wtorek, 28 kwietnia 2009

Prozy. "Zapiękna"

W maju tego roku w Wydawnictwie Bernardinim ukaże się zbiór próz większych i małych, dawnych i nowych pt.: "Zapiękna". Te trzy małe prozy zawarte będą w tym zbiorze.


Ławeczka

W zakątku ogrodu, opodal zmurszałego Cesarza Wilhelma, na wykoślawionej sosnowej ławce siedzi cień mojej babci. Dookoła piołun, marzanna i dziki rumianek, jak dawniej, w szczerej komitywie z dziewannami, malwami i firletkami. Wszystko jest w tym zakątku naturalną pochodną chaosu, na swoim miejscu, nawet bujne pokrzywy i usychający oset.

Łąka za płotem, wyzbywszy się czasu, wciąż jest umajona tak, jak babcia wyśpiewała. Po zdrowaśkach i litaniach wspominała babcia swoje umarłe dzieci. "Benedykta przy mostku mina rozerwała, a dzieckiem był dobrym, w koszyk do kartofli jego ciało zebrałam. Zmiłuj się nade mną, bo nie wypominam. Stanisława armatnia laweta przejechała w pół, chciał dotknąć. Nie można przebiec za samochodem, który ciągnie armatę. Zmiłuj się nad nami Za ocalenie Konrada, który jak rzeszoto postrzelony z wojny wrócił, chwalę Cię Panie. Zmiłuj się nade mną. I wybacz mnie starej, że swoje wtrącanie, choć wiem, że taka Twoja wola była. Zmiłuj się nad nami."

Trudno dziś ustalić, kiedy i dlaczego rozbiegło się po świecie dwunastu apostołów z niej zrodzonych i Marie trzy, choć na pierwsze jednej było Anna, a drugiej Weronika.
Niczego babcia światu nie wymawiała. Było, co było, a będzie, co będzie, niczego nie szkoda - mówiła, wycierając rąbkiem chusty policzki, po których toczyły się paciorki łez. Słońce mnie kłuje głęboko w źrenice i łzy mimo woli się rodzą - mówiła, rozchylając laską zielsko. - Tu uważaj, zawsze uważaj, bo mogą w zielskach kryć się jadowite żmije.

- No tak - mówiła babcia. No tak, mówił cień zamiast amen i zaczynał: "Po górach, dolinach...".
Z lasu bez pośpiechu wychodzi wieczór, dla wprawy wbijając cieniste kły w szaro-złoty łan żyta na wzgórku.
Wrosła mi babcia w ten ogród, zakorzeniła się na końcu steczki jak macierzanka i skrzyp, który teraz jest mały, a kiedyś ogromny był tak, że szczytem korony skrobał o niebo.

Nie miałem wtedy aparatu fotograficznego, więc nie zrobiłem tego zdjęcia, lecz obraz mojej babci chwalącej łąki umajone i wyśpiewującej Bernadce-dziewczynce, którą anioł w lesie spotkał, jak żywy noszę pod sercem.
Teraz ja, dochodzący jej wieku, zabieram się za odnowienie jej wykoślawionej ławki. Obok dogorywającego Cesarza Wilhelma posadziłem młodą złotą renetę.
Przyciąłem już żywiczne deski, co do milimetra tej miary, co stare. Będzie ławeczka kropka w kropkę, gwóźdź w gwóźdź. Babcia zrozumie i pewno się nawet ucieszy.



Równocześnie

Majowe chmury, szare od spodu, bielą wypiętrzone ku błękitom, bawiły się w ciepło-zimno z łąką umajoną żółcią mniszka i błękitem niezapominajek. Nad soczystą zielenią trawy, wokół najeżonych gałązkami wierzbowych, głów rodził się wiatr. Mogły to też być tańczące południce.
Nie bardzo musiały się kryć. W taki skwar do tego, kiedy słońce świeci prosto w oczy, nie sposób dojrzeć te przezroczyste psotnice.

Na miedzy trzy dziewczątka plotły wianki. Ich trzy po trzy, półsłowa, półuśmiechy turlały się po łące.
Wokół dziewcząt w trawie krążył, rozłożywszy szeroko ręce, chłopiec-jastrząb, może nurkujący bombowiec albo też anioł-zwiastun.
Równocześnie wysoko nad łąką w mniszkowej żółci i błękicie niezapominajek, nad miedzą, na której trzy dziewczynki plotły wianki i trzy po trzy, nad chłopcem krążącym niby jastrząb, wysoko minęły się szczęśliwie dwa samoloty; ten ze Sztokholmu do Warszawy z tym z Sankt Petersburga do Paryża, w obu stewardessy podawały drinki, soki i ciasteczka. Na błękicie pozostały skrzyżowane linie, jakby korytarze wydrążone przez korniki.

Równocześnie dwa niby wrogie i niby przyjazne satelity, świecąc czarnym światłem, uwieczniły łąkę zieloną, ale i żółtą kwiatem mlecza i błękitną niezapominajkami, trzy dziewczątka plotące wianki, chłopca-jastrzębia krążącego wokół i dwa mijające się samoloty-korniki, w których podawano właśnie drinki, soki i ciasteczka.

Zdjęcia natychmiast zostały przesłane do właściwych ośrodków i przeanalizowane.
Nie podniesiono stopnia stanu gotowości.
Mars z naturalnym uporem dążył do apogeum. Bóg Ojciec nie zdziwił się. Przez jego wszechumysł nie przebiegł nawet cień myśli o tym, że w świecie ludzi czas pokoju jest czasem wyjątkowym.

Tego dnia, o tej godzinie właśnie nad jeziorem Skrzynia, Adam poczuł się śmiertelnie znużony. Usiadł w fotelu i zamknął oczy. Zapatrzył się w zaokienne wyżyny nieba.


Dziwadełko

W lustrze jeziora Kałębie słońce kończy wieczorna kąpiel. W nadbrzeżnych trzcinach rodzi się mgła.
Nie gwiazdy śpiewają, lecz świerszcze. I sowa pohukuje gdzieś w mroku.
W mgle cienie poruszają skrzydłami. Któż wie, co pożera ten i drugi brzeg. Może to nienasycone dziwadełko. Coś, co może jest. Coś, czego może nie ma.
Tak sobie beztrosko spekuluję popijając wieczór zimnym piwem.
Rzeczywistość to koszmar, który chce mnie dorwać. Właściwie nie chodzi mu o mnie całego, a tylko o kilka kropli krwi. Jest za mały, żeby wyssać ze mnie całe życie. Pocieszam się.
Już śnię. Może. Czy jutro, jeśli będzie, zobaczę, zobaczę mój brzeg.
Andrzej Grzyb

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz