sobota, 21 września 2013

ANTONI CHYŁA. Wszystkie psy - duże jak i małe - zostały zabite

Wybuch II Wojny Światowej według relacji Jana Włocha z Osiecznej

Materiał do tej gawędy nagrałem 15 grudnia 2012 roku w mieszkaniu seniorów państwa Włoch. W tym dniu miałem zamiar porozmawiać o dawnych czasach z panem Kostkiem ze Smolnik, lecz z uwagi na jego chorobę udałem się do Osiecznej, gdzie przedtem poprosiłem Grzesia Sławnego, aby ustalił, czy zostanę przyjęty przez pana Jana. Nie czekałem na wynik, lecz jechałem. Będąc w Ocyplu otrzymałem telefoniczne potwierdzenie od Grzesia, że będę mógł porozmawiać...





Jak zwykle przed wjazdem do wsi trzeba przejechać mostem, gdyż płynie rzeczka Prusina. Co prawda źle zajechałem, gdyż do syna, lecz po małej poprawce znalazłem się tam, gdzie trzeba. Przy kawie i słodyczach popłynęły wspomnienia.

Pan Jan we wrześniu 1939 roku miał jedenaście lat. Pamięta doskonale tamte czasy. Jego ojciec przed wojną pracował na poczcie w Śliwicach jako listonosz. W nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 roku miał dyżur na poczcie. Nad ranem rozdzwoniły się telefony. Kazano mu zbudzić naczelnika poczty i przekazać hasło "zieloni zmobilizowani". Ojciec niezwłocznie obudził naczelnika, któremu przekazał treść hasła. Naczelnik po przyjściu do urzędu wydał mu następujące polecenie: "Panie Włoch proszę rozbić skrzynkę". Po rozbiciu skrzynki naczelnik na podstawie będących w niej dokumentów stwierdził, że jest wojna.


Ojciec po przybyciu rano do domu powiedział do żony: "Musimy się ewakuować, gdyż jest takie polecenie". W sumie pan Jan twierdzi, że wszystko było przygotowane na taką okoliczność. Ojciec przygotował wóz drabniasty, na który załadowano pierzyny, chleb, który matka zbierała z całej wsi, karmę dla konia i całą rodzina - to jest siedmioro rodzeństwa i rodzice - udali się w kierunku Śliwic. Przed pocztą stały pozostałe wozy konne, na których siedziały rodziny innych pracowników. Było to około południa. Kierownikiem tej wyprawy został jego ojciec, który w okresie I wojny światowej był sanitariuszem w wojsku. Kolumna ta składała się z pięciu wozów konnych i było ich razem 20 osób, głównie kobiety i dzieci. Miał wyznaczoną marszrutę Śliwice - Bydgoszcz - Lubień za Toruniem (z mych ustaleń wynika, że był to Lubień Kujawski za Włocławkiem, majątek Świerna).

Pierwszy postój był w wsi Lniano. Spali na sianie. 2 września pojechali dalej. Pamięta doskonale, że przejeżdżając przez Fordon widział, jak palił się jakiś zakład lub fabryka. Widać było rozbite wozy, zabite konie. Ten widok wstrząsnął młodym Janem. Nieraz przed oczyma przesuwa się ten widok. Samoloty niemieckie ostrzeliwały drogę, którą się poruszali z innymi uciekinierami. W połowie drogi za Bydgoszczą schowali się w polu kukurydzy i pomiędzy stogami. Po pewnej chwili ludzie zaczęli krzyczeć: "Anglicy jadą!"

Ojciec po pewnej chwili powiedział, że to nie Anglicy, a Niemcy jadą na motorach z przyczepkami. Po dojechaniu do nich kazali wszystkim podnieść ręce do góry. Ojciec w tym czasie był za drzewem i zrzucił na ziemię zieloną kurtkę oraz pistolet, który posiadał jako jedyna osoba. Pan Włoch wspomina, że listonosze mieli zielone mundury tak jak wojsko. Na jednym z postojów za Bydgoszczą ojciec kupił konia od rolnika, który obawiał się, że Niemcy będą zabierać konie. Rolnik ten również uciekał jak inne osoby, a mieszkał za Bydgoszczą. Ojciec zapłacił mu połowę sumy, a drugą część miał zapłacić, jak sprzeda swojego konia. Taką transakcję zaproponował ten rolnik. Nikt wtedy nie przypuszczał, że Niemcy odbiorą tego konia. Ruszyli dalej.


W końcu dojechali do tego majątku Świerna - celu ucieczki. W tym czasie majątkiem tym zarządzała dziedziczka. Zapasy jedzenia się wyczerpały, brakowało chleba. Pewnego dnia ponownie wszyscy się uradowali, że Anglicy maszerują. Dopiero ojciec wyjaśnił, że nie są to Anglicy a niemieckie wojsko, które maszeruje na Kutno. W tym czasie było słyszeć huk pocisków tak, że ziemia chwilami się trzęsła. Ojciec postanowił wracać z wszystkimi do domu. W trakcie powrotu zatrzymywali się na wypoczynek. Przypomina sobie fakt, jak pomiędzy wozami przechodził patrol niemieckich żołnierzy, którzy zatrzymali się przy ich wozie i jeden z żołnierzy zapytał się matki: "Gdzie jedziecie?" Matka powiedziała po niemiecku, że do Osiecznej. Żołnierz ten odpowiedział, że był w tej wsi, gdzie płynie mała rzeczka i spał tam podczas postoju. Żołnierz ten powiedział "Jeśli nie macie nic na sumieniu, to możecie spokojnie wracać, a jeśli macie coś na sumieniu, to możecie tu sobie kopać grób".


Pan Jan twierdzi, że podczas ich powrotu wojsko niemieckie nie było przychylne Polakom. W dniu 18 września 1939 roku powrócili do swej wsi Osieczna z wojennej tułaczki. W trakcie ewakuacji zmarło jedno dziecko, które zachorowało podczas przejazdu i nie można było uzyskać pomocy lekarskiej. Ojciec po kilku dniach udał się na pocztę do Śliwic, lecz tam już byli Niemcy i nie było dla niego pracy. Podczas pobytu w Śliwicach spotkał polskiego Niemca, który powiedział: "To, co pan kiedyś wypił, to ja teraz za pana wypiłem". Ojciec w pierwszej chwili nie mógł się zorientować o co chodzi temu Niemcowi. Dopiero po chwili przypomniał sobie, jak ten Niemiec przyszedł przed wojną na pocztę i prosił o połączenie go z księdzem ewangelikiem z Osia, gdyż zmarło mu dziecko i chciał ustalić pogrzeb. Ojciec w tym czasie rozmawiał z nim w języku niemieckim, aż naczelnik poczty zwrócił ojcu uwagę: "Panie Włoch, tu jest polski urząd i tu się mówi po polsku".

Niemcy podejrzewali Włocha, że uciekł z kasą pocztową i przyjęli jego wyjaśnienia, że ewakuował się z rodzinami, gdyż takie otrzymał polecenie. Po pewnym czasie do nich przyszedł Niemiec zza Czerska, który stwierdził, że Włoch ma jego konia i nie pomogły tłumaczenia, że konia tego kupił od gospodarza Polaka spod Bydgoszczy. Niemiec chciał bić ojca batem.

Nastał czas okupacji. Wszystkie psy - duże jak i małe - zostały zabite. Wieczorem z plebanii został zabrany przez Niemców ksiądz Franciszek Czapliński. Niemcy po niego przyjechali samochodem. Od tej chwili kościół był zamknięty aż do czasu wyzwolenia.

W tej gawędzie pokazuję obraz tamtego czasu. Nie udało mi się ustalić przy pomocy Internetu, czy coś zostało z dworu Świerna, jak również dokładnej trasy ewakuacji. Czas, jaki minął od tych wydarzeń, zrobił swoje. Dziękuje Panu Janowi Włochowi, że chciał się podzielić tym, co zapamiętał. O innych jego przeżyciach w innej gawędzie.

Załączam do tej gawędy teraźniejsze mapy samochodowe w celu przybliżenia marszruty, jaką mieli do pokonania ewakuowani członkowie rodzin pracowników poczty w Śliwicach.

Skórcz dnia 19.09.2013 rok Antoni

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz