wtorek, 26 lutego 2013

TADEUSZ MAJEWSKI. "I Międzynarodowy Zjazd Kocborowiaków"

Kiedy Henio Koryziak rzucił hasło "I Międzynarodowy Zjazd Kocborowiaków", wśród osób nieznających tych wszystkich spraw zapanowała konsternacja. Żarty sobie robi?


Pierwszy szerszy świat otworzył się dla mnie, gdy wyszedłem z domu w Kocborowie na dwór. Akurat przed moją twarzą przeleciał motyl. - Aha, to wszystko zrobiono dla mnie - pisnąłem. - Podwórze, wielkie lipy dookoła, garaż z zawieszonymi pod deskami dachu popielatymi dzbanuszkami os, fragment jesionowej alei, piaskownica, kawałek nieba. Odwróciłem się. Dom, w którym mieszkałem, miał numer 8. Był olbrzymi, z czerwonej cegły, jednak co kawałek zdobiony opaskami z cegły glazurowanej, z niezmiernie wysokim dachem, pokrytym holenderką. Z tyłu tego domu mieścił się sklep spożywczy, do którego wchodziło się po drewnianych, ażurowych schodach i przez werandę. Rozkład mieszkań w owym czasie był zaskakujący. Niewielkie mieszkania w piwnicy, niewielkie na poddaszu, ogromne dla lekarzy na pierwszym i drugim piętrze. Zanim wyniosłem pierwszy rowerek na dwór, dla wprawy jeździłem nim po korytarzu.

Stopniowo poznawałem ów świat razem z bandą, której wodzem była Hanka Olipra. Stopniowo odkrywaliśmy też światy istniejące obok naszego - liniowo stojące domy z podwórzami, podobne do naszego, numerowane od 1 do 9, zamieszkałe przez rodziny pielęgniarzy, lekarzy, biuralistów, osobno dyrektorów, chociaż to już nie było regułą. Odkryliśmy też przedszkole w jednym ze skrzydeł budynku dyrekcyjnego i wreszcie wielki szpital z 24 oddziałami (z numeracją zapisaną po łacinie) olbrzymią jak rakieta, jakby wielowątkową od zakończeń wieżą ciśnień. To od niej - okazało się - dochodził na wszystkie nasze podwórka tępy i krótki odgłos odmierzający upływ czasu, który dla nas, kocborowskiego planktonu, wówczas był zupełnie niedostrzegalny.



Do szpitala chodziliśmy potem codziennie. Z kanką po mleko i nieco dalej po chleb (kręciliśmy kanką pełną mleka prostą ręką, ze zdumieniem odkrywając, że się nie wylewa). Również do wielkiej sali rozrywek, stojącej w centrum. Tam w strojach tańczyliśmy krakowiaka. Na akordeonie przygrywał nam niewidomy pan Zenek, kocborowski masażysta, który wtedy w Starogardzie świetnie zdał maturę. Przedszkole mieściło się w lewym skrzydle dyrekcji, a w prawym - ambulatorium. Z dojściem do przedszkola niektórzy mieli kłopoty, gdyż pod drodze trzeba było pokonać podwórko prawego skrzydła dyrekcji, gdzie czaił się kogut pana Dumańskiego. Skakał dzieciom na głowę i chciał wydziobać oczy. W przedszkolnym ogrodzie stała przeplotnia - konstrukcja warsztatowo prawie doskonała, stojąca po części do dzisiaj, wyrób kocborowskich stolarzy. Zupełnie niedawno zwrócono mi uwagę, że nie przeplotnia, a klatrownica. Od klatrować, wspinać się, przeplatać ciało. Niech będzie.

W latach 50. często siedziałem pod schodami wiodącymi do sklepu. Było tam chłodno i wilgotno. Pomiędzy deskami schodów widać było od spodu spódnice pań i pończochy spięte z majtkami na sztryfle. Czasami na tych schodach panował ożywiony ruch. Znoszono cukier. Raz pani Miszewska niczym mrówa taszczyła cały jego worek, bodajże z 50 kilogramów. Robiono zapasy, bo niektórzy nasi ojcowie, ci siedzący wieczorami przy zasuniętych storach i słuchający chrypiącego programu Radio Wolna Europa, od czasu do czasu rzucali informacje, które potem szeptem powtarzały kobiety: - Idzie trzecia wojna światowa.

A myśmy w tym czasie grali w noża, na rzucanki, w dudka i w kluchę - lokalną odmianę palanta. Przy okazji gier odkrywaliśmy olbrzymi i niezwykle pieczołowicie utrzymywany przez pacjentów park. Poznawaliśmy jego jasną, wschodnią i północną stronę, z kortem tenisowym, pełnowymiarowym stadionem, bieżnią, skocznią, boiskiem do piłki siatkowej i strzelnicą; i jego ciemną stronę, gdzie najpierw, otoczony niecierpkiem, w gęstym cieniu leżał cmentarz żołnierzy radzieckich, a potem, za oddziałem XXIII i wysokim murem, pokrytym na górze kawałkami szkła, wielki cmentarz, na którym leżeli budowniczowie szpitala, pacjenci, pracownicy szpitala, Żydzi, Niemcy, obcokrajowcy i Bóg jeden wie kto jeszcze - mówię tak na końcu zdania, ponieważ wiele grobów nie miało tabliczek informacyjnych. Z oddziału XXIII dochodziło wycie najbardziej niespokojnych chorych. Nie było wtedy neuroleptyków. Na festynach na stadionie grała znakomita przyszpitalna orkiestra dęta.

Między innymi dzięki tym festynom poznawaliśmy domeny przynależne do centrum Kocborowa - Kolonie, również stylowe domy leżące przy dzisiejszej ulicy Kryzana, Łapiszewo - dwa domy i wzgórza, Żabno, miejsce, gdzie pracowali pacjenci, Majątek - gospodarstwo pomocnicze szpitala (produkujące żywność do spółdzielni i na eksport, do Starogardu), Ogrodnictwo, gdzie hodowano słynne kocborowskie pelargonie i rosły strzeżone przez czarne psy jabłka, Domostwa za ulicą Skarszewską. Na słupie jednego z ogrodzeń siedzieliśmy w dzieciństwie z Jerzykiem Pileckim i zajadaliśmy dziwny biały proszek...
Tadeusz Adam Majewski

Cdn. za dwa tygodnie w "Rejsach" - piątkowym magazynie "Dziennika Bałtyckiego". Zdjęcia ze zjazdu jutro.
Na zdjęciu górnym kocborowiacy na schodach przedszkola w latach 50., niżej kocborowiacy na I Międzynarodowym Zjeździe 27 - 29.04.2007









Materiał z 2007-05-01

Cały tekst - patrz

Fotki ze zjazdu - patrz







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz