niedziela, 1 września 2013

Pamiętnik EDMUNDA DYWELSKIEGO (ze zdjęciami)

Materiał wprowadzony 29.05.2008 r.

Na prośbę moich dzieci postanowiłem napisać wspomnienia z mojego życia. Zabieram się do pisania w dniu 8.12.1990 roku. Mam już 80 lat i 6 miesięcy i pismo już nie takie jak dawniej, ale dobrze pamiętam zdarzenia, jakie przeżyłem...


Na prośbę moich dzieci postanowiłem napisać wspomnienia z mojego życia. Zabieram się do pisania w dniu 8.12.1990 roku. Mam już 80 lat i 6 miesięcy i pismo już nie takie jak dawniej, ale dobrze pamiętam zdarzenia, jakie przeżyłem.


Każdy starszy człowiek może opisać wiele ciekawych zdarzeń ze swojego życia. W czasie mojego życia dokonało się bardzo wiele. Przede wszystkim odzyskanie w 1918 roku niepodległości Polski. Trzy wojny i zmiany ustrojowe w kraju.

Nie wiem, jak długo potrwa moje pisanie. Będę pisał w skrócie.

Urodziłem się 9 czerwca 1910 roku w Białachowie, obecnie gmina Zblewo, województwo gdańskie. Ojciec mój, Bolesław, urodził się w 1874 roku i mieszkał w młodych latach w Zblewie, a jego ojciec, szlachcic, też mieszkał w Zblewie. Matka ojca, też szlachcianka, często tym się szczyciła, że pochodziła z mniejszego majątku ziemskiego.

Dziadek mój zmarł wcześnie i jego nie znałem. Babcia dożyła 76 lat. Zmarła kiedy miałem 16 lat. Moja matka, Anna z domu Gołuńska, urodziła się i mieszkała w Pustkach, niedaleko większej wsi Odry. Jej rodzice mieli niewielkie gospodarstwo rolne.

Moi rodzice zawarli ślub w 1899 roku. Ojciec mój przed ślubem wyjeżdżał do prac w cegielniach w zachodnich Niemczech.

Po ślubie mieszkali w Borzechowie. Tu ojciec otrzymał pracę dróżnika (robotnika, który utrzymywał porządek na 5-6 kilometrach odcinka szosy).

W 1905 roku rodzice kupili na wieloletnie spłaty drewniany dom z 1,25 ha ziemi w Białachowie i tu mieszkali do 1952 roku, do śmierci ojca.

Po odzyskaniu niepodległości w 1920 roku ojciec mój został drogomistrzem (dozorca 4 - 5 dróżników i kierujący budową i remontami odcinków szos).

Moje rodzeństwo to brat Władysław - ur. w 1901 roku, Helena - ur. w 1905 roku, Jan - ur. w 1904 roku Cesia (Cecylia ) - ur. w 1906 roku, Bronia - ur. w 1907 roku, Klara - ur. w 1912 roku i Wanda - ur. w 1914 roku. Razem było nas ośmioro.



Wieś Białachowo, jak i całe Pomorze, Wielkopolska i Śląsk, była pod zaborem pruskim (niemieckim). We wszystkich urzędach można było mówić tylko po niemiecku. Urzędnikami byli Niemcy albo nieliczni zwolennicy Niemców Polacy. W szkołach i urzędach nie wolno było mówić po polsku. W kościołach nabożeństwa odprawiało się po łacinie, a kazania na wsiach i w małych miastach wolno było głosić po polsku.

Niemców katolików na naszych terenach prawie nie było. Głównie Kościołowi katolickiemu możemy zawdzięczać utrzymanie polskości przez tyle lat niewoli.

Na naszych ziemiach Niemców na ogół było niewielu. W Białachowie na 50 rodzin było 5 rodzin niemieckich. W Bytoni na 130 rodzin było 28 rodzin Niemców. W Zblewie na około 500 rodzin było około 20 rodzin niemieckich.

Niemcy przybyli na polskie ziemie głównie po roku 1871 po zwycięskiej wojnie z Francją. Wtedy to Niemcy rozpoczęli usilną germanizację naszych ziem. Każdy Niemiec, który nabył dom czy gospodarstwo rolne od Polaka, otrzymywał od rządu pruskiego pożyczkę, a po kilku latach gospodarowania dużą część pożyczki umarzano.

Po odzyskaniu niepodległości u nas w roku 1920 większość Niemców posprzedawała swoje posiadłości i dobrowolnie wyprowadziła się do Niemiec. W Bytoni pozostały tylko 3 rodziny Niemców.

2 sierpnia 1914 roku rozpoczęła się pierwsza wojna światowa. Wszystkich mężczyzn Niemców czy Polaków zmobilizowano do wojska.


- 2 -

Pamiętam jak mój ojciec z plecakiem na plecach odchodził na wojnę, a my, dzieci i mama, płakaliśmy. Wprowadzono kartki na żywność i ubranie. Produkty rolne trzeba było przymusowo tanio odstawiać dla państwa. My w rodzinie na ogół dostawaliśmy tylko raz dziennie kawałek chleba. Żywiliśmy się kartoflami i warzywami i częścią mleka od krowy, którą mieliśmy, gdyż część mleka trzeba było odstawić. Hodowaliśmy też króliki.

W 1916 roku poszedłem do szkoły, w której nauka odbywała się w języku niemieckim i nie wolno było mówić po polsku.

Przed pójściem do szkoły umiałem już czytać po polsku. W większości rodzin polskich uczono się czytać i pisać po polsku w domu. Dzieci polskie, które przychodzimy do szkoły, nie umiały mówić po niemiecku, a za słowo polskie nauczyciel bił. Za germanizowanie dzieci polskich nauczyciele otrzymywali specjalne wynagrodzenie, tak zwane "Ostzulage".

Wśród nauczycieli byli także Polacy, którzy zaparli się polskości. Takiego nauczyciela ja miałem w Białachowie. Był Polakiem, ale słowa po polsku nie powiedział.

Na terenie szkoły nie wolno było mówić po polsku. Mnie nauczyciel lubił, bo umiałem dobrze liczyć, ale kiedy pokłóciłem się z kolegą, to ten powiedział: "Ja ci pokażę" i naskarżył na mnie, że na przerwie mówiłem po polsku. To wystarczyło i na oczach całej klasy nauczyciel mnie mocno zbił. To zapamiętałem na całe życie.

W listopadzie 1918 roku skończyła się wojna. Ojciec wrócił do domu. Niemcy zostali pokonani i skapitulowali. W Rosji, która walczyła z Niemcami, wybuchła w 1917 roku rewolucja. Nowy rząd unieważnił rozbiory Polski. Po 123 latach niewoli powstała niepodległa Polska. 10 listopada wrócił do Warszawy z więzienia w Magdeburgu Józef Piłsudski. Rada Regencyjna w Warszawie i rząd polski, jaki powstał 7 listopada w Lublinie, przekazały 11 listopada władzę Józefowi Piłsudskiemu, który przyjął miano naczelnika państwa polskiego.

Do 1920 roku na naszych ziemiach na Pomorzu byli jeszcze Niemcy. W szkołach dalej uczyliśmy się po niemiecku. W połowie roku 1919, kiedy Polacy w powstaniu w Wielkopolsce odebrali władzę Niemcom, dzieci polskie na Pomorzu żądały nauki po polsku. Pamiętam dobrze ten dzień.

Przed lekcjami umówiliśmy się, że wchodzącego do klasy nauczyciela pozdrowimy po polsku i modlitwę przed lekcjami też będziemy mówili po polsku. Nauczyciel wszedł, a my: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus - w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego - Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech" i dalej do końca. Nauczyciel nie wiedział co robić. Zaczerwienił się, zbladł i nic nie mówił. Kiedy skończyliśmy modlitwę, po niemiecku ostro zapytał: "Kto wam pozwolił?". A my po polsku: "Nasi ojcowie nam kazali". Potem nauczyciel szybko wyszedł z klasy i trzasnął drzwiami. My siedzieliśmy jak trusie i przygotowywaliśmy się do ucieczki przez okna. Po dłuższej chwili nauczyciel wszedł uśmiechnięty i powiedział po polsku: "Od jutra będziemy się uczyli po polsku, a teraz idźcie do domu". My w krzyk i wybiegliśmy, i darliśmy niemieckie książki.

W końcu stycznia 1920 r. niemieckie wojska opuściły nasze tereny, bo 28 stycznia wkroczyło do Białachowa wojsko polskie. W przeddzień przygotowano flagi polskie, transparent i bramę. Cała ludność Białachowa czekała przed wioską na wojsko polskie, które przybyło od strony Borzechowa. Powitaliśmy je okrzykami, wiwatami i płaczem z radości. Wieczorem w szkole odbyło się oficjalni powitanie. Nauczyciel nauczył nas na ten dzień wiersze i piosenki. Pamiętam, że śpiewaliśmy "Patrz Kościuszko na nas z nieba...". Zaproszono żołnierzy do naszych domów. Cieszono się - panowała duża radość


- 3 -

Na drugi dzień w kościele w Zblewie odbyło się dziękczynne nabożeństwo, a ksiądz proboszcz dr Konstanty Kreft wygłosił płomienną mowę, a ludzie w kościele płakali.

W 1924 r. ukończyłem szkołę w Białachowie. Po 3-miesięcznym przygotowaniu w szkole ćwiczeń przy Seminarium Nauczycielskim w Bydgoszczy, gdzie dostałem się jako wolny słuchacz dzięki staraniom mojej ciotki Bronusi (siostry mojego ojca) i w 1925 r. zdałem egzamin do Państwowego Męskiego Seminarium Nauczycielskiego w Bydgoszczy.

W tamtych latach za naukę w szkołach średnich i wyższych trzeba było płacić. W seminariach nauczycielskich 80 zł rocznie, a w 8-letnich gimnazjach 20 - 30 zł miesięcznie. Mój brat Jan jako robotnik w tartaku w Kaliskach zarabiał 50-60 zł miesięcznie. Za pobyt w internacie płaciłem w 1925r. 30 zł, a w 1929 r. 55 zł miesięcznie.

Mało kto ze wsi uczył się w szkołach średnich. Szkół zasadniczych zawodowych do roku 1932 nie było - zawodu uczono się u rzemieślników, gdzie też płacono dodatkowymi usługami. W całym okresie międzywojennym (19 lat) z Bytoni tylko Paweł Klaman ukończył szkołę średnią, a potem Seminarium Duchowne. Został księdzem, a hitlerowcy w 1939 r. go zamordowali.

W Seminarium Nauczycielskim, które było szkołą na wysokim poziomie, byłem uczniem średnim. Z tego okresu warto zanotować, że mieliśmy bardzo dobrą orkiestrę symfoniczną. Nauka gry na skrzypcach była obowiązkowa, a na innych instrumentach dobrowolna. Mnie profesor zlecił grę w orkiestrze na oboju. Raz w roku dawaliśmy koncert dla miasta. To było wielkie wydarzenie dla całej Bydgoszczy.

Drugą atrakcją naszej szkoły były wycieczki krajoznawcze. Każdy uczeń winien przynajmniej raz odbyć w czasie wakacji pieszą wycieczkę po Polsce. Ja brałem udział w dwóch wycieczkach. Pierwsza to w roku 1928 z Bydgoszczy nad morze. Pięciu kolegów przyszło pieszo z Bydgoszczy do mnie do Białachowa, a potem ja z nimi przez Kościerzynę, Kartuzy do Orłowa, które było na granicy wolnego miasta Gdańska. Tam nocowaliśmy nad brzegiem morza w lesie na wysokiej skarpie. Następnego dnia brzegiem morza doszliśmy do Gdyni, następnie statkiem na Hel. Stamtąd pieszo wzdłuż Helu doszliśmy do Wielkiej Wsi i dalej przez Puck, Swarzewo do Gdyni. W czasie wędrówki każdy miał plecak i koc. Nocowaliśmy w szkołach lub w lesie. Z powrotem do domu jechaliśmy z Gdyni pociągiem przez wolne miasto Gdańsk.






W następnym, 1929 roku, wybraliśmy się w piątkę pieszo z Bydgoszczy przez Szubin, Poznań, Kalisz, Częstochowę, Śląsk, Baranią Górę, Babią Górę, Żywiec do Zakopanego. Tu też pieszo na Giewont, przez Zawrat do Morskiego Oka i na Rysy. Z powrotem szosą z Morskiego Oka do Zakopanego. Do domu wracaliśmy pociągiem do Krakowa, zwiedzaliśmy Wawel i Rynek, a na drugi dzień dalej pociągiem do Bydgoszczy. W czasie wędrówki nocowaliśmy a także nieraz jedliśmy obiady na plebaniach czy we dworkach, ale w górach za wszystko trzeba było płacić. Odwiedzaliśmy też w drodze wszystkich naszych krewnych. Ja miałem ciotkę przełożoną klasztoru w Wągrowcu, kuzyna - majora pilota w Poznaniu i brata Władka - policjanta w Częstochowie. Tam zatrzymaliśmy się przez dwa dni. Cała wycieczka trwała miesiąc. Inna grupa kolegów w tym roku była na Polesiu.


Po pięciu latach, w maju 1930 roku, zdałem maturę i zostałem nauczycielem. Była duża radość, że już nie będę ciężarem dla rodziców i sam będę zarabiać. Jednak tu, na Pomorzu, pracy nie otrzymałem, bo rozpoczął się kryzys w Polsce (rok wcześniej na świecie). Rząd zaczął oszczędzać w pierwszym rzędzie na oświacie.


- 4 -

Premier rządu polskiego Kozłowski powiedział w Sejmie, że chłopaczkowi ze wsi wystarczy, gdy nauczy się liczyć do tysiąca i czytać z książeczki do nabożeństwa. Zwalniano nauczycieli. Klasy w szkołach powszechnych miały liczyć 60 uczniów, a w klasach łączonych, jakie były w mniejszych wsiach, nawet 80. Ja parę lat później uczyłem w Bobrowiczach na Polesiu sam jeden 140 uczniów. Szkoła mogła istnieć gdy miała co najmniej 40 uczniów! W tym samym czasie na przykład w Szwecji 12 uczniów, a gdy było w osiedlu mniej, to nauczyciel dojeżdżał do uczniów.

Od 1 listopada 1930 roku otrzymałem pracę nauczyciela na Polesiu. To było jedno z województw za Bugiem i dziś do Polski nie należy. Tam było mało Polaków - na Polesiu około 10 procent, reszta to Białorusini, a w miasteczkach 30 - 40 procent Żydów.

Otrzymałem pracę w szkołach powiatu Kosów Poleski. Kiedy tam wyjeżdżałem, to koledzy z Bydgoszczy żegnali mnie, jakbym wyjeżdżał do Afryki. Bo też Polesie i województwa za Bugiem to był inny świat.

Najpierw otrzymałem pracę w szkole w miasteczku powiatowym w Kosowie Poleskim, gdzie było sporo urzędników Polaków przybyłych tak jak ja "z Polski". W każdym takim miasteczku było tam około 30 procent Polaków, 40 Żydów i 30 Białorusinów.

Tu, w Kosowie, nie miałem trudności w porozumiewaniu się z mieszkańcami - mówiliśmy po polsku. Ale po 2 miesiącach przeniesiono mnie do szkoły na wsi, do Zapola, gdzie mieszkała ludność tylko białoruska.

We wsiach na Polesiu było tak prawie wszędzie - trafiały się 1 - 3 rodziny polskie. Gdzieniegdzie były małe wioski polskie, tak zwane zaścianki szlacheckie.

Białorusini mieli religię prawosławną, a Polacy katolicką. W powiecie kosowskim, gdzie byłem (a powiat był duży - ponad 100 km długi), było tylko pięć kościołów, natomiast cerkwi prawosławnych pięćdziesiąt.

Więc przybyłem na wieś. W pierwszych dniach nic ludzi nie rozumiałem. Dopiero po paru tygodniach mogłem się porozumiewać. Wszędzie szkoły były polskie. Dzieci, które przychodziły do I klasy, nie rozumiały nauczyciela. Dopiero po pewnym czasie uczyły się języka polskiego.

Do 1928 roku było wiele szkół z językiem białoruskim, a w południowych województwach ukraińskim, lecz je zamieniano na polskie. W 1934 roku kierownicy szkół otrzymali tajne zarządzenie, aby w ciągu roku doprowadzić do takiego stanu, by dzieci także w czasie przerw mówiły po polsku.

Wtedy przypomniałem sobie, jak ja w dzieciństwie chodziłem do szkoły niemieckiej i nie wolno mi było mówić nawet w czasie przerwy po polsku.

Wieś Zapole, odległa 6 kilometrów od Kosowa, miała około 800 mieszkańców. Szkoła miała jednego nauczyciela, uczniów było około 130. Były, tak jak prawie wszędzie, cztery klasy, I i II klasy jednoroczne, III dwuletnia, a IV trzyletnia. Program nauczania w tych szkołach równał się 6 klasom szkoły pełnej, 7-klasowej.

W Zapolu był budynek szkolny tak jak wszystkie domy drewniany. Murowanych domów na wsiach w ogóle nie było. Dziewięćdziesiąt procent domów miało dachy słomiane, a reszta gonty (klepki z drewna). Niektóre nowe domy (po spaleniu) budowane w latach 30-tych kryto blachą.

W szkole w Zapolu była jedna izba lekcyjna i 2-pokojowe mieszkanie z kuchnią, gdzie mieszkał nauczyciel Witek Strażecki (4 lata starszy ode mnie), który przyjechał na Polesie z Czeladzi koło Sosnowca. Ponieważ jego ojciec zmarł, sprowadził do siebie matkę, starszego brata i dwie siostry, 19-letnią Felę i 12-letnią Danusię.

Ponieważ na wsi nie było dla mnie odpowiedniego mieszkania, ulokowałem się u nich. Witek został instruktorem oświaty pozaszkolnej na czas zimy, więc ja zostałem nauczycielem na jego miejsce.


- 5 -

Fela bardzo mi się podobała, więc po paru miesiącach poprosiłem o jej rękę. W maju 1930 roku otrzymałem pracę we wsi Bajki, 4 kilometry od Różany. W czasie okupacji Niemcy tę wieś spalili razem z ludźmi.

Na wakacje (lipiec - sierpień) pojechałem do domu do Białachowa.

1września 1931 roku zostałem mianowany nauczycielem etatowym w Bobrowiczach. Tę wieś w czasie wojny Niemcy też spalili razem z ludnością.

3 października odbył się mój ślub z Felą.


W Bobrowiczach było duże jezioro (4 na 6 kilometrów). Za nim leżała wieś Wiado, do której droga wiodła tylko przez jezioro. Pewnego razu popłynąłem tam łódką do kolegi. Wracając wieczorem na jeziorze kilka godzin błądziłem. Dopiero rybacy na jeziorze wskazali mi właściwy kierunek.

Ludzie w Bobrowiczach, jak i w innych wsiach na Polesiu, żyli bardzo biednie. Żadnych fabryk na tamtych terenach nie było. Ludzie utrzymywali się tylko z roli. Rodziny były bardzo liczne, średnio w rodzinie żyło 8-10 dzieci. Reszta, bo 30 procent dzieci do lat 7-miu, umierał z niedostatku i brudu. Większość gospodarstw była bardzo mała, bo rodzice przed śmiercią dzielili ziemię na wszystkich synów. Były rodziny, które miały mniej niż hektar, a nawet 1/4 hektara i to w kilku kawałkach, nieraz odległych od siebie kilka kilometrów. Były pola na metr szerokie, a 3 na kilometry długie. Ziemia była piaszczysta albo podmokła. Uprawa zacofana, większość bron drewniana, zdarzały się drewniane sochy (pługi). Wiele wozów nie miało kół z żelaznymi obręczami, a rzadko który wóz miał żelazne osie. Jeśli para butów była w rodzinie, to było dobrze - nosili łapcie uplecione z kory lipy lub wierzby. Rower na wsi miał tylko nauczyciel. Moja 4-osobowa rodzina w Choroszczy zjadała więcej cukru niż cała 800-osobowa wieś. Większość rodzin ostatni chleb przed żniwami jadła na Wielkanoc, mięsa i tłuszczu nie było, krowy karmione lichym sianem mleko dawały tylko po ocieleniu przez 4 - 5 miesięcy - kiedy cielak ssał. Na przednówku dzieci przychodziły do szkoły blade i głodne.

Kiedy dzisiaj wspomnę tę nędzę, to żal mnie ogarnia. Żal, bo w tym samym czasie wielu Polaków żyło dostatnio, nawet w luksusie, na przykład właściciele majątków, kupcy i dobrze opłacani urzędnicy. Ja zarabiałem (1931-1939) 160 zł miesięcznie, początkujący policjant 180 zł, nawet listonosz 80 - 120 zł, a robotnik w tartaku w Kaliskach 50 - 60 zł, też kobieta na Polesiu za całodzienną pracę w majątku przy kopaniu kartofli otrzymywała 50 groszy. Kolejarze również byli dobrze opłacani. Kwalifikowany robotnik w dużych fabrykach dobrze zarabiał, oczywiście jeśli miał pracę. W latach 30-tych wiele fabryk stało, było wielu bezrobotnych bez żadnych zasiłków, bo zasiłek do roku otrzymywał tylko ten, który poprzednio przepracował i był ubezpieczony przez 40 tygodni. W mniejszych zakładach mało który robotnik był ubezpieczony, bo ubezpieczenie było dobrowolne. W sklepach było wszystko. Kolejek nie było, ale przeciętny robotnik czy rolnik nie kupił czekolady czy cytryny.

Przed wojną mieliśmy taki sam system rządzenia jak na Zachodzie. Dlaczego wtedy robotnik w Stanach Zjednoczonych, Anglii, a nawet Niemczech miał już samochód, a w Polsce ledwo rower z połatanymi oponami? W Bytoni w 1934 roku, kiedy wieś liczyła 1100 mieszkańców, było tylko 8 rowerów.

Więc byłem w Bobrowiczach. Ludność z dużym szacunkiem odnosiła się do mnie, zresztą jak do większości nauczycieli. Kłaniali się w pas. Uważali nauczyciela za człowieka, z którym nie mogli się równać.



31 marca 1933 roku urodziła się Luśka. Poród odbył się w szpitalu w Kosowie. Tydzień po porodzie zmarła matka Luśki. To była dla mnie wielka tragedia. Pogrzebem zajął się brat zmarłej Witek. Trzeciego dnia po pogrzebie odbyły się chrzciny Luśki i Luśka pozostała u Strażeckich, a ja pojechałem do Bobrowicz (40 kilometrów od Zapola). Z dużym trudem przeżyłem do wakacji i poprosiłem o przeniesienie bliżej (18 km) od Zapola do Choroszczy.


- 6 -

Po paru tygodniach pojechałem do rodziców do Białachowa. Tu namówiłem Klarę (siostrę), aby po wakacjach pojechała ze mną na Polesie i zajęła się Luśką.

Pojechaliśmy do Bobrowicz, a stamtąd furmankami 40 kilometry do Choroszczy. Tam budynku szkolnego nie było. Szkoła i mieszkanie dla nauczyciela mieściły się w chatach wiejskich wynajętych u miejscowych rolników.

Luśkę zabrałem do siebie i tak w trójkę z Klarą gospodarzyliśmy w Choroszczy do lipca 1935 roku, kiedy wyjechaliśmy do rodziców na Pomorze.

Po wakacjach Luśka została pod opieką Klary w Białachowie, a ja sam pojechałem na Polesie.

W styczniu 1935 poznałem Jankę. 23 grudnia 35 roku ożeniłem się. Po ślubie pojechaliśmy do Białachowa. Zabraliśmy Luśkę i od tego czasu zaczęło się moje nowe życie.


Janka miała rodziców w Różanie - 40 kilometrów od Choroszczy. Różana była miasteczkiem liczącym około 5 tysięcy mieszkańców. Tak jak w każdym miasteczku było 40 procent Żydów (kupcy i rzemieślnicy), około 40 procent Białorusinów i 20 Procent Polaków (rolników i pracowników umysłowych).

Janki rodzice mieli nieduże gospodarstwo rolne i warsztat garncarski. Żyli nieźle z garncarstwa, dlatego mogli wykształcić dwie córki na nauczycielki. Rodzice byli prawosławni, mówili w domu po polsku, czuli się Polakami. Matka Janki pochodziła z rodziny katolickiej, a ojciec (Gajewski) też wywodził się w przeszłości z rodziny polskiej. Rodzeństwo Janki to Marysia, córka ojca z pierwszego małżeństwa, Janek (wtedy żonaty) - miał warsztat garncarski i parę hektarów ziemi, Stefek - skończył kurs dokształcający i był kierownikiem agencji pocztowej i też uprawiał garncarstwo artystyczne. Stefek zginął jako żołnierz polski w czasie wojny w 1945 roku. Dalsze rodzeństwo Janki to Halina nauczycielka i Jerzy - pracował przy ojcu. Rodzeństwo Janki i ona sama w 1930 roku przeszły z prawosławia na katolicyzm.

Janka po ukończeniu Seminarium Nauczycielskiego u Sióstr Niepokalanek w Słonimie w 1932 r. rok nie miała pracy. Uczyła w szkole bezpłatnie cały rok, aby w następnym otrzymać pracę. W tych latach było 10 tysięcy nauczycieli bez pracy, a ja uczyłem sani w szkole, w której miałem 140 uczniów.

W rok po ślubie Janka otrzymała pracę w szkole razem ze mną w Choroszczy, gdzie byliśmy do 20 sierpnia 1938 roku.

Trzy lata naszego pobytu w Choroszczy to był dla nas najpiękniejszy okres w naszym życiu. 5 czerwca 1937 roku urodził się w szpitalu w Kosowie Zenek. Obecnie było nas czworo. Nowe obowiązki i nowe radości.


Ludność Choroszczy była dla nas bardzo życzliwa. Jak w prawie każdej wsi, działała tajna organizacja komunistyczna. Mimo że były naciski na nauczycieli, aby ujawniać działaczy komunistycznych, ja nie śledziłem ich działalności, chociaż od dzieci I i II klasy dowiadywałem się o ich wrogiej dla państwa pracy. Ja widziałem ich biedę i poniżanie ich przez urzędników polskich.

Z policją się nie kumałem, chociaż jednego, którego poznałem w pierwszym dniu mojego przyjazdu na Polesie, odwiedzałem w jego rodzinie. On został w 1929 roku karnie przeniesiony ze Starogardu na Polesie. W tych latach (1929 - 1934) wielu policjantów i nauczycieli z Pomorza przenoszono karnie (bez podania powodu) na Polesie za sprzyjanie opozycji Piłsudskiego i za nieangażowanie się w pracy w "Strzelcu" - młodzieżowej organizacji wojskowej.

Ten policjant powiedział mi, że głównym zadaniem policji na Polesiu była walka z komunistami i działalnością na rzecz narodu białoruskiego. Złodziei i żadnych napadów czy rabunków na Polesiu nie było.



1 września 1938 roku zostaliśmy na własną prośbę przeniesieni do szkoły w Wólce Telechańskiej, pięknej miejscowości nad Kanałem Ogińskiego, 2 kilometry od gminnej miejscowości Telechany, gdzie był lekarz, poczta, kościół i stacja kolei wąskotorowej, która łączyła nas ze światem. Każdego roku na letnie wakacje wyjeżdżaliśmy do Białachowa.


- 7 -

Stąd bywaliśmy też u Cesi (siostry) w Gdańsku, czy stamtąd na 1-dniowe wycieczki do Gdyni. Odwiedzaliśmy też Helenę (siostrę) w Klaskawie.

Tego lata Leosia, żona Jana (brata), zaproponowała nam, abyśmy zaangażowali jako pomoc domową, wtedy nazywaną służącą, Jadzię z Cieciorki. Jadzia się zgodziła. Uzgodniliśmy, że otrzyma 15 zł miesięcznie i utrzymanie. Ona zajmie się opieką nad Zenkiem i Luśką. Luśka miała wtedy 5 lat, a Zenek rok. Będzie przygotowywała śniadania, obiady i kolacje. Będzie też prać i sprzątać.

Było nam lżej. Mieliśmy więcej czasu na odwiedziny znajomych. Jadzia była rok, do wakacji 1939 roku. Po wakacjach zaangażowaliśmy Władkę spod Gniezna.

W Wolce był budynek szkolny, oczywiście drewniany, ale wygodny. Mieszkanie miało dwa duże pokoje, trzeci mały z kuchenką (dla służącej) i dużą kuchnię. W drugiej części były dwie sale lekcyjne i kancelaria, w której całymi wieczorami przebywałem. Tam też miałem 3-lampowe radio. Można było słuchać stacji zagranicznych. Często z ciekawości słuchałem Mińska. Wtedy już rozumiałem po rusku.


Wieś miała około 1000 mieszkańców. Uczniów było 160, dwóch nauczycieli, 5 klas. Przy szkole była 1/4 ha działka rolnicza. Ja ją uprawiałem, aby mieć różne warzywa, których tam nie znano, na przykład pomidory, a głównie, aby pokazać dobrą uprawę. Wtedy już stosowałem nawozy sztuczne, które sprowadzałem pocztą i o których tam nikt nie słyszał. Zbiory też miałem rekordowe. Miałem piękne pomidory, które rozdawałam też dzieciom. Na tej działce w Wólce w 1939 roku zasiałem 20 arów owsa z zastosowaniem nawozów sztucznych, które i nasiona sprowadzałem z zakładów ogrodniczych Hozakowskiego w Toruniu. Miało to być poletko pokazowe. Owies wyrósł bardzo piękny. Przy obecności wielu rolników sam skosiłem.

Na Polesiu do sprzętu zboża używano tylko sierpów. Kosy mieli do koszenia traw na siano. Sprzęt zbóż należał do kobiet. Mężczyźni tylko zwozili do stodół.

Po skoszeniu mojego owsa kilka dni sechł na pokosach. Kiedy był suchy, zbliżała się chmura deszczowa. Poprosiłem dwie rodziny sąsiadów. Przybiegli i w paru minutach związali, zestawili i po polsku nakryli snopami.

Lunął deszcz, a ja dwóch ojców z tych rodzin zaprosiłem do mieszkania. Postawiłem pół litra wódki, Janka podała kiełbasę i popijaliśmy. Tam, na Polesiu, nie było zwyczaju, aby nauczyciel z chłopami pił wódkę. Jak się później okazało, ci dwaj mężczyźni byli przywódcami komunistów i po wkroczeniu sowietów przewodniczącymi komitetu rewolucyjnego, który zajmował się rabowani i mordowaniem bogatszych Polaków. Wielu nauczycieli wtedy zginęło od miejscowych ludzi.

17 września, w dzień przekroczenia granicy Polski przez Armię Czerwoną, w Wólce z miejscowych mężczyzn utworzono zbrojny oddział z karabinami, a do mnie przyszli ci dwaj przedstawiciele Komitetu i zapewnili mnie, że nam się nic nie stanie, bo jestem dobrym człowiekiem. Co nie przeszkadzało wysłania konno delegacji do Choroszczy (60 km) o moja tam opinię, którą otrzymali dla mnie pochlebną.

Wrócę do 1 września 1939 roku, do dni, kiedy Niemcy rozpoczęli wojnę z Polską.

Polska czekała na pomoc Francji i Anglii, ale oni nie chcieli ubierać za Gdańsk. Do 17 września uczyliśmy.

Od czasu do czasu przelatywały niemieckie samoloty, a w dali było

słychać wybuchy. Niemcy doszli już do Buga, a Warszawa jeszcze się broniła. Prezydent Warszawy Starzyński nawoływał przez radio do obrony Warszawy i Polski. 17 września radio warszawskie podało, że Sowieci przekroczyły granice Polski. Nastawiłem na radiostację z Mińska, a tam co chwilę podawano po rusku i po polsku, że rząd Polski "uszedł" do Rumunii, a władze radzieckie wkraczają na Zachodnią Białoruś i Ukrainę dla obrony braci Białorusinów i Ukraińców.


- 8 -

W południe przyszli ci dwaj poprzednio wspomniani sąsiedzi i poprosili o wysłuchanie komunikatów z Mińska. Po kilku godzinach przemaszerował przez wieś wspomniany poprzednio oddział. Poszli do Telechan, gdzie był posterunek policji, ale policjantów już na posterunku nie było. Pokryli się.

Do szkoły zbiegła się cała wieś. Poprosili o wejście do kancelarii, gdzie miałem radio, wystawili je na okno, a ludzie słuchali komunikatów z Mińska. Krzyki, wiwaty, płacz radości, śpiewy, tańce trwały od tego czasu przez kilkanaście dni. Poprosili do kuchni, gdzie gotowali mięso ze zrabowanych u Polaków świń. Potem poprosili jeszcze o jeden pokój. Co miałem mówić - pozwoliłem. Panowała radość nie do opisania. Był czas zbiorów i siewów jesiennych, ale ludzie nie pracowali. Wierzyli, że teraz z Rosji wszystko przywiozą, że będzie raj.

Może 25 września Komitet zapowiedział, aby cała wieś poszła do Telechan na powitanie wojska radzieckiego. Ja namalowałem dużą czerwoną gwiazdę, inni transparenty i poszliśmy.

W Telechanach zebrały się tłumy ludzi. Czekali na przyjazd wojska. Na czele byli przywódcy Komitetów Rewolucyjnych, rabin żydowski, pop prawosławny i ksiądz katolicki.

Nareszcie przyjechali. Powitał ich po rosyjsku rabin z chlebem i solą, a oni się zdziwili, że daje im chleb. Ktoś z nich powiedział: "Chleb? Chleba nam nie nada, u nas mnogo, a soli skolko choczesz, zawalis".

Na trzeci dzień po "wyzwoleniu" (19 września) odbyło się zebranie w szkole, na które też nas proszono. Główną sprawą była nauka w szkole. Nauka miała się odbywać w języku ruskim, dlatego nas, polskich nauczycieli, wcale nie brali pod uwagę.

Wybrano trzech nauczycieli spośród chłopów. Jednego z nich zapytano: "Bukwy znajesz?". A on odpowiedział: "Znaju". "Tak ty pierwyj kłas możesz uczyć ".

Nam strach było wychodzić z domu, a tu chleba zabrakło. Nie było co jeść, tylko warzywa w ogródku, ale bez mięsa, tłuszczu i mleka dla 1,2-letniego Zenka. Wtedy postanowiliśmy, aby Janka poszła w tej sprawie do Komitetu. Poszła. Powiedziała do nich po rusku: "Przyszłam z wami porozmawiać. Ja Białorusinka. Umiem czytać i pisać po rosyjsku". I pokazała im swoje świadectwo maturalne, gdzie miała ocenę z drugiego języka obcego - białoruskiego. Janka też w czasie pierwszej wojny była z rodzicami w głębi Rosji i tam chodziła do szkoły rosyjskiej.

Członkowie Komitetu zdębieli, jak usłyszeli, że Janka mówi po rusku. Udobruchali się i zaangażowali Jankę na nauczycielkę, i zaraz przysłali bochenek chleba. Od tego czasu ludzie przynosili nam chleb, słoninę i mleko.

Jeszcze przed zaangażowaniem Janki przyjechał do Wólki sowiecki zastępca inspektora szkolnego. Na zebranie kazał zawołać mnie i tam na zebraniu zwracał się do mnie (po rusku) jak do przyszłego kierownika szkoły. Po pewnym czasie ktoś z Komitetu przerwał mu i powiedział po rusku: "Jak to on ma uczyć nasze dzieci? Przecież on nie mówi po rusku?". Na to inspektor: "On prędzej nauczy się naszej mowy, niż wy zdobędziecie wiedzę, jaką on posiada".

Rozpoczęła się gorąca dyskusja, w wyniku której ja miałem od jutra uczyć. Na drugi dzień zamiast do klasy poszedłem do Komitetu. Tam usłyszałem: "Nie lzia, iditie domoj". Poszedłem do domu.

Po trzech dniach znowu przyjechał ten inspektor. Poszedł do Komitetu w kancelarii i stamtąd słyszałem długą, głośną rozmowę, po której ten inspektor sam przyszedł do nas do mieszkania i czysto po polsku powiedział, że jest Polakiem, ale polską mową nie chce drażnić ludzi i mówi po rusku. Rzekł mi, abym nie mówił o tym ludziom. Ten inspektor, to Stanisław Radkiewicz, który w latach 1945 - 1956 był u nas w Polsce ministrem bezpieczeństwa. Pochodził ze wsi Hoszczewo w powiecie kosowskim z rodziny polskiej, która w domu mówiła więcej po rusku niż po polsku. Tylko tyle, że byli katolikami.


- 9 -

W roku 1928 ojciec Stanisława Radkiewicza zabrał syna i tajnie przeszedł do Związku Radzieckiego. Tam ich rozdzielili i syna Stanisława umieścili w domu dziecka, gdzie ukończył 10-latkę i kurs polityczny. Po czym posłali go tajnie do Polski, gdzie w Zagłębiu organizował propagandę komunistyczną. Kiedy 1 września 1939 roku wybuchła wojna, on wrócił na Polesie i tu po wkroczeniu wojsk radzieckich został zastępcą inspektora szkolnego.
Wracam do tego, jak Radkiewicz przyszedł do nas do mieszkania. Powiedział, że dogadał się z Komitetem, że od jutra mam ponownie iść do szkoły. Ja na drugi dzień znowu poszedłem najpierw do Komitetu i teraz miałem iść, ale za mną poszło dwóch z Komitetu z karabinami. Weszliśmy do klasy. Dzieci wstały, a jeden z Komitetu powiedział po rusku, że ja będę uczył, a że nie umiem mówić po rusku, to będę mówił po polsku, "ale wy, dzieci, odpowiadajcie po rusku". Potem dodał: "Możetie siedit w szapkach, akoszków (okien) nie pozwalajtie otkrywać, a papieroski toże możetie kuryć". Następnie ci dwaj z karabinami usiedli w ławkach. Ja zacząłem lekcję arytmetyki. Mówiłem po polsku, a dzieci z początku po rusku, a potem odpowiadały po polsku. Wtedy ci dwaj z Komitetu wstali, podeszli do mnie i powiedzieli: Iditie domoj". I poszedłem do domu.

Po godzinie przyszedł do mnie jeden i w zaufaniu powiedział, że są rozmowy w Komitecie, aby mnie zabić. Wtedy szybko wyszedłem do Telechan, gdzie urzędował Radkiewicz. Powiedziałem mu o zdarzeniu (po polsku) i prosiłem, aby przyjechał i mnie odwołał z funkcji nauczyciela. On na to, że organizuje się w Kosowie kurs języka rosyjskiego dla polskich nauczycieli i tam mnie skierował oraz dał pisemko do Komitetu.

Na drugi dzień wyjechałem do Kosowa, a Janka uczyła dalej.

W Kosowie na kursie było około dwudziestu nauczycieli polskich, sami znajomi, także Danek, mąż siostry Janki, też Witek Strażecki, który zdążył już się zaprzyjaźnić z Radkiewiczem.

Często w trójkę dyskutowaliśmy o przyszłości Polski. Radkiewicz twierdził, że dojdzie do wojny Rosji z Niemcami, a Polska zostanie 17 republiką radziecką i wtedy możemy do niego się zgłosić.

Kurs miał trwać miesiąc. Po dwóch tygodniach przyjechała do mnie Janka. Tu spotkaliśmy się z dobrym znajomym nauczycielem, znającym dobrze język rosyjski, aby nam pomógł przenieść się do Iwacewicz, tam gdzie on uczył. Poszliśmy razem do kierowniczki "ONO" (głównej inspektorki szkolnej). Tam ten kolega przedstawił Jankę jako nauczycielkę języka białoruskiego, a mnie jako znającego dobrze język niemiecki i że tacy nauczyciele są potrzebni szkole w Iwacewiczach.

Po krótkim egzaminie inspektorka zgodziła się i napisała na świstku papieru ołówkiem do Komitetu w Wólce, że nas o przenosi do Iwacewicz. Po skończonym kursie wróciłem do Wólki i przedstawiłem pismo o przeniesieniu Komitetowi. Oni chętnie wyrazili zgodę.

Zorganizowałem trzy furmanki. Załadowaliśmy część nasz mebli i rzeczy, bez tego, co zostało w zajętych przez Komitet w pokoju, kuchni i kancelarii. Ludzie patrzyli na nasze "bogactwo" i milczeli.

Pojechaliśmy na stację kolejki wąskotorowej (Telechany - Iwacewicze) i tu poprosiłem o wagon. Nie było wolnego, ale że byli jeszcze polscy kolejarze, rozładowaliśmy wagon z drzewem i załadowaliśmy nasze graty. Po godzinie był pociąg. Doczepili nasz wagon i pojechaliśmy do Iwacewicz. Jak się później dowiedziałem, to po naszym odjeździe przyjechało na stacje 4 z Komitetu z Wólki po nas, a nas już nie było. Znajomy kolejarz ulokował nas w Iwacewiczach u Andzi, która mieszkała z siostrą w dwóch pokojach. Mieszkaliśmy u nich jakieś dziesięć dni.

Po kilku dniach po naszym przyjeździe były Święta Bożego Narodzenia, a u nas nic, ledwo trochę chleba i kartofle od Andzi. Kupić nic nie było można.


- 10 -

Jednak choinką postawiłem. Luśka miała wtedy 6 lat, a Zenek dwa. Pod choinkę dwa jajka i dwie razowe bułki.

Po dziesięciu dniach udało nam się zdobyć mieszkanie w małym domku, gdzie była jedna izba i kuchnia. Domek był przy ulicy Nadolnej, blisko torów kolejowych.

Iwacewicze to była duża osada z dużym tartakiem, była gmina, lekarz, poczta, kościół i szkoła z 350 uczniami. Przed wojną było tu sześciu nauczycieli, a teraz, przy Sowietach, dwudziestu. Była też stacja kolejowa na linii dwutorowej Warszawa - Stołpce i dalej Mińsk - Moskwa.

Po Nowym Roku poszliśmy do szkoły. Dyrektorem był jeszcze kierownik, który znał język rosyjski. Poza nim jeszcze pięciu nauczycieli polskich, a reszta przybyła z Rosji. Janka uczyła w młodszych klasach, a ja otrzymałem język niemiecki jako obcy w starszych klasach oraz kilka godzin arytmetyki w języku rosyjskim. Do każdej lekcji arytmetyki przygotowywałem się z pomocą Janki ca najmniej godzinę. Była to dobra dla mnie nauka języka rosyjskiego, Później utworzono dodatkową szkołę polską i ja wtedy w niej uczyłem, lecz języka niemieckiego w szkole rosyjskiej dalej uczyłem.

Jak już wspomniałem, w Iwacewiczach był duży tartak i tu osiedliło się sporo rodzin polskich z Polski centralnej. Etat dla nauczyciela wynosił 18 godzin tygodniowo. Nauczyciel musiał mieć na każdą lekcję obszerny konspekt, który przed lekcją podpisywał dyrektor szkoły. Za godziny nadliczbowe płacono. Ja miałem około 26 godzin i zarabiałem około 1000 rubli. W tym czasie robotnik w tartaku miał do 120 rubli, naczelnik poczty też 120 rubli. Nauczyciele byli dobrze wynagradzani. Janka miała mniej godzin. W sklepach ceny urzędowe nie były wysokie, chleb - 1 rubel za kilogram. Inne towary były od czasu do czasu, za to długie kolejki. Mięsa, tłuszczów czy cukru nie było wcale. Słonina była na targowisku po 80 - 100 rubli za kilogram. Materiałów na ubrania czy płótna, także naczyń kuchennych też nie było. Kto miał ostatnie zniszczone buty czy ubranie, to otrzymywał specjalny talon i mógł kupić...

Rosjanie głosili tolerancję religijną, ale za chodzenie do kościoła inteligent czy osoba na stanowisku, a zwłaszcza nauczyciel mógł oczekiwać wywozu na Sybir.

10 lutego 1940 roku, kiedy było 39 stopni mrozu, odbył się pierwszy wywóz za Archangielsk do pracy w lesie. (W tym dniu po południu urodziła się w domu Tereska.). Do podstawionych na stacji kolejowej towarowych wagonów spędzono setki osadników wojskowych, leśniczych i gajowych, urzędników polskich i innych "wrogów ludu". Wszystkich z całymi rodzinami. NKWD-iści (władza bezpieczeństwa) weszli wczesnym rankiem do mieszkań ludzi przeznaczonych do wywozu, kazali się ciepło ubrać, zabrać ręczny bagaż i popędzili na stację do zimnych wagonów towarowych. Zabierano całe rodziny, nawet tam, gdzie kobieta rodziła. Poczekali aż urodzi i też zabierano.

Pociąg stał na stacji cały dzień, w nocy odjechał, a było 40 stopni mrozu.

Transport wywiezionych trwał tydzień. Co parę dni podawano gorącą wodę, bez żadnej żywności. Z zimna i głodu wielu ludzi w drodze zmarło.

Po wywozie strach padł na pozostałych Polaków. Każdy gromadził zapas suchego chleba i słoniny. My też mieliśmy worek sucharów. Żyliśmy w ciągłym strachu. Takich wywozów była jeszcze dwa (w innych okolicach był jeszcze trzeci) 13 kwietnia 1940 r. do Kazachstanu (mrozów już nie było) i 20 czerwca 1941 r., a 22 czerwca Niemcy rozpoczęli wojnę z Rosją i część tego transportu poginęło - mówiono, że Niemcy zbombardowali.

W tych wywozach deportowano około miliona Polaków. W 1941 r. urodził się Januszek. Zachorował i przy końcu czerwca zmarł. Sam ochrzciłem go w domu. Lekarza w tym czasie nie było, bo sowiecki uciekł przed Niemcami, którzy 22 czerwca rozpoczęli wojnę i bombardowali też Iwacewicze.

My mieszkaliśmy przy Nadolnej, blisko torów kolejowych, dlatego zabraliśmy tobołki i dzieci z Januszkiem i uszliśmy za osadę do kościoła. Tam była piwnica i dosyć dużo ludzi się tam skryło.


- 11 -

Na drugi dzień, gdy Niemcy byli już w Iwacewiczach, wróciliśmy do domu, a połowy domu już nie było, tylko wielka wyrwa po bombie. Część naszego dobytku nie było.

Przeprowadziliśmy się do innego mieszkania i wyjechaliśmy do Kosowa odległego polną drogą od Iwacewicz 16 kilometrów. Tam zatrzymaliśmy się u znajomych, była też tam rodzina Strażeckich.

Niemców w Kosowie jeszcze nie było. Dopiero na drugi dzień było słychać strzały w mieście. Ja z Witkiem i Mańkiem wyszliśmy do ogrodu przy ulicy. W tym czasie nadjechali na motocyklach Niemcy, gwałtownie się zatrzymali i chcieli do nas strzelać. Ja krzyknąłem po niemiecku: "Nie strzelajcie, jestem Niemcem". Podeszli do nas, porozmawiali ze mną i kazali skryć się w domu.

W czasie ich przejazdu przez miasteczko strzelali do wszystkich napotkanych mężczyzn. Zginęło tam wtedy ponad dwadzieścia osób.

Po paru dniach wróciliśmy do Iwacewicz. Tam już na mnie czekali. Niemcy wyznaczyli burmistrza, ale nie mogli się z nim dogadać. Burmistrz wiedział, że ja uczyłem w szkole języka niemieckiego. Zostałem tłumaczem.

Po paru tygodniach przekazano mnie do brygady napraw linii telefonicznych, gdzie szefem był Niemiec, a 20 robotników to Polacy i Białorusini. W tej brygadzie oficjalnie byłam robotnikiem, a nieoficjalnie tłumaczem i pisarkiem, bo szef słabo pisał. Zarabiałem 10 marek na 10 dni, a za kilogram słoniny płaciło się 150 marek, worek żyta 200 - 300 marek. Czasami był chleb w sklepie, ale chleb z łuskami owsa i gryki - jadło się go, jakby był z trocinami.

Przy Niemcach był tylko handel wymienny i za drogie pieniądze. Wymienialiśmy ubrania i inne drobiazgi na chleb. Handlowano też towarami od Niemców za słoninę od chłopów. Zmieniła się nasza sytuacja, kiedy po roku otrzymaliśmy od Witka Strażeckiego krowę.

Witek po rozstrzelaniu przez Niemców jego matki, siostry i brata postarał się o wyjazd do centralnej Polski. Za nasze jesionki otrzymaliśmy siano i słomę.

Latem Luśka pasła krowę. Wiosną 1942 roku miałem jechać samochodem z szefem do Kosowa (szosą 25 kilometrów). Wymawiałem się, że nie jadłem śniadania, że żona ma mi później przynieść i Niemiec zgodził się, że nie pojadę i zabrał swoją żonę, która do niego przyjechała z Berlina. Ja zawiadomiłem telefonicznie robotników w Kosowie, że szef do nich jedzie. Po paru godzinach znów do nich zadzwoniłem, a oni odpowiedzieli, że szef powinien już być w Iwacewiczach, bo godzinę temu wyjechał. Zawiadomiłem o tym policję. Po kilku godzinach policja przyholowała samochód szefa, a w nim trupy szefa i jego żony. W drodze partyzanci samochód szefa ostrzelali i zostawili na szosie.

Muszę dodać, że tego dnia w Kosowie Niemcy rozstrzelali wszystkich Żydów, a było ich około 1500. W tym dniu też rozstrzelali babcię Luśki i jej ciocię Danusię z mężem. Niemcy rozstrzeliwali Żydów w każdym mieście, w Iwacewiczach też około 300.

Iwacewicze położone były przy głównej linii kolejowej na front, dlatego też partyzanci często wysadzali pociągi idące na front. Za każde wysadzenie pociągu Niemcy rozstrzeliwali kilka rodzin polskich. Strach było przebywać w Iwacewiczach. Janki rodzice mieszkali w Różanach, 50 kilometrów od nas. Tam pociągów nie było i w miasteczku było dosyć spokojnie.


Jerzyk, brat Janki, przywiózł szynkę i parę kilogramów słoniny. Daliśmy Niemcom i otrzymałem pozwolenie na nasz wyjazd do Różany. To też odbyło się z przygodami. Najpierw Jerzyk przewiózł nas, a po paru dniach sam pojechałem furmanką z Różany do Iwacewicz po meble. Tydzień po moim wyjeździe z Iwacewicz partyzanci podłożyli bombę pod centralę telefoniczną, do której nasza brygada miała dostęp. Dlatego Niemcy wszystkich pracowników naszej brygady rozstrzelali.

Jeszcze wspomnę, że z końcem 1942 roku, kiedy zaczęły się trudności na froncie, Niemcy chcieli pozyskać Białorusinów i Ukraińców, i obiecali im po wojnie wolne państwa, a teraz przekazali im urzędy i utworzyli z nich pomocniczą policję, a Polaków, którzy byli dotychczas na urzędach rozstrzelali. Różana była wcielona do Rzeszy Niemieckiej i tam Białorusinów tak nie faworyzowali, traktowali ich równo jak Polaków.


- 12 -

W Różanie znajomy polski leśniczy wcielił mnie do swojej brygady drwali. Codziennie chodziliśmy do lasu, ja pisałem (po niemiecku) raporty, ile to wyrąbaliśmy kubików, a faktycznie mało co robiliśmy. Przychodzili do nas partyzanci i mówili nam, że Niemcy tego drzewa nie dostaną, bo oni w pobliżu mają swoją silną bazę w puszczy.

Po paru miesiącach wojsko niemieckie zorganizowało furmanki chłopskie po nasze drzewo. Początkowo nasza brygada jechała z furmankami w asyście wojska. Sytuacja była dla nas niebezpieczna, bo przewidywaliśmy starcie z partyzantami.

Pojechałem do dowódcy wojska i powiedziałem, że my, drwale, niepotrzebnie jedziemy, furmani sami załadują. Zgodził się ze mną i pozwolił nam wrócić po nasze piły i siekiery, a wojsko i furmanki czekały na nas. My zwlekaliśmy z przyjściem, więc wojsko z furmanami pojechało same. Po pewnym czasie usłyszeliśmy strzały - walkę z partyzantami. Niemcy się wycofali z dwoma zabitymi i kilku rannymi. Kilku furmanów też było rannych.

Na drugi dzień badał nas Amstkomisarz, ale uznał, że nie było mojej winy. Tu muszę dodać, że ten komisarz był dość przychylny dla Polaków.

Pracowałem dalej w lesie. Tu, w Różanie, mój zarobek wynosił 15 marek na 10 dni. Wystarczał na bochenek chleba.

Zajęliśmy się wyrobem gwizdków z gliny (ptaszki, koniki ). Początkowo wypalałem w piecu garncarskim ojca Janki, a później sam zbudowałem prowizoryczny piecyk do wypalania. Gwizdki sprzedawała Luśka (miała wtedy 11 lat) na rynku. To był dobry dochód, ale na ubrania czy buty nie wystarczało. Dlatego zająłem się też naprawą butów, a dzieciom robiłem ze starych (po Żydach ) nowe. Nie lubiłem tej pracy, ale wykonywałem ją nawet jeszcze w Bytoni gdzieś do 1958 roku.

W porównaniu z warunkami w Iwacewiczach w Różanie żyliśmy spokojnie i lepiej. Podstawowej żywności nie brakowało. Zresztą pomagali nam rodzice Janki. Stąd, z Różany, Niemcy też wywozili do roboty do Niemiec.

Na początku 1944 roku Niemcy w Różanie podali do wiadomości, że kto dobrowolnie zgłosi się do pracy w Niemczech, to będzie mógł zabrać rodzinę i ręczny bagaż. Zastanawiałem się, czy z tego nie skorzystać, bo zbliżał się front. Niemcy się cofali i od czasu do czasu ruskie samoloty bombardowały Różanę, w której była kompania wojska do walki z partyzantami. Dwóch sierżantów, z których jeden w cywilu był nauczycielem, zajmowało jeden pokój naszego mieszkania i często z nimi rozmawiałem. W czerwcu 1944 roku. to wojsko miało wyjechać na Pomorze. Poszedłem do dowódcy wojska i poprosiłem, aby nas zabrał. On się zgodził. Mówiłem, że mam koło Starogardu rodziców, a on dość życzliwie odnosił się do Polaków. Nie chciałem przeżywać frontu i byłem przekonany, że wojna skończy się przegraną Niemców na linii Wisły. Dlatego spakowaliśmy ręczny bagaż i pojechaliśmy ciężarówką z bagażem Niemców.

Okazało się, że wojsko zatrzymało się w Płońsku, a nam dowódca po paru dniach dał przepustkę i bilety kolejowe do Zblewa.

Dojechaliśmy do Klaskawy do Heleny (mojej siostry), potem do Kalisk, do siostry Cesi i stąd do Białachowa do rodziców. Tu u nich zamieszkaliśmy.

Po zameldowaniu (z pewnymi trudnościami) skierowano mnie do pracy w tartaku w Zblewie. Tu jako robotnik zarabiałem jako Polak 40 - 50 marek. To starczyło na wykupienie z naszych, dla Polaków, kart produktów żywnościowych. Przydział żywności był skromny. Ja, jako ciężko pracujący, otrzymywałem 500 gram chleba dziennie, ale dzieci i żona po 100 gram. Poza chlebem otrzymywaliśmy na kartki dla Polaków trochę margaryny, trochę mięsa z kością i nieco cukru. Z Polesia przywiozłem 500 marek, które tu miały dążą wartość i za to mogliśmy kupić (na czarno) mąki na chleb. Tu, na Pomorzu, wszyscy tu urodzeni musieli pod groźbą zesłania do obozu podpisać niemiecką listę narodowościową. Za to otrzymywali większe przydziały żywności, ale mężczyźni w wieku 16-60 lat


-.13 -

podlegali obowiązkowi służenia w wojsku i prawie wszyscy byli na froncie. Tu nie wolno było mówić publicznie po polsku.

W tartaku pracowałem 12 godzin dziennie z godzinną przerwą na obiad. Przychodziłem na obiad na połowę drogi i tu przeważnie Luśka przynosiła obiad.

Tu dosyć spokojnie i bez głodu doczekaliśmy wyzwolenia. Rosjanie wkroczyli do nas 6 marca 1945 roku. Jeden dzień była strzelanina. My skryliśmy się w poprzednio wykopanym schronie u Bielińskiego za wioską. Powitaliśmy Rosjan, a oni zabierali zegarki, buty i inne wartościowe rzeczy, a także pierzyny, z których wysypywali pierze, a zabierali czerwone wsypy na przystrojenie swoich namiotów i siedzib, w których mieszkali kilka tygodni.

Dzieci chodziły do lasu, gdzie byli Rosjanie i od nich przynosiły cukier, a przede wszystkim zbierały do worków wysypane z pierzyn pierze. Luśka przynosiła dosyć dużo pierza, z czego z czasem mieliśmy pierzynę i poduszki.

Niemniej wszyscy się cieszyli. Teraz śmiało można było mówić po polsku, w kościele śpiewać po polsku, a kiedy po kilku tygodniach przyszła Wielkanoc i w kościele zaśpiewano: "Wesoły nam dzień dziś nastał", to prawie wszyscy płakali.

Jeszcze w marcu w niektórych szkołach rozpoczęto naukę. Dowiedziałem się, że w Starogardzie jest już inspektor szkolny, który zatrudniał nauczycieli. Nauczycieli było bardzo mało, bo jeszcze w 1939 roku Niemcy prawie wszystkich nauczycieli mężczyzn i księży tu na Pomorzu wymordowali. Uratowali się nauczyciele, którzy byli w wojsku. Niektórzy z nich po wojnie wrócili, a inni pozostali na Zachodzie. Nauczycielek (kobiet) Niemcy mniej wymordowali, zresztą tu na Pomorzu przed wojną nauczycielek było mniej niż 20 procent.

Teraz przyjmowano na nauczycieli każdego, kto się zgłosił, a miał choćby początki szkoły średniej. Później także po szkole powszechnej po dwu- czy sześciotygodniowych kursach. Ci nauczyciele musieli się dokształcać i wielu z nich po zdobyciu kwalifikacji było wybitnymi pedagogami.

Przy końcu marca poszedłem pieszo do Starogardu (14 kilometrów), do inspektora szkolnego. Po drodze widziałem, że w Radziejewie szkoła nie była zniszczona i tam przyjąłem pracę.

W Radziejewie szkoła była nad jeziorem i z Białachowa miałem tylko 3 kilometry. To zadecydowało, że na początek tam postanowiliśmy przyjąć pracę. Mankamentem było to, że w Radziejewie było miejsce tylko dla jednego nauczyciela.

Po pewnym czasie chcieliśmy poszukać innej szkoły. Na drugi dzień po powrocie ze Starogardu poszliśmy z Janką do Radziejewa. Budynek szkolny nie był zniszczony, ale wszystkie pomieszczenia i obejście szkoły były zasłane grubo słomą, bo szkoła służyła uciekinierom Niemcom i Litwinom za schronienie i miejsce odpoczynku. Z pomocą mieszkańców Radziejewa uprzątnęliśmy słomę z mieszkania, klasy i podwórza. Następnego dnia oczyściliśmy ściany jednego pokoju i kuchni. Wyszorowaliśmy podłogi, przygotowaliśmy legowiska ze świeżej słomy.

Po dwóch dniach załadowaliśmy nasz skromny dobytek na furmankę i pojechaliśmy z dużą radością do Radziejewa. Po paru dniach zdobyłem dwa krzesła, stół i dwie małe szafy. 1

1 kwietnia miałem rozpocząć naukę w szkole. Przedtem obszedłem wszystkie rodziny i zapisałem uczniów do szkoły. Kiedy wchodziłem do mieszkań, pozdrawiałem po polsku: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus", a w większości rodzin ludzie płakali z radości, że przyszedł polski nauczyciel i będzie znowu po 6 latach polska szkoła. Wszyscy się cieszyliśmy, ale do jedzenia były tylko kartofle i ryby w jeziorze. W całej wsi była tylko jedna krowa, od której mleko rozdzielano tylko niemowlętom. Ziemniaków przywieźli nam 2 tony, ale ryby trzeba było złowić wędką. Z trudnością zdobyłem 3 haczyki na małe rybki, duże i szczupaki. Wędki ukręciłem z końskiego włosia. Był kwiecień, było jeszcze zimno, ale kiedy haczyk wędki zaczepił się w jeziorze o jakieś


- 14 -


gałęzie czy rośliny, to musiałem się rozebrać i nurkować, aby uratować haczyk. Musiałem łapać choć kilka ryb czy szczupaka, aby było co jeść. W czasie lekcji, kiedy była odpowiednia pogoda, to wychodziłem na godzinę - dwie nad jezioro, a uczniami zajmowała się Janka. W dzieciństwie bardzo lubiłem wędkować, a teraz tu, w Radziejewie, obrzydło mi to zajęcie. Ale cieszyliśmy się wszyscy, kiedy jedliśmy ryby.


Po pewnym czasie, kiedy zdobyłem więcej haczyków, Zenek też dostał wędkę i często późnym wieczorem razem łowiliśmy.

Chleba nie było, tylko czasami Luśce (miała 12 lat) udało się kupić bochenek chleba ze Zblewa, do którego Luśka chodziła jakieś dwa razy w tygodniu, a do Zblewa było 6 kilometry.

1 maja za pierwszą całą pensję (500 zł) udało mi się kupić litr ciemnego oleju rzepakowego, a 1 czerwca 50 kg białej mąki żytniej. Piekarnik był, więc piekliśmy smaczny chleb. W następnych miesiącach udało się czasem zdobyć trochę słoniny. W ramach parcelacji majątku przydzielono do szkoły 1 ha ziemi w 3/4 obsianej żytem. Kiedy żyto dojrzało, ja je skosiłem, Janka związała, razem postawiliśmy sztygi, a kiedy wyschło, to znajomy z Białachowa przywiózł maszynę i wymłóciliśmy. Otrzymaliśmy 1 tonę ziarna. Był zapewniony chleb na cały rok. Wiosną zasadziliśmy ziemniaki, które we wrześniu przywieźliśmy do Bytoni na nowe miejsce pracy.


Tu, w Bytoni, zostałem kierownikiem szkoły, a Janka i pani Pelplińska nauczycielkami. Do Bytoni przyjechaliśmy pod koniec sierpnia 1945 roku. Tu w budynku szkolnym nie było żadnej całej szyby. Dopiero po paru tygodniach sam oszkliłem najkonieczniejsze pomieszczenia. Nie było ławek dla dzieci. Zdobyłem deski, a po roku ławki. Podręczników do nauki i zeszytów żadnych nie było przez parę miesięcy, ale uczyliśmy z radością. Dzieci też uczyły się z ochotą.

Pierwsze 8 lat uczyliśmy też religii w szkole. Dopiero w 1955 wyrugowano krzyże i religię ze szkół.

Pensje nauczycieli były mizerne. Od września 1945 roku otrzymywaliśmy od czasu do czasu paczki z żywnością i mleko w proszku. Była to pomoc Stanów Zjednoczonych dla Polski, tak zwana UNRA.

Zająłem się pracą na ziemi szkolnej, a było jej 2 ha i pół ha łąki. Nie stać nas było na kupno krowy. Hodowaliśmy kury, króliki, potem owce i w następnych latach raz w roku kupowałem na podtuczeniu warchlaka do zabicia.

Z roku na rok było nam coraz lepiej materialnie, ale za to trzeba było uważać i lawirować w polityce. Była nagonka, aby każdy kierownik szkoły należał do PPR, a po 1948 roku do PZPR, partii, gdzie zwalczano religię. Ja zapisałem się do ludowców w 1946 roku, do SL, a po zjednoczeniu ludowców - do ZSL. Tu nie zwracano uwagi na przekonania ideologiczne członków.

W 1947 r. Luśka ukończyła 7 klasę w Zblewie, bo w Bytoni od 1946/7 było tylko 5 klas i dwóch nauczycieli (pani Pelplińska poszła do Zblewa). Trzeba było pomyśleć o szkole średniej dla Luśki. Wybraliśmy 5-letnią Szkołę Handlową w Tczewie. Tam zamieszkała w internacie.

Po skończonej szkole i roku pracy została nauczycielką. Musiała się dokształcać, ale w tym czasie wyszła za mąż i przestała uczyć.


W 1950 roku Zenek złożył egzamin do Liceum Ogólnokształcącego w Starogardzi i był tam w internacie. Po 5 latach przeniósł się do szkoły zawodowej w Gdańsku, a po jej ukończeniu rozpoczął pracę w stoczni. Gdy w szkole wieczorowej zdobył maturę, po 2-letniej pomaturalnej został nauczycielem w szkole zawodowej w Gdańsku.

8 września 1951 roku urodził się Ziutek i było nas teraz w rodzinie sześć osób. W 1953 roku Tereska rozpoczęła nauka w Liceum Ogólnokształcącym w Starogardzie i po zdaniu matury 2-letnia szkołę laborantek medycznych w Gdańsku, po której pracowała przy szpitalu w Gdańsku, potem w Bydgoszczy.

Ziutek w 1969 zdał maturę w Liceum Ogólnokształcącym w Starogardzie a po 2-letniej szkole pomaturalnej pracował w Starogardzie, Bydgoszczy i 2 lata w Berlinie. Po powrocie ożenił się i zaocznie ukończył wyższe studia - jest inżynierem.

W 1964 roku Janka przeszła na emeryturę, ale jeszcze 2 lata pracowała na pół etatu. Mnie uroczyście pożegnano na emeryturę w 1971 roku. W tym też roku ukończyłem budować własny domek w Bytoni.


- 15 -

Na budowę otrzymaliśmy na bardzo dogodnych warunkach kredyt. Od sierpnia 1971 roku mieszkamy w nowym własnym domku. Często odwiedzają nas dzieci i dobrze nam się żyje na emeryturze. Wszystkie nasze dzieci mają mieszkania. Luśka ma własny dom w Kolinczu. Wychowała pięcioro dzieci. Z nich Genia ma już 35 lat. Jej dzieci to Małgosia i Maciej. U Lecha jest Arek i Jacek. Sławek i Stasiek są jeszcze samotni i przy mamie. Danka ma Agatkę i Michałka. Syn Zenek z Wandą mieszkają w Gdańsku. Tereska wyszła za mąż w 1962 roku. Mieszkają i pracują e Bydgoszczy. Ich Ola ma już własną rodzinę z synkiem Igorkiem, a Andrzej kończy studia. Ziutek z Lilą mieszkają i pracują też w Bydgoszczy i mają 7-letniego Macieja.

W Kolinczu




26 grudnia 1985 roku obchodziliśmy nasze Złote Gody. Zjechały się wszystkie dzieci, wnuki i prawnuki. Przybyły też delegacje ze wsi, z gminy i ZSL. Było przyjemnie i radośnie.

17 kwietnia 1989 roku podobna radosna uroczystość - to 80-lecie życia Janki. Dożyliśmy długich lat.

Życie się kończy. 30 marca 1990 roku zmarła nagle Janka, zmarła na skrzepem. Taka niespodziana śmierć to była dla mnie i dla dzieci tragedia. Przez kilka tygodni chodziłem jak błędny. Teraz po 8 miesiącach nieco się uspokoiłem. Zostałem sam i postanowiłem na razie mieszkać sam w domku w Bytoni.

Dzieci odwiedzają, z nich często Lusia ze Stachem, bo mieszkają w Kolinczu (23 kilometry). Wszystkie dzieci mają samochody. 9 czerwca tego roku (1990) ja też ukończyłem 80 lat i teraz czekam na koniec. Modlę się o tak spokojną śmierć jak Janki. Na tym skończę mój pamiętnik.

Edmund Dywelski
Bytonia, dnia 27.12.1990r.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz