sobota, 7 września 2013

PIOTR MADANECKI. "Pewnej klientce zdarzyło się, że taki szczur wypłynął, gdy usiadła akurat

Każdy chyba wie, co to znaczy mieć w domu szkodniki. Jak pod tym względem wygląda sytuacja na Kociewiu? O wywiad poprosiliśmy Kazimierza Stopę z Zakładu Dezynfekcji, Dezynsekcji i Deratyzacji mającego siedzibę w Starogardzie.





Zaczęło się zaraz po zmianie ustroju

- Panie Kazimierzu, kiedy się to wszystko zaczęło?

- Zaraz po przemianie ustrojowej w 1989 roku założyłem firmę prywatną, ale już wcześniej pracowałem w weterynarii, w tzw. kolumnie deratyzacyjnej. Rynek był wtedy szeroki. Ustrój się zmienił, jednak wielkie zakłady produkcyjne przez jakiś czas dalej funkcjonowały. To właśnie one i PGR-y były kiedyś najbardziej narażone na inwazje szkodników. Potem sytuacja się zmieniła. Zaczęliśmy obsługiwać głównie sklepy i bloki mieszkalne. Przed rokiem 2004 zaczęto w Polsce wprowadzać normy związane z dobrą praktyką produkcyjną. Ja byłem wtedy w nieco lepszej sytuacji niż konkurencja, bo już wcześniej pracowałem w magazynach i zakładach produkcyjnych, i wiedziałem jak powinno się przygotowywać dokumentację. To też spowodowało, że łatwiej mi było dostosować firmę do nowo wprowadzanych przepisów.

Gdyby szczury miały po 50 kilo, to pewnie byśmy do nich do roboty chodzili, tak by nas ustawiły - śmieje się Kazimierz Stopa z Zakładu Dezynfekcji, Dezynsekcji i Deratyzacji.


- Poszukując informacji w internecie na temat firm zajmujących się deratyzacją w okolicy znalazłem tylko pańską firmę. Czy w Starogardzie jest w ogóle jakaś konkurencja?

- Z tego co wiem, ktoś rejestrował podobną działalność, ale przez wiele lat wyrobiliśmy sobie markę. Jesteśmy znani i być może to wpływa na łatwość znajdowania informacji o naszej firmie.

- Nie bez znaczenia jest domena internetowa, bo przecież firma posiada własną stronę internetową. Jej adres: www.dezynfekcja.com.pl wskazuje raczej na jakiegoś ogólnokrajowego giganta. Jak udało się państwu zdobyć tak dobrą domenę?

- To zasługa syna. Jest informatykiem. Zarezerwował tę domenę jeszcze w czasach, kiedy nikt o takich rzeczach nie myślał.


Niektóre przegrały z chemią

- Dużo pracy mają dziś specjaliści pana pokroju?

- Na brak pracy nie narzekamy - pan Kazimierz wyjmuje notatnik i pokazuje mi długą listę zadań na dzisiejszy dzień. - Kiedy pan zadzwonił, właśnie kończyliśmy pracę na terenie mleczarni w Skarszewach. Potem było kilka sklepów, także na terenie Skarszew. A teraz, jak widać, stoimy przed przedszkolem nr 2 w Starogardzie, gdzie także za chwilę zaczynamy standardową dezynfekcję.

- Czy na podstawie tego wypełnionego po brzegi rozkładu zajęć mam rozumieć, że przeżywamy obecnie inwazję szkodników?

- Nie. Można nawet powiedzieć, że niektóre z nich się wycofały. Przegrały walkę z chemią. Weźmy na przykład mrówki faraona, karaluchy i prusaki. Kiedyś były wszędzie. Dzisiaj niektóre gatunki stały się wręcz rzadkie. Wszystko to było możliwe głównie dzięki wprowadzeniu odpowiednich procedur w walce ze szkodnikami, systematyczności w działaniu oraz poprzez znaczny postęp w produkcji środków chemicznych. Weźmy dla przykładu mrówki faraona. Kiedyś walka polegała na znalezieniu gniazda i zastosowaniu odpowiedniej trucizny. Jeśli rzeczywiście znalazło się gniazdo i doszczętnie się je zniszczyło, problem był załatwiony. Jednak jeśli nie udało się tego zrobić, to po zastosowaniu środka chemicznego ilość mrówek się zmniejszała, ale tylko tymczasowo. Po jakimś czasie mrówki znowu się rozmnażały i problem wracał z pełną mocą. Teraz mamy takie środki chemiczne, że mrówki robotnice same je zbierają i niosą do gniazda. Nie wiedzą, że substancja ta zakłóca syntezę chityny, budulca mrówczych pancerzyków. W rezultacie kolonia wymiera. Mrówki same wykonują za nas najtrudniejszą pracę - dostarczają substancję chemiczną do mrowiska. W wielu środkach chemicznych i pułapkach stosuje się teraz feromony. To znacznie podwyższyło ich skuteczność.


Dokładność, systematyczność, przestrzeganie procedur - tylko tak można wygrać walkę ze szkodnikami.


Myszy i szczury się nie dają

- A co z myszami i szczurami?

- Tutaj nie widać jakichś specjalnych zmian. One tu były i dalej są. Ciągle trzeba z nimi walczyć. Znacznie zmieniły się tylko metody walki. Dawniej stosowano dużo środków chemicznych. Dzisiaj się tego unika. Zamiast tego stosuje się ciągły monitoring liczebności gryzoni. Dopiero gdy stwierdzi się ich obecność, zaczyna się walkę. W ten sposób zapobiega się także masowym pojawom. Są wykrywane i likwidowane w zarodku. Duży postęp dokonał się również w produkcji trucizn przeciw gryzoniom. Weźmy walkę ze szczurami. Myszy nie są takie mądre, ale stado szczurów wysyła zwiadowców, którzy testują każdy nowy pokarm. Jeśli zwiadowca poczuje się źle, wkrótce po jego spożyciu to stado zostanie ostrzeżone i będzie omijać podejrzaną karmę. Inną strategią jest spożywanie niewielkich ilości pokarmu z różnych źródeł. Nawet gdy jeden z nich będzie trucizną, to szczur wyjdzie z tego cało, bo nie spożyje wystarczającej dawki. Żeby przytępić czujność szkodników, dawniej stosowano karmienie niezatrutą karmą. Miało to na celu oswojenie i zdobycie zaufania zwierząt. Dopiero po jakimś czasie podawano truciznę. Obecne środki są na tyle skuteczne, że eliminują konieczność takiego działania. Nawet spożycie niewielkiej ilości trucizny skazuje gryzonia na śmierć. Co więcej, śmierć następuje z opóźnieniem, np. po kilku dniach, co nie prowadzi do ostrzeżenia pozostałych członków stada.

- A co z liczebnością szczurów w Starogardzie czy szerzej, na Kociewiu?

- Są tu pewne fluktuacje, ale nie takie, jak się ludziom wydaje. Najwięcej szczurów pojawia się w budynkach jesienią. Ale one nie rozmnażają się tak nagle. Te szczury przez lato żyją w kanałach pod naszymi stopami i trzeba powiedzieć, że mają tam bardzo dobre warunki życia. To jak stołówka. Bardzo urozmaicony jadłospis. Im społeczeństwo bogatsze tym więcej odpadków trafia do kanalizacji. Co jakiś czas przeprowadzając odpowiednie zabiegi staramy się ograniczać ich populację, ale one się nie dają. Jesienią część szuka nowych miejsc życia w budynkach.

W samochodzie pana Kazimierza można znaleźć antidotum na każdego szkodnika.

Kociewski Ratatuj żył krótko

- A jaki był największy szczur, którego pan wiedział?

- Widywałem spore, ale nie były to giganty wielkości kota. One zwykle rosną do takich rozmiarów w oczach wystraszonych ludzi. Tak naprawdę to największe szczury nie ryzykują. Rzadko opuszczają bezpieczne schronienia. Te, które widzimy i czasem zabijamy, to zwiadowcy. Młodzi ryzykanci, którzy stoją u samej podstawy szczurzej drabiny społecznej. U szczurów, tak jak u ludzi, najniebezpieczniejsze zadania wykonują szeregowcy. To oni szukają nowych, bezpiecznych źródeł pokarmu i miejsca do życia. Szczury są ogólnie bardzo dobrze przystosowane do swojej roli. Rozmnażają się tak szybko, że widać to nawet w ich zachowaniu. Gdy znajdziemy szczurze gniazdo, to samica ucieka. Nie broni młodych, jak by to robiły inne matki. To się nie opłaca. Lepiej ratować własne życie, bo jeśli się uratuje, to w mgnieniu oka będzie miała nowe młode. Szczury to sprytne bestie. Gdyby miały po 50 kilo, to pewnie byśmy do nich do roboty chodzili, tak by nas ustawiły - śmieje się pan Kazimierz.

- A opowie pan o jakichś ciekawych zdarzeniach i przygodach, których doświadczył pan w codziennej pracy?

- Jak wiemy, szczury potrafią pływać w rurach kanalizacyjnych i nierzadko wypływają w muszlach klozetowych. Powodują tym popłoch wśród ludzi. Rurami tymi pływa im się wygodniej w górę niż dół i dlatego często docierają w ten sposób do najwyższych pięter budynków. Pewnej klientce zdarzyło się, że taki szczur wypłynął, gdy usiadła akurat na sedesie. Przerażony szczur momentalnie dał nura z powrotem w rurę odpływową. Zrobił to z takim impetem, że opryskał wodą plecy przerażonej kobiety. Był też szczur, który codziennie przychodził do klatki wentylacyjnej i przez kratę obserwował życie w kuchni. Domownicy go zauważyli. Sprawdzili dokładnie kuchnię, ale nic nie było nadjedzone. On najwyraźniej lubił tylko sobie patrzeć zza tej kraty. W końcu jednak chyba go zlikwidowali, bo bali się, że w końcu przegryzie się do pomieszczenia.

- Szkoda, może to był kociewski Ratatuj...


Walka z osami i szerszeniami bywa niebezpieczna nie tylko ze względu na bliskość owadów.

Pół przyczepy szczurów

- A bywały plagi szczurów w Starogardzie?

- O tak. To było około 10 lat temu. Szczury niesamowicie się wtedy rozmnożyły w piwnicach starych budynków w pobliżu Rynku, od strony postoju taksówek. Przyczynił się do tego stary, pełen zaułków system kanalizacji. Pamiętam, że zużywałem wtedy wiadro trutki dziennie. Gdy się wchodziło do takiej piwnicy, wszędzie były szczury. I tak wygłodniałe, że niespecjalnie bały się ludzi. Czuły zapach zatrutej karmy i to powstrzymywało je od ucieczki. Gdy robiłem krok do przodu, one cofały się jedynie o jeden, dwa schodki. Czułem się nieswojo. Cały czas uważałem, żeby nie zgasło światło. Były tak wygłodniałe, że bałem się, by mnie nie zjadły razem z tą zatrutą karmą.

- A jakie zadanie wspomina pan jako najtrudniejsze?

- To była 20 lat temu. Prowadziliśmy deratyzację tuczarni w Sucuminie. Szczury były wszędzie. Gdy się szło rozkładać trutkę, to biegały nad głowami po paszociągach. Robiły to tak szybko i było ich tak wiele, że baliśmy się. W każdej chwili mogły na paszociągach się zderzyć i spaść nam na głowy. Po zabiegu deratyzacji pracownicy jednej z chlewni zebrali wszystkie zabite szczury. To dopiero uświadomiło nam rozmiary tej plagi. Szczurze ciała wypełniły pół przyczepy, a przecież to było tylko to, co zebrano w jednej chlewni.


A dziś monitoring, osy i szerszenie

- A jak wygląda dzisiaj pana praca?

- Tak, jak wspominałem. Populacje szczurów i myszy utrzymują się na w miarę stałym poziomie. W jednych miejscach udaje się je wyplenić, w innych się odbudowują. Nasza praca polega głównie na monitoringu. Taki monitoring po części wykonywany jest przez zlecającą go firmę, a po części przez nas. Są to zwykle saszetki z zatrutą karmą. Rozkładamy je, a potem kontrolujemy co jakiś czas. W ten sposób można oceniać, czy saszetka została uszkodzona i w jakim stopniu. To daje informację o populacji gryzoni. Jedynie w stosunku do bloków mieszkalnych stosujemy prewencyjne wykładanie trutek w piwnicach. Usługa zamawiana jest przez spółdzielnie mieszkaniowe. Zwykle zabezpieczamy także studzienki wokół budynku, żeby odciąć drogi wędrówki gryzoni. Jak do tej pory te działanie się sprawdzają i nie ma potrzeby dalszych interwencji. W lato dochodzi jeszcze problem likwidacji gniazd os i szerszeni. W tym roku zdarzało się, że przyjmowaliśmy do 30 zgłoszeń dziennie. Drugie tyle odbierała pewnie staż pożarna. Jest tutaj podział zadań. Straż zajmuje się gniazdami odkrytymi, które można zdjąć bez użycia środków chemicznych. My jesteśmy wzywani, gdy gniazdo znajduje się w konstrukcji bądź w różnego rodzaju osłoniętych zaułkach i nie ma do niego łatwego dostępu. Muszę powiedzieć, że i tu zdarzały się sytuacje, kiedy było naprawdę niebezpiecznie. Czasami nie wiadomo, czy powinno się jeszcze kontynuować pracę, czy też lepiej ratować się ucieczką.

Dziękuję za rozmowę.

Piotr Madanecki - Gazeta Kociewska



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz