wtorek, 12 lutego 2013

TADEUSZ MAJEWSKI. Moje domotywatory

Spis treści:
Dizajn, Orwellowi, Zona, Ucho, Misja, Depresje







Dizajn

Czy jest pan wierzący? - pyta mnie pani (98 l.), kiedy chcę z nią rozmawiać o polityce. Pyta do rzeczy. Przed każdą rozmową trzeba dokonać klasyfikacji rozmówcy. Ocenić, co za ptak: czerwony, nasz, wasz, czy jakiś inny - malowany (za Kosińskim), może nawet mason. Nieraz się zdumiewałem, jak w mgnieniu oka ten proces chyba intuicyjnej klasyfikacji przebiega. Pukasz, uśmiechasz się i już tak, w klimacie tego uśmiechu, idzie cała rozmowa. A spróbuj zapukać będąc w depresji. Będziecie potem dukać depresyjnie. Liczy się pierwsze wrażenie, pierwsza na ogół trafna ocena. To jest jak z samochodami. Np. ostatnio. Wchodzę do autohandlu i.. "Tak, tylko ta bryka!" - coś we mnie woła. Podchodzi kobietka, terkocze jak uczniak "Inwokację" utwór, który można by zatytułować: "Bryko moja, ty jesteś jak zdrowie... ". A sam, tekst? - Moc tyle a tyle koni, osiągi takie a takie, klima jakaś tam, alu, diesel itp. itd. (....). To jest, proszę pana, najnowszy dizajn - kończy babeczka swoistym epilogiem ów poemat. Cóż za piękna liryka! Takie powinny być dzisiaj wiersze. Kilka przykładowych tytułów: "Oda do Harley"a", "Pieśń o Mercedes", "Och, jaki ona ma dizajn!". To są dzisiejsze liryczne tematy, a nie jakieś romantyczne wynurzenia niezgułów czy słowiki dzyndzolące na gałązce niemodne pieśni o zachodzie słońca. W życiu idzie o ciągły dizajn, ewentualnie mocny lifting. Przeszłość się nie liczy. Przypomniałem sobie ostatnio, że chodziłem do I do III kl. do Szkoły Podstawowej nr 6 w Starogardzie. Biorę więc kilka klasowych zdjęć, idę. Szkoła całkowicie zmieniła dizajn. Już nawet nie jest szóstką. Zdjęcia? Poszukaj pan w archiwum. Ale gdzie jest archiwum? W czasach ciągle zmieniającego się dizajn nawet w szkołach nie wiszą tabla z uczniami, galerie dyrektorów i profesorów. Diazajn nie znosi przeszłości. Siedziałem wczoraj w fotelu i z zachwytem patrzyłem w lustrze na pępek fryzjerki. Cóż za dizajn, karnacja, podkreślona kolczykiem w tym pępku. - Jak strzyc? - Do końca - mówię, żeby ta chwila trwała wiecznie. I tak poszło. Kiedy oderwałem oczy od piękna jej pępka i spojrzałem w lustro, już było za późno. W fotelu siedział jakiś całkowity łysol. - Tak jest modnie szepnęła fryzjerka. Och, dizajn!






Orwellowi

Po przeczytaniu w latach 70. powieści G. Orwella "Rok 1984" łaziłem po moim uniwersyteckim mieście jak struty, tak bardzo to-to było sugestywne. Oto człowiek, jednostka, jest inwigilowany przez potężny Aparat. Wszystkowidzące kamery śledzą każdy jego ruch. Jedyną enklawą, w której może się skryć przed wszystkowidzącym okiem Wielkiego Brata, jest sen (o ile ma się sny). Orwell stworzył obraz bardzo sugestywny, zwłaszcza dla nas, mieszkających wówczas w akademikach drugiej połowy dekady Gierka, kiedy to wszędzie stykaliśmy się z SB-kami udającymi studentów, a na zajęciach "z wojska" mówiono nam, że amerykańskie satelity są w stanie zrobić z kosmosu zdjęcia etykietki leżącego na ulicy pudełka od zapałek. Sporo czasu minęło, żeby we mnie to przykre wrażenie po lekturze Orwella się zatarło. Wytłumaczyłem wreszcie sobie, że jeżeli nic nie znaczę, to po co ma mnie właściwie obserwować to wielkie oko. A dla amerykańskiej satelity szpiegowskiej też jestem mniej wart niż etykietka zapałczana ZPP Sianów. Dziś ta książka już prawie nie robi wrażenia (a jej ekranizacja zupełnie - zauważcie, jak prędko starzeją się filmy). W dobie Big Brothera Orwellowska fantastyka stała się wręcz naiwna. Obecnie wszyscy podglądają wszystkich, od ucznia robiącego filmik nauczycielowi z nałożonym na łeb kubłem i nauczyciela śledzącego na monitorach życie szkolne, przez TVN 24, po ABW, CBŚ i ITP. Żyjemy we wścibskich czasach, gdzie nie można już nawet uczciwie wziąć łapówki. I z tym trzeba się pogodzić. Jeżeli chcesz codziennie walczyć o pozycję, dobra, medale, stanowiska (np. Posła), musisz się zgodzić na obecność w twoim życiu oka Wielkiego Brata. Bez tego oka nie zrealizujesz dziś żadnych planów. A nawet jak chcesz od tego biegu po dobra i zaszczyty uciec, to też to wyłapią (bo to też jest plan - dezercji). Zawsze wyłapią - choć już nie wiadomo kto. Zawsze możesz dostać takiego smsa: "Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to powiedz mu o swoich planach". Zadzwoniłem na numer, z jakiego taki sms do mnie przyszedł. "Nie ma takiego numeru" - powiedziała komórka.





Zona

Za granicą byłem na wyścigu osłów. Na imprezie tłumy. Na wstępie nie było celebry. Kilka słów i jazda! A potem zabawa. Ludowa, bez podziałów. Stoły, piwo i śpiew. Głupek bawił się z mędrcem, brzydal z modelką. Nasze imprezy są inne. Na terytorium każdej z nich wprawne oko dostrzeże zonę dla VIP-ów. Na jednej z imprez chciałem wejść do centralnego budynku i musiałem do tej zony wejść. - Identyfikator! - wychrypiał kafar ubrany w coś przypominającego mundur gwardii narodowej z XIX w. - Chcę siusiu - powiedziałem podskakując. Przepuścił. Traf jednak chciał, że w drodze do wc napotkałem znajomego z aparatem najnowszej generacji i z wielkim teleobiektywem. - Pokaż - rzekłem. I zacząłem sobie przez ten teleobiektyw oglądać z zony tłum i scenę. W wielkim powiększeniu lustrowałem twarze celebrantów: księży, gości z województwa, a potem już hierarchicznie (władze powiatowe, prezesi zrzeszeń, władze gminne, ew. sołtys). Przemowy trwają nieraz po 2 godziny i są szlachetne. Np., że chleb trzeba dzielić równo. I na ogół wszyscy sobie dziękują. Po rusku, według hierarchii. Przez teleobiektyw oglądałem gładkie twarze elit - pory, wągry, wąsiki, usta, oczęta, szukając powodów, dla których jedni stoją na scenie, a drudzy pod. Dlaczego tak nierówno dano nam pod deklem, że jedni są wywyższeni, a drudzy poniżeni? - rozmyślałem. Niestety, kafar stał już przy mnie. - Nie wolno robić zdjęć! - rzekł ponuro i stanowczo. Ponieważ generalnie jestem tłukiem, nie zdążyłem zapytać, dlaczego. Oddałem aparat znajomemu i ruszyłem pędem do centralnego budynku. Tam, zgodnie z najnowszymi trendami, prędko założyłem 180 podsłuchów i 20 przemysłowych kamer. Po 2 godzinach celebry między częścią uroczystą a zabawową zrobiła się niedostrzegalna dla zwykłego śmiertelnika półgodzinna przerwa. Czas, kiedy VIP-y dyskretnie, bez głośnego zaproszenia, wchodzą do zony, do budynku centralnego, by nie dostrzegł tego ludek spod stoisk KGW, kolejka po strażacką grochówkę i gromadki zaczynające pić piwo przy stołach na murawie. A w budynku centralnym? Eeech... Szwedzki stół z sutym, polskim jadłem. Oglądam teraz bogaty materiał dowodowy z kamer i podsłuchów. Jakże oni równo dzielą się chlebem i w ogóle jadłem. Równo, czyli do samego syta. Wolę wyścig osłów.




Ucho

Każda władza lubi ucho. Swoje. Ucho jest to niezwykle istotny organ polityczny. O niebo ważniejszy od nosa, który - patrz film "Pachnidło" - wącha. Nos w polityce jest nieprzydatny. Nie można nim np. wywąchać nastrojów społecznych, plotek klekonów, knowań opozycji. Nos w polityce jest jak człecza kość ogonowa. Dlatego wąchacze, np. Pinokio, nigdy nie zrobili kariery politycznej. Ucho w polityce jest nawet ważniejsze niż usta. Usta są do ucha w stosunku podrzędnie złożonym. Usta szepczą, ucho słucha, odwrotnie być nie może. Nie zdarzyło się w historii, żeby ktoś mówił uchem - nie ma więc uchomówców, choć są brzuchomówcy (jakkolwiek dźwięki z brzucha trafiają do ucha). Nie dziwota, że bez względu na ustrój usta toczą bezpardonową walkę o dostęp do ucha. Ucho jest czujne, reaguje na każy szmer. Stąd mówi się "nastawić ucha". Ucho jest ważne na każdym poziomie obszarów społeczno-politycznych. Równie ważną rolę odgrywa ucho sołtysa, jak i prezydenta. Ucho czeka na usta jak kania na krople dżdżu (w mianowniku dżdż?). Pozornie wydawałoby się, że rzeczywistość zmieniają usta mające dostęp do ucha. Usta wydają dźwięki: pogłosy, szumy, piski. Dźwięki te skutują szmerem w uchu (pogłos z odległości max. 17 m) lub echem (powyżej 17 m). W Starogardzie w okresie jednej z prezydentur był nadmiar ust, a zatem w uchu dochodziło do kakafonii. Fale głosowe na przemian się wyciszały, wzmacniały, uderzały grzbietami, strzałkami. W uchu i w mieście powstawał chaos (dobrze, że wtedy usta nie obżarły ucha). Po ostatnich wyborach reguła jest ta sama, ale zmieniły się usta i ucho. Po 6 miesiącach wydawało się, że usta mają jeszcze większą dostępność do trąbki Eustachiusza. Pozory. Analitycy mówią, że ucho słucha, ale wie swoje. Fachowcy uważają też, że najważniejsza w zmianie rzeczywistości nie jest teraz małżowina uszna, nie trąbka Eustachiusza, a młoteczek i kowadełko. To zdumiewające, że takie małe dzyndzle zmieniają rzeczywistość miasta. Co było do udowodnienia jak na wstępie.




Misja

Generalnie mam sklepaną twarz, sześć razy składany nos i sztuczne oko. To z poczucia misji. Nawet na jedynej w życiu wizytówce miałem wypisaną misję, tekścik dający się streścić w słowach: godzić i budować. Cała moja pisanina - tak myślę - ma sens, jeżeli uruchamia jakiś wielki, wręcz światowy łańcuch sensów. Jak z tym motylem, co ruszył skrzydełkami bodajże w Tokio i wywołał huragan w USA. Zawsze próbowałem w ramach misji godzić. Kiedyś pod szkołą, zauważywszy bijących się kolegów, twardo wkroczyłem pomiędzy nich, by realizować ową misję. To wtedy pierwszy raz sklepali mi twarz. Solidarnie, z obu stron. Nie broniłem się, choć świetnie opanowałem judo u Jasia B. Cóż, taka cena realizacji misji. Ostatnio - w ramach misji - napisałem tekst, mający pogodzić dwie strony w pewnej wsi. Konflikt powstał, bo jedna strona chlusnęła farbą w twarz drugiej. Napisałem tekst, w którym wnikliwie przeanalizowałem przyczyny konfliktu. W zakończeniu zaprosiłem strony do zresetowania przeszłości i zawarcia ugody. Jakiż byłem szczęśliwy, kiedy wezwano mnie na spotkanie pojednawcze. Oto kolejna misja prawie uwieńczona sukcesem. Jadę, wchodzę, patrzę (niestety, jest tylko jedna strona), słucham. "Pan tą pisaniną rozpętałeś wojnę!" - mówi zły człowiek. Na nic tłumaczenia, że wojna się zaczęła, kiedy chluśnięto farbą, a reportaż o tym był już tylko jakby odbiciem zdarzenia. Potem poszło jak zwykle. Prawy sierp pod oko, lewy prosty na nos i kopniak przy furtce. Wracałem rozeźlony przez las. Niemrawo w poprzek drogi szedł jakiś zwierz. Ledwo go widziałem jedynym opuchniętym okiem. Zatrzymałem wóz, wyszedłem i po raz pierwszy w życiu poczułem, że muszę, ale to koniecznie muszę kogoś walnąć, żeby zobaczyć jak to jest - być stroną, a nie rozjemcą. Pod ręką był ten jakiś niemrawy zwierz. Walnąłem go - tak mi się wydawało - w szczękę. I teraz już wiem, panie doktorze, kiedy mi pan opatruje rękę, dlaczego ludzie mówią na przestrogę: Oż, w mordę jeża.


Depresje

Żuławy to depresja, więc wywołują nastrój depresyjny, a nawet czasami depresję endogenną. Patrzysz na smutny horyzont, na błoto na lakierkach i czujesz, jak w żyły wsącza się żółć melancholii. Ze trzy wieki temu przybyli na te muły menonici z Holandii i zaczęli stawiać wspaniałe domostwa. Depresją się nie przejmowali, bo zostawili większą. Brak prądu, a zatem i TVN24, też ich nie ruszał, bo lubili pracować. We wsi M. postawili trzy dworki podcieniowe, zaprojektowane przez mistrza Loewena. Jeden z nich, zbudowany w 1803, z 12 filarami podcienia (liczba filarów świadczyła o zamożności), został po opuszczeniu wsi przez menonitów zamieszkały przez Niemców. W 1945 niemiecki właściciel, nie mogąc znieść myśli, że wejdą tu w walonkach barbarzyńcy ze wschodu, popadł w straszną depresję i powiesił się na poddaszu. W 1945 w dworku zamieszkał niejaki Przybysz ze wschodu. Przewieszony przez belkę sznur zachował, żeby od czasu do czasu po kawałku go odcinać jak kupon na szczęście. W 1994 dyndał już tylko fragmencik sznura, tyle odcięto szczęścia. Obecnie w obiekcie mieszka kilku starszych. Ich dzieci - dotyczy to całych Żuław - pracują w Irlandii, a dwoje zdolnych mieszka we Francji (jedno studiuje nawet stosunki międzynarodowe). Na Żuławy nie wrócą, bo wpadliby w depresję. Na szosie naprzeciw od czasu do czasu na widok pysznego dworu gwałtownie hamuje na ogół niemiecki autokar. Wysypują się turyści i szwargocząc jak wróble na słoninie prawie biegną do dworku. Właścicielka frontu otwiera autentyczne drzwi autentycznym kluczem z 1803 i zaprasza do środka. Bułka z masłem? Danke. Chleb ze smalcem? Danke. Z ciekawością zaglądają tu i tam, włażą nawet do pieca wielkości M-2. A potem, zaintrygowani przez gościnną panią, idą do pomieszczenia na poddaszu. Tam, zaopatrzeni w nożyce, odcinają kawałek po kawałku sznur. Kiedy ostatnio odwiedziłem ten dworek, sznur miał już z 5 metrów. W cudowny sposób się wydłuża, jakby proporcjonalnie do liczby autokarów w roku. Przedłuża się na szczęście, w ramach przyzwoitych stosunków międzynarodowych i ku pamięci. I żeby resztka emerytujacych tubylców, opuszczonych przez dzieci, w tej ogólnej depresji Żuław już całkiem nie dostała fiksum dyrdum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz