piątek, 19 października 2012

EDMUND ZIELIŃSKI. Ptaszki z siedmiu ogrodów

W wielu miejscach prowadziłem zajęcia z rękodzieła, ale na zachodzie kraju nigdy. Ileś tam lat temu powiedziałbym, że byłem na Ziemiach Odzyskanych. Ta nazwa dziś już nie funkcjonuje. Byłem w Łowiczu Wałeckim w województwie zachodnio-pomorskim. W Pobliżu jest Mirosławiec, szczególnie zapamiętany z katastrofy samolotu Cassa, Borne Sulimowo - była baza Armii Czerwonej, no i miasto powiatowe Wałcz...



Na początku tego roku zadzwoniła do mnie Pani Grażyna Kugiel, właścicielka gospodarstwa agroturystycznego pod nazwą "Siedem Ogrodów" w Łowiczu Wałeckim, z propozycją przeprowadzenia warsztatów z rzeźby dla osób bezrobotnych. Najpierw zatelefonowała do Kaszubskiego Uniwersytetu Ludowego we Wieżycy z prośbą o polecenie kogoś do przeprowadzenia zajęć. Moi przyjaciele z KUL-u zaproponowali mnie. Oczywiście zgodziłem się i zaproponowałem termin letni. Przygotowałem drewno odpowiedniej jakości i ilości, zaproponowałem kupno specjalnych noży snycerskich, farby i pędzelki. Ustaliliśmy, że zajęcia odbędą się w dniach 16 i 17 czerwca 2012. Chciałem wyjechać w sobotę wcześnie rano, ale Pani Grażyna zaproponowała mi przyjazd już w piątek i to z żonką. Tak zrobiłem.

Wyjechaliśmy z Gdańska w południe. Jechaliśmy przez Starogard, Chojnice, Człuchów, Wałcz, Mirosławiec do celu w Łowiczu Wałeckim (Alt Lobitz). Na całej trasie liczącej 250 km zachowywałem się zgodnie z przepisami i o godzinie 16 byliśmy na miejscu. Po drodze minęliśmy drogowskaz na Debrzno (Preuβisch Friedland). Powiedziałem do Danki: "To tutaj mój ojciec dowoził Niemcom amunicję na front. Taki był przymus."

Trasa do Łowicza Wałeckiego wyśmienita, wspaniała obwodnica w Chojnicach, jedynie na skrzyżowaniu w Wałczu trochę postaliśmy, licząc na uprzejmość kierowców jadących trasą główną Bydgoszcz - Szczecin. Po 37 kilometrach dalszej drogi wjechaliśmy do małej wsi, jak się później okazało, liczącej 150 mieszkańców. W oczy rzucił się mały kościółek na wzniesieniu, którego ściany wykonane są z ciosanych kamieni. Zajechaliśmy pod dom Pani Grażyny, która już na nas czekała.


Nie będę opisywał samych zabudowań, zobaczycie je, Drodzy Czytelnicy, na załączonych zdjęciach. Podwórko wyłożone brukiem jak droga do szkoły w Białachowie. Wspaniale, żadnych nowoczesnych kostek brukowych. W sąsiedztwie ogrodzenie, w którym baraszkowały kaczki, gęsi, perliczki, kurki i koguciki. Na nasze spotkanie, ciężko krocząc, przydreptała świnka Malwina ze swoim przychówkiem. Wypisz wymaluj świnka z Wietnamu. Jak powiedziała Pani Grażyna, ten cały żywy inwentarz spokojnie dożyje swoich lat i nie powędruje na stół gospodarzy. To pewnie dlatego ciesząc się spokojnym żywotem te barwne koguciki piały na potęgę. Jeden to nawet obchodził gospodarstwo i co jakiś czas piejąc obwieszczał, że to jego terytorium. Znowu znalazłem się w czasach swojej młodości, gdzie opisane otoczenie było codziennością w ówczesnych gospodarstwach.

Warunki mieszkaniowe mieliśmy znakomite. Było wszystko co potrzebne z telewizorem włącznie. Kolację zjedliśmy w towarzystwie domowników. Jeszcze krótki spacer po wsi. Dwa sklepiki, przed jednym znany obrazek - rozdyskutowani panowie z buteleczką. Mnie zainteresował kościółek. Otoczenie tego zabytku sprawiało wrażenie, że dawno tu nikt nie chodził, żadnej alejki, ścieżynki, wszystko porośnięte trawą. Później dowiedziałem się, że odprawiają się tu msze święte w niedziele o godzinie 11. Jest to kościół filialny p.w. Zesłania Ducha Świętego. A parafia ma swoją siedzibę w Mirosławcu (dawna nazwa Markisch Friedland). Kościół pochodzi z 1837 roku. W sąsiedztwie kościoła stoi obelisk upamiętniający walki o Wał Pomorski (Pommernstellung) i wyzwolenie tej wsi przez oddziały I Armii Wojska Polskiego.

Po dobrze przespanej nocy poranek przywitał nas pełnym słońcem i pianiem kogutów. O godzinie 9 przyjechało na zajęcia kilkanaście pań, by dowiedzieć się coś o mnie, o mojej twórczości i chociaż w jakimś stopniu zgłębić tajniki wydobywania z klocka drewna ukrytej postaci. Początki były bardzo trudne. Drobne dłonie kobiet i opór materii powodował zniechęcenie u niektórych pań. Jednak po wyrzeźbieniu jednego ptaszka już sięgały po następny klocek i następny… Tworząc rozmawialiśmy o życiu na tych ziemiach, pochodzeniu osiedleńców, o trudach życia itd. Jedna z pań powiedziała: "Mama opowiadała, że jak tu przyjechali, zajęli w przydzielonym gospodarstwie jedynie kącik, a zastali siedziby wyposażone, umeblowane, maszyny rolnicze, bo przecież dotychczasowi mieszkańcy w pośpiechu uciekali przed Armią Czerwoną. Osiedleńcy z naszych wschodnich ziem nie byli pewni swego. Żyli w przeświadczeniu o powrocie Niemców na te tereny. Tam zostawili swoje rodzinne strony, miejsca urodzenia, zwyczaje, kulturę. Tutaj żyli cichutko, nie uzewnętrzniając bólu po stracie swoich stron ojczystych."

Już wiele lat temu mówiłem i apelowałem, by zachęcić mieszkańców zachodniej Polski do ujawniania kultury ojców. W jakimś stopniu to się ziściło, bowiem istnieją od pewnego czasu zespoły ukraińskie z folklorem ziem ojczystych, mieszkańcy są bardziej otwarci, śmielej mówią o swoich przodkach i ich życiu w stronach rodzinnych. To cieszy, jednak stało się to o wiele lat za późno. Dziadkowie i ojcowie dzisiejszych mieszkańców tych ziem przenieśli się do wieczności, zabierając za sobą tamtą kulturę, zwyczaje i obyczaje. Zapewne te wywody można odnieść również do przesiedlonych Niemców, ale jest zasadnicza różnica w przyczynach zaistniałej sytuacji - to nie my wywołaliśmy II wojnę światową.


W czasie trwania zajęć miałem możność porozmawiać z pilotami oficerami rezerwy, którzy tu w Mirosławcu wzbijali się w niebo doszkalając siebie i młodych lotników. Opowiadali z sentymentem o życiu i przygodach w przestworzach polskiego nieba. To też jedna z kart w księdze historii tych ziem.

Całą sobotę moi podopieczni intensywnie wykonywali drewniane ptaszki, by w niedzielę zająć się malowaniem prac. Dobre farby, zdolne dłonie i pojawił się cały dywizjon fantastycznie wymalowanych ptaszków. Panie mówiły, że przeszły samych siebie, że nigdy by nie pomyślały, że zdolne są do takiej pracy. Do końca nie wiemy, co w nas drzemie.


Na zakończenie naszego spotkania Pani Grażyna zaprosiła do rożna na kaszubską kiszkę, bo sama pochodzi z Kartuz i nie chce o tym zapomnieć. Również kategorycznie twierdzi, że stolicą Kaszub są Kartuzy. Brawo! O godzinie 16 wyjechaliśmy w drogę powrotną do Gdańska.

Będę się starał, by w jakiś sposób pomóc nowym twórczyniom. Może zorganizujemy wymienny plener, namówię je do nawiązania kontaktu i współpracy z Kaszubskim Uniwersytetem Ludowym, największą na Pomorzu instytucją promującą kulturę ludową Kaszub, Kociewia, Borów Tucholskich, a czemu by nie zachodnio-pomorską? Oby tak się stało.

Pani Grażyno, bardzo dziękujemy za miłe przyjęcie, pobyt, gościnę, za serce do wspierania ludzi w potrzebie.

Edmund Zieliński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz