczanego w zbożowej kawie chleba z cukrem chłopcy ruszali na wojny swojego życia… Te, wyglądające teraz jak nieboskie, stworzenia wieczorem przejdą gruntowne pranie w ocynkowanej wannie pod pompą. Wtedy dopiero okaże się, czy mamy do domów doprowadziły swoich Murzynków Bambo. Nagle wybuchy ucichły i dało się słyszeć jedynie stukot dzięcioła leczącego pobliskie sosny i pokukiwania kukułki.

Chłopcy właśnie zakończyli batalię pancerną. Rozejm jest chwilowy. Trzeba by napić się czegoś, w gardłach zaschło od tego tartatatata, a mama Zdzicha ugotowała dziś kompot z rabarbaru - trzeba koniecznie ją odwiedzić. Biegiem, biegiem po rozgrzanym, piaszczystym trakcie. Już minęli młode brzózki, zaraz będą krzaki, za nimi kawałek pola - a na nim stóg słomy… Stóg pachnącej, jakby krochmalonej słomy… W tym stogu nocuje przez całe lato stary sąsiad. Ot taki wolny człowiek, który nie mógłby przeżyć letniej nocy bez widoku przed snem nieba z wysypanym gwiezdnym pyłem, bez świeżego podmuchu wieczornego wiaterku, bez pohukiwań sów, nocnych koncertów rechoczących żab w pobliskim bagnisku…

Stóg słomy, Sławek, Rysiek i Zdzichu… Kompot mamy Zdzicha poszedł w zapomnienie. Hajda! Kto pierwszy będzie na stogu, ten król! Pierwszy rzucił się do wspinaczki Zdzichu - najstarszy z trójki kolegów. Już był metr nad ziemią, gdy do jego nogi dorwał się Rysiek. Ciągnie, Zdzichu nie wytrzymuje, pada ze stogu na plecy. Nie poddaje się, otrzepuje i dawaj na górę! Sławek wykorzystał chwilę nieuwagi i zdobywa stóg z drugiej strony. Zdzichu w rozterce - przeszkodzić w zdobyciu szczytu Sławkowi, czy Ryśkowi? A może uda się jeszcze ich prześcignąć! Raz, dwa! Raz dwa! Źdźbła wchodzą pod koszulki, suche badyle ranią nogi… Kto pierwszy, kto będzie na stogu pierwszy? Kto będzie królem? Słychać tylko szybkie oddechy. Nagle w leśną dal daje się słyszeć powtarzane echem: "Król!" Jest, jest! Zwyciężył Sławek! Tylko czy długo uda mu się utrzymać koronę? Już na stogu pojawia się Rysiek, ciągnie Sławka za bluzeczkę do tyłu. Sam przytrzymuje się wiązki słomy, żeby nie spaść. Sławek traci równowagę. Swobodne spadanie. Bach! Leży na ziemi. Ostre rżysko wbija się w plecy. Stęknął tylko, wybałuszył oczy. Jeszcze chwilkę i jak Feniks z popiołów wstanie i obali nowego króla! Leży tak pod stogiem, dochodzi do siebie, a tutaj bach! Już Rysiek zdetronizowany! Zdzichu zepchnął go chwilę po tym, jak na glebie wylądował Sławek. Jeszcze obaj słyszą powtarzane leśnym echem "Król, ról, ól…" Sławek obtrzepuje się i rusza do ataku… Rysiek już też wraca do formy! Kto pierwszy będzie na stogu słomy, ten król!

Barbara Dembek-Bochniak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz