środa, 15 października 2014

Bomby i pacierze - zapis wspomnień Stefana Adrycha




- Urodziłem się w 1936 roku w Starogardzie, a więc dzisiaj mam sześćdziesiąt dwa lata. W tym wieku sporo się przypomina i chyba warto się tym podzielić. Tym bardziej, że z dość niezwykłego domu, w którym mieszkałem, niewielu już pozostało przy życiu - mówi Stefan Adrych.
Urodziłem się, wychowałem, chodziłem do szkoły podstawowej i pracowałem - 46 lat, od 1 września 1952 roku - w Starogardzie. Jest to jakiś powód do dumy, że w jednym miejscu. Rodzice nie pochodzili ze Starogardu, chociaż z Kociewia. Ojciec, Franciszek, z zawodu rzeźnik, pochodził z Lubichowa. Matka, Wanda z domu Nagórska, była córką piekarza z Nowej Cerkwi, wsi leżącej koło Pelplina. Sięgając głębiej w przeszłość - matki ojciec urodził się w 1856 roku. Na Pomorze przybył z Warszawskiego.

Mój dziadek od strony ojca, urodzony w 1870 roku, pochodzi spod Starej Kiszewy. Ojciec i matka przyjechali do Starogardu w 1933 roku. Wzięli ślub i wprowadzili się do "starej budy". Na zdjęciach, często koloryzowanych pocztówkach sprzed I wojny światowej, wygląda bardzo malowniczo. Drewniany, pobielony dom z ładnym balkonem, zwróconym w stronę rzeki. Przy samej rzece ogrodzenie, ale i zejście nad wodę, jakby kajakowa przystań. Kto wie, może na terenie tej posesji rzeczywiście była? To prawdopodobne, bo na niektórych zdjęciach właśnie w tym miejscu wiosłują z zapałem śmiesznie ubrani (w podkoszulkach i jakby w kalesonach) wąsaci mężczyźni. Miejsce też wygląda malowniczo - ostra skarpa między ulicą Chojnicką a rzeką, fajna "Riviera".





Mieszkałem podobno w najstarszym domu w Starogardzie. Nikt jednak w tamtym czasie nie zachwycał się urodą budynku. Nazywano go krótko, dosadnie i pogardliwie "stara buda". Przed wybuchem wojny w domu mieszkali: samotna osoba panna Neumann, w mieszkaniu z balkonem małżeństwo Tomaszewskich, pod balkonem stolarz Radomski. Z drugiej strony, od południa,mieszkała pani Warmbier, która miała zakład "prężenia firan i krochmalenia kołnierzyków". Z nią mieszkała córka, mężatka, Urszula Mauksz z dwojgiem dzieci, Jankiem i Ewą. Urszula Mauksz była kuzynką Huberta Pobłockiego, który urodził się w tym domu, a później wyprowadził na Abisynię. Mąż pani Mauksz pracował w Warszawie, przyjeżdżał do Starogardu, w czasie okupacji brał udział w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie wrócił do Starogardu i zamieszkał z rodziną przy ulicy Chojnickiej 7. Później wyprowadził się do Gdańska. Z Hubertem Pobłockim spotkaliśmy się w kinie "Sokół" na uroczystości 800-lecia Starogardu. Hubert jest o dwa lata starszy ode mnie. Spotkaliśmy się po czterdziestu latach. Długo wspominaliśmy, wymieniliśmy adresy.

Dom tylko na fotografii jest malowniczy. W rzeczywistości był bardzo stary i zniszczony. Z przekazów pani Warmbier i mojej matki wiem, że mówiono o nim jako o najstarszym mieszkalnym budynku w Starogardzie. Już wtedy miał ponad sto lat, ale to jest bardzo nieprecyzyjne. Równie dobrze mógł mieć dwieście albo i trzysta lat. Nikt tego nie wiedział.

Z wczesnego dzieciństwa niewiele pamiętam. Najlepiej to, co było przykre. Na przykład mnóstwo szczurów i mrówek. Szczury skakały po łóżkach. Mrówki? Nie te czerwone czy faraonki. Zwykłe, brązowe. Na noc mama stawiała na środku pokoju talerzyk z cukrem. Przychodziły do talerzyka, a mama rano zalewała je wrzątkiem.

W naszym mieszkaniu stał piec kaflowy, w kuchni krystek. Wodę brało się z korytarza. Dochodziła tam z miejskiego wodociągu. Kibelek był przez drąg za domem, ale wmurowanym pomieszczeniu.



Co ciekawe, ten drewniany dom miał zdumiewająco mocne piwnice - bardzo grube ściany z cegieł, solidnie sklepione łukiem. Kto wie, może na tych piwnicach kiedyś stał inny dom? Te piwnice odegrały w naszym życiu niesamowitą rolę, ale o tym zaraz powiem.

W dzieciństwie jak to w dzieciństwie - wspominam też barwne strony. Miejsce do zabaw wymarzone. Wielki park tuż za rzeką i tak zwany mały park w miejscu, gdzie dziś stoi pomnik Ceynowy. Przy naszym domu była też największa górka do zjazdu na sankach. Zimą zewsząd przychodziły dzieci. Po drugiej stronie zejścia z ulicy Chojnickiej do parku, w trójkącie między kamienicą Długońskiego i Mostem Chojnickim rozciągał się piękny ogród.

Bawiliśmy się z Jankiem i Ewą Mauksz, Wackiem, Hubertem i Edziem Pobłockimi. Zabawy były różne, choć dość proste, na przykład puszczało się kryzle, czyli coś w rodzaju bączka. Puszczało się bączek i uderzało batem, żeby jak najdłużej się kręcił. Szmaciankę (piłkę) robiliśmy z pończochy. Ale nie bawiliśmy się dużo, bo potem nastał okres okupacji i powstało mnóstwo poważnych problemów. Należało mówić po niemiecku, a ja, na nieszczęście, nie umiałem.


Z czasów okupacji pamiętam też pęknięcie rury gazowej pod mostem. Wszystkich nas wysłali podtrutych do miejskiego szpitala przy dzisiejszej ulicy Kanałowej. Trzeba było też zasłaniać dokładnie okna. Takie dość szare dzieciństwo.

Bardzo dobrze pamiętam grudzień 1944 roku. Wyzwolono Warszawę i w Starogardzie pojawiły się masy uciekinierów. Pod Mostem Chojnickim, a więc tuż przy "starej budzie", stało pełno wozów. Dlatego tutaj, gdyż z parku ciągnęła ulica łącząca się z ulicą Chojnicką. Mróz był jak piernik. Niemcy leżeli pod pierzynami, kocami, pod czym się dało, a co dawało trochę ciepła. Mówiliśmy:"O, fliśtlingi jadą".

Tuż przed wyzwoleniem prawie codziennie podrywały nas próbne alarmy przeciwlotnicze. Na początku Rosjanie bombardowali Starogard sporadycznie. Między innymi po takim nalocie bomba spadła na dworzec kolejowy. Piekło zaczęło się 20 lutego tuż po godzinie dziewiątej. Najpierw nadleciały trzy samoloty. "Jazu Maryja!" - krzyczeli ludzie i biegli do piwnicy. Siedzieliśmy tam wszyscy, prawie dwadzieścia osób. Piwnica była ogromna, mieściliśmy się w jednym pomieszczeniu. Przedtem mówili, że w tym kwartale miasta najpewniejszym schronem będzie piwnica na skarpie, między kamienicą Długońskiego a farą. Schowało się tam dużo ludzi.

Bombardowanie trwało cały dzień i całą noc. Nasza część miasta, to znaczy część leżąca w trójkącie między willą Goldfarba, dzisiejszym rondem, ulicą Kościuszki w stronę Rynku i Rynkiem w stronę fary (która też dostała - bomba zburzyła Kaplicę Przemienienia Pańskiego), był bombardowany najciężej. Łatwo się domyśleć, dlaczego akurat ta część. Wwilli Goldfarba zainstalował się niemiecki sztab wojskowy, w budynku, gdzie mieści się "Elektrosprzęt", miała siedzibę policja, a w nieistniejącym dziś budynku między "Neptunem" a domem państwa Kałdanów - gestapo.

Tak więc bombardowano budynki ważne, takie jak sztab, policję i obiekty strategiczne, na przykład Most Chojnicki. Z powodu takiego sąsiedztwa strasznie dostał też park. I dziś mógłbym pokazać leje po bombach.

Dwie bomby uderzyły w nasz dom. Z dwóch stron. W balkon i w dach od strony południowej. W piwnicy krzyk, hałas, pacierze. I cóż, dom został zniszczony, ale piwnica doskonale wytrzymała. Natomiast ten podobno pewny schron... Po bombardowaniu wyszedłem na zewnątrz i ujrzałem straszny widok. Bomba uderzyła w schron czołowo. Widziałem trupy. Na Moście Chojnickiem wisiał tułów, dosłownie pół człowieka. W innym miejscu widziałem nogę. Co najmniej trzy osoby zginęły, między innymi ojciec Wacka Pobłockiego. Mnóstwo ludzi było rannych. W małym ogródku, akurat w miejscu, gdzie dziś stoi pomnik Ceynowy, powstał ogromny lej.

Po bombardowaniu ze "starej budy" zostało niewiele i tuż po wyzwoleniu rozebrano ją całkowicie. Na dnie rzeki przy moście do parku widać pełno cegieł. To z naszej piwnicy. Uciekaliśmy jaknajdalej od miasta - matka, siostra Maria, najmłodszy brat Zygmunt i "środkowy" Andrzej (zmarł niedawno w wieku 56 lat). Ojca nie było - przebył typową drogę Pomorzaków: Wehrmacht, armia Andersa, Włochy. Z Włoch po wyzwoleniu wrócił w nie najlepszym zdrowiu.

Uciekaliśmy do wsi Kokoszkowy. Z deszczu pod rynnę, jak się później okazało. Baliśmy się bombardowania, baliśmy się Niemców, baliśmy się strachu. Niemcy w gorączce wszystko zabierali i wywozili. Ludzi też zabierali. Nie byliśmy niczego pewni. Mówiłem z deszczu pod rynnę, gdyż akurat ulicą Gdańską w stronę wsi Kokoszkowy uciekali Niemcy. I Rosjanie zaczęli w nich walić. Mocno. Starsi mieszkańcy wsi na pewno pamiętają, jak mocno.

Walki w Kokoszkowach trwały kilka dni, na przełomie lutego i marca. Potem do miasta weszli Rosjanie. Mieszkańcy "starej budy" ulokowali się na krótki czas w budynku przy ulicy Chojnickiej 7 (nad "Kociewianką"), u znajomych, Kamińskich. Pani Kamińska chorowała wówczas na tyfus, a u niej w domu siedziało kilkanaście osób. Blisko Rynku, centrum miasta, więc sporo widziałem. Na przykład jak czołgi przejeżdżały ulicą Chojnicką. Doskonale pamiętam pożar hotelu "Vorbach". Ludzie ganiali z sikawką i wiadrami, ale jakby niepewnie. Niewielu, gdyż wszyscy się bali. Kobiety, dziewczyny bały się gwałtów, mężczyźni, że ich zabiorą... Najgorzej być cywilem w czasie wojny.

Potem, od marca do 9 maja, na cześć tych, co w marszu na zachód miasto zdobyli, urządzono wiec na Rynku. Ale śpiewano "Jeszcze Polska nie zginęła..." i "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród...". Dziewiątego maja zorganizowano największy wiec, z okazji zdobycia Berlina i zakończenia wojny.

Na Rynku, w miejscu gdzie stawia się choinkę na Boże Narodzenie, urządzono cmentarz żołnierzy radzieckich. W ten sposób Rosjanie robili we wszystkich wyzwolonych miastach. Poległych zwożono dzień w dzień. Chowano, oddawano salwę honorową i śpiewano hymn. Cmentarz był długi jak ratusz. Nieco później na tym cmentarzu wybudowali niewielki pomnik. W latach pięćdziesiątych, na pewno przed 1956 rokiem, ekshumowano poległych. Smród szedł niesamowity.

Z tamtych ludzi, z tamtych czasów, z tego ciekawego budynku żyje Hubert Pobłocki, moja siostra, Janek i Ewa Maukszowie (mieszkają w Gdańsku) i ja. Żyją i pamiętają.

Często chodzę przez park do pracy i wspominam. W rzece, przy moście, kiedy słońce oświetla dno, widzę cegły z naszej piwnicy. Z nurtem rzeki odpłynął tamten czas.

Tadeusz Majewski

1998 r. GK, Przeplotnia

W tle maszerujących zbombardowane kamienice na Rynku w Starogardzie






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz