piątek, 1 lutego 2013

ANDRZEJA GRZYBA opowieść o wędkarskiej wyprawie na Lofoty (zdjecia, recenzja)

"Lofoty - czyli łowienie dorszy z Diogenesem" to kolejna już książka Andrzeja Grzyba będąca wspaniałą relacją z wędkarskiej wyprawy do Norwegii - a dokładniej - z wyprawy do najbardziej na północ wysuniętej części Norwegii, do krainy fiordów - na Lofoty.

Napisana z rozmachem relacja z ciekawej, liczącej ponad dwa tysiące kilometrów trasy, przemierzanej przez grupę przyjaciół pragnącą dotrzeć aż za koło podbiegunowe, pozwala lepiej poznać zarówno samych uczestników tej wyprawy, jak i otaczający ich - zmieniający się jak w kalejdoskopie - świat przyrody...




Bohaterowie książki Andrzeja Grzyba zmierzają na Lofoty, bo tam naprawdę można przeżyć prawdziwie męską przygodę, czyli pogoń za wielką rybą. Czytając tę książkę uświadamiamy sobie nagle, że tam, gdzie wybrali się opisani przez Grzyba bohaterowie, istnieje jakże odmienny świat. Dzień trwa prawie całą dobę, a majowa pogoda podobna jest do naszej pogody, tyle, że grudniowej. Obok poznawania wspaniałych widoków i wielu ciekawych zabytków leżących przy tej przebiegającej przez Szwecję, prawie do granicy fińskiej i cały Półwysep Skandynawski trasie, uczestniczymy w zwiedzaniu - co prawda pobieżnym - ciekawych, mijanych po drodze skandynawskich miast i miasteczek. Dzięki barwnym opisom zwiedzamy z uczestnikami wyprawy nie tylko Muzeum Wojny w Narwiku, gdzie znajdujemy ślady i pamiątki po walczących tutaj w 1940 roku polskich żołnierzach z Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, ale i docieramy do lodowego hotelu, funkcjonującego przez siedem miesięcy w roku w małej lapońskiej wiosce. W lodowym hotelu obok holu, pokoi i baru wykonanych z lodu, również szklaneczki, którymi wznosi się sylwestrowy toast - jak zapewniają Lapończycy - wykonane są z lodu.

Obok ciekawego opisu całej trasy wiodącej aż za koło podbiegunowe mamy okazję poznać wiele interesujących wynurzeń uczestników wyprawy, gdyż w książce znalazło się też miejsce na filozoficzne refleksje i dysputy snute podczas wielu godzin spędzonych wspólnie w samochodzie albo w łodzi na morzu.

Ale prawdziwa przygoda rozpoczyna się dopiero po trzech dniach wędrówki przez Skandynawię, gdy udało się dotrzeć do maleńkiej osady rybackiej na Lofotach, gdzie w końcu maja temperatura oscyluje w granicach zera, a za oknami deszcz i deszcz ze śniegiem.

Momentami książkę tę czyta się z zapartym tchem, śledząc losy bohaterów, którzy w niewielkich łódkach zmagają się zarówno z olbrzymią rybą, jak i z surową aurą i panującymi tam warunkami. W takich momentach wyobraźnia podpowiada, a właściwie podsuwa obraz mieszkających przed wiekami na tamtym terenie Wikingów.

Specyficznego charakteru książce nadaje kilka ciekawych przepisów kulinarnych będących przeciwwagą opisów charakterystycznego zapachu suszonych dorszy, wyczuwanego w całej osadzie - zbudowanej na wąskim przesmyku pomiędzy fiordami, a niebotycznymi skałami bazaltowymi - składającej się z kilkunastu kolorowych, drewnianych domków rybackich, osadzie, gdzie przez tydzień mieszkali bohaterowie tej książki.

Andrzej Grzyb bardzo zgrabnie opisał wyprawę przyjaciół na Lofoty, ale dołożył do tego jeszcze jeden, jakże ważny element. Są w tej książce zdjęcia zrobione zarówno przez samego autora książki, jak i przez Stefana Lubawskiego. Dzięki tym zdjęciom książka przemieniła się we wspaniały album dający czytelnikowi poczucie prawie osobistego uczestniczenia w wyprawie na Lofoty.

Dlaczego w tytule książki pojawił się Diogenes Laertios, to tajemnica, którą warto rozwiązać samemu.

Janusz Stachulski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz