wtorek, 2 czerwca 2009

Baśnie kociewskie - Andrzej Grzyb

Spis:
1. Rzecz o kociewskim grajku co z diabłami o duszkę zagrał
2. Dobry Duch Ogrodu
3. Staruszka i śmierć
4. Kamienny podatek skarszewskich joanntów
5. Przypowiastka o śmierci

Rzecz o kociewskim grajku co z diabłami o duszkę zagrał

W ostatki to nawet diabeł piękny i gładki, a było już po północy. W karczmie w Zblewie pod góreczką, przy berlińskim trakcie, opodal kościoła, Boleś, kociewski grajek, smętnie popatrując na śpiące w futerale skrzypeczki, przemyśliwał, dopijając kufel starogardzkiego piwa, o podwojonej swojej biedce. W post zabaw hucznych ani nawet najskromniejszych weselisk, czy choćby sobotnich wiejskich potańcówek nie będzie, to i co on, nieborak, ze skrzypiec i przyśpiewek żyjący, on co ludziskom i Panu Bogu ku uciesze mógłby grać i grać, co on biedaczek, w ten czas powszechnej ciszy, smutku i Męki Pańskiej rozważania, pocznie.

W kuflu dno już było widać, a gospodarz, postukując pustym szkłem i miotłą, dawał do zrozumienia Bolesiowi, żeby już sobie poszedł, no, może nieostatecznie, lecz teraz, a jutro niechby wpadł na kufelek, ale na dobre żeby wrócił za sześć tygodni po świętach Wielkiejnocy. Boleś dobrze to rozumiał i nie bez ociągania, obracając w ręku kufel, jakby próbował jeszcze choćby łyk z niego wycisnąć, podniósł się z ławy. Lecz nim po czapkę sięgnął, drzwi karczmy rozwarły się i z zimowego mroku wkroczyło ku światłu nad szynkwasem dwóch mocno kudłatych bratków.

- A co wy tu po nocy, mało wam ostatkowego wesela było - nieprzyjaźnie rzekł karczmarz do przybyłych.
- Ano, zgadliście, panie karczmarzu, zgadliście do diaska, mało nam zawsze, a dzisiaj szczególnie okrutnie smutno, teraz właśnie sparło nas nieugaszone pragnienie i tu do was, gospodarzu miły, zaszliśmy, licząc na kufelek piwa z pianą solidną, grubą na dwa palce i choćby pół dobrego słowa.
- Późno już i post się zaczął. Wielki Post, obwiesie wy jedne, ale po kufelku piwa wam nie odmówię, taki mój przecie fach i z tego zarobek.

- No i widzisz, diachle, dobrego słowa było mniej niż pół, a kufelek będzie pełen.
Na smutki. Na naszą piekielną biedę - rzekł drugi przybysz, maczając już wąsika w piwnej pianie. - A zobacz, kolego, kogo tam w kącie izby widać, czyż to nie nasz ulubieniec, nadzieja nasza marna, lecz zawsze od żadnej lepsza, grajek nad grajki, Boleś.
- On to, diachle kudłaty tak, że rogów nie widać, dobrześ dojrzał, nie kto inny to, tylko on - przytaknął pierwszy z niespodziewanych gości idąc z kuflem piwa ku Bolesiowi. - Pozwoli się szanowny mistrz skocznej poleczki i przyśpiewki wesołej acz kąśliwej, przysiąść? Pewno i ty, kochanieńki, smucisz się okrutnie czasem, który był się rozpoczął. Utrapienie to dla ciebie kochaneczku i biedy początek.

- To prawda, lecz jest czas smutku i czas wesela. Pogodzić się z takim porządkiem trzeba.
Ot, ucz się diachle, ten tu zawsze wie, co powiedzieć i mówi, choć mu łza w oku się kręci. A może na ten smutek jeszcze kufeleczek? Karczmarzu, nie ma sprzeciwu, więc dla Bolesia piwo tu nieś, ja płacę, z napiwkiem za fatygę, jak należy.
- Piwa nie odmówię - rzekł Boleś - ale przecież widzicie, że karczmarz już zamyka, boć już ze trzy kwadranse po północy.
- Coś grajku taki akuratny i dla karczmarza litościwy. My żądamy i płacimy, a on, jak go znam, żabę by zeżarł, żeby zarobić.

- W marynacie, diachle mój miły, albo w pasztecie - naigrywał się ten trochę mniejszy, lecz grubszy, bijąc kosmatą łapą po kolanach.
- Nie w marynacie, a na surowo. Możemy tu do ciebie, panie Boleś, przysiąść?
- Ano, przysiądźcie. Stół i ława nie moje, a innych w karczmie nie ma.

Kiedy Boleś wyrzekł te słowa, drzwi karczmy rozwarły się po raz wtóry i w progu stanął kolejny zapóźniony gość.
- Pochwalony - rzekł, rozglądając się pilnie. - Mogę, karczmarzu, przysiąść na chwilę, bo na dworze zawierucha, a tu widzę światło i goście bawią się w najlepsze.
- Rozgośćcie się. Rozgośćcie i ogrzejcie. Cóż mam zrobić, przyszli, to i są.
- I tego nowego gościa, karczmarzu, piwem poczęstuj, czy czym tam chce, ja płacę - rzekł ten większy, co się do Bolesia, bezceremonialnie pierwej mu piwo stawiając, przysiadł. - A ty, Boleś, może nam tu jaką polkę zagrasz, od ucha do ucha, bo nudno.

- Nie zagram, bo czas Wielkiego Postu się zaczął, a u nas na Kociewiu to czas postnej ciszy.
- Widzisz diachle, zważ, cóżem mówił, nic tu nie zwojujem, szkoda fatygi - rzekł ten mniejszy i grubszy, iskając czuprynę.
- Co prawda, to prawda. Chęć aż rozpiera. Boleś by zagrał, a zatańczyłoby się, ot, choćby z tym aniołem, co nas z kąta pilnuje. Anioł to ani chybi, ja wyczuwam ich świętość bez pomyłek.
- A wyście diabły z piekła rodem. Diabły, które przybyły ludzi w czas żalu i pokory bałamucić - lekko unosząc się nad ławę, na której siedział, odezwał się anioł. - Biada wam, którzyście ich przyjęli.
- Hola, hola, to wyście diabły? - nie bez przestrachu zapytał Boleś, popatrując z respektem na anioła.
- Diabły, jak najbardziej diabły. A ten tam w kącie to anioł, co mu pewno nas pilnować kazano. Gdzie my, tam i anioł. Jemu i nam między ludźmi wolno być.

Karczmarz stał jak oniemiały, bo żeby od razu w pierwszą godzinę postu do niego diabły przychodziły, pewno za to, że na czas karczmy nie zamknął i do tego anioł, żeby się zjawił, pewno na obronę, jak świat światem tu się nie przydarzyło.
Wiszący nad szynkwasem świecznik blaskiem pełgających płomieni malował na ścianie jako żywe najprawdziwsze, piekielne sceny. Gorzały piekielne paleniska. Tysiące dusz wiło się w straszliwych mękach bez nadziei na zmiłowanie.

- Diabły - wyjąkał - to przez ciebie Boleś, tyś w porę z karczmy nie wylazł. O, ja nieszczęsny.
Ano nic, karczmarzu, masz gości cudacznych; dwóch diabłów, anioła i grajka, tylko patrzeć, jak jeszcze jaki odmieniec przyjdzie - odważnie, lecz nie całkiem bez lęku, rzekł Boleś, boć przecież niecodzienna to kompanija.
- No to wszyscy już wiedzą, kto jest kto, chodź aniele, co będziesz w kącie siedział, wodę sodową nie źródlaną, jak prawo niebieskie nakazuje, popijając, chodź aniele, z nami usiądź, diabły nie gryzą.
- Gryzą, gryzą, sumienie gryzą, wszystko swym siarczystym oddechem zepsują. Ani się człek obejrzy, jak duszę ku zatraceniu powiodą.

Miało się ku awanturze. Diabłom we łbach piwo buzowało i choć pili jak smoki, to im w kuflach nie ubywało. Anioł miał już serdecznie dosyć pilnowania o wodzie tego towarzystwa, wiercił się, modlił się żarliwie i po gorejący miecz sięgał.
- My tu, anioł, na gwałt nic złego nie będziemy robić. No cóż, może tylko jakoś na ten czas postny i smutny coś zaradzimy - ten mniejszy i grubszy, widać temu większemu i chudszemu podległy, z ochotą przytakiwał. - Oj, zaradziłoby się, zaradziło, ale jak?
- Na Mękę Pańską błagam was, dobrzy ludzie, nie słuchajcie tych diabłów, bo na manowce was zwiodą, na potępienie - prosił anioł głosem pełnym anielskiego gniewu, ale diabły nic sobie z jego gadania nie robiły.

- Ano tak. Z naszej kompaniji tylko Boleś i karczmarz ludzką, do piekła jak najbardziej zdatne duszę mają. Wiem, wiem, panie anioł, ty rzekłbyś, że do nieba. Ale, ale, panie anioł, co do Bolesia zgoda. A macie tam w niebie choćby jednego karczmarza? To się wie, że nie. W takim razie... Po karczmarza, mimo że z pozoru człek dobry, to za jego uczynki, choćby za częste i obfite chrzczenie piwa wodą, kiedyś, kiedy czas jego przyjdzie, przyjdziemy. Zobaczy się wtedy, czy ten tu obecny anioł zdoła karczmarza obronić. To może poczekać. My dziś, diabli kamracie, w tę noc o duszyczkę Bolesia zagrajmy. Wiem, wiem aniele, krzywisz się, litościwie skrzydłami w proteście machasz, bo ten tu karczmarz może nie najgorszy, a w porównaniu z politykami, co łżą na wyścigi i narody za nos wodzą, urzędnikami, stróżami prawa, którzy przekręcą każdą literę owego prawa w zgodzie zresztą ze swym dziurawszym od rzeszota sumieniem i nie na końcu stojącymi lekarzami, którzy miast ciała raczej kieszeń leczą, twierdząc bezczelnie, że gotowi są wskrzesić za godziwą zapłatę nie tylko na łożu śmierci, ale i w tydzień po pogrzebie. Tak, aniołeczku kochany, to diable gadanie według ciebie podłym kłamstwem jest, ale mogę się na Lucyfera kląć, że nic na obronę wymienionych nie masz.

- A właśnie, że mam, przechero piekielna, mam, boć wielu z nich w niebie przed Pana Boga obliczem wbrew diabelskim obrachunkom - anioł ani na słowo diabłom nie ustępował.
A bacz aniele, co byś nie kłamał, bo świętości twojej nie przystoi - podtrzymując swoje, odszczekiwał się diabeł.
- Przepędźcie to diable pomiotło, ludzie kochani, przepędźcie - radził słusznie anioł.
- Chwileczkę, aniele, zbastuj, takie samo my tu prawo mamy jako i ty. To cóż, Panie Boleś - rzekł większy i chudszy, a mniejszy i grubszy wtórował - w karty będziemy grać, w oczko, w baśkę, w skata - cieszył się, wyjmując zza pazuchy talie kart. - Karcięta już są, ot, jakie piękne, niemieckie. Możemy grać.

- Nie będę z wami diabłami o moją duszę grał, mimo, że nieźle gram w karty, to o wasze piekielne talary i ani o moją duszę grał nie będę. W Wielkim Poście w karty na pieniądze się nie gra.
Święte słowa. Ot, dobry chrześcijanin, pochwały godny - rzekł z powagą anioł. - I cóż diable nasienie na taką chwalebną postawę?
- Zaraz się nie gra. Gra się, jeśli okazja i ochota jest. Zaraz się nie gra. Gra się, kiedy są dukaty złote i duszka jest. Takie u nas w piekle nieświęte prawo i obowiązek. A ty, niebieski aniele, nie chwal słoneczka przed jego zachodem
- Ale ja nie muszę z czartami w karty grać. O, widzicie - wyjął z futerału smyczek - zagrałbym wam na skrzypeczkach do waszego czarciego tańca, ale włosia w smyczku nie ma, bo wykręciłem i do pieca wrzuciłem, żeby nie kusiło.

- No, jeśli wolisz grać, ot, widzisz diachełku, mój kompanie piekielny, na skrzypkach woli grać, przechera kociewska, co to niby zawsze na swoje musi wyjść, ano zobaczy się, zobaczy, to i zgoda Panie Boleś, graj majsterku, a włosie to możesz z naszych kudłów dostać. Włosia, o zobacz, jak mocnego - tu diabeł wyrwał jeden włos ze swego łba i krzywiąc się, próbował jego mocy między palcami. - Pierwsza klasa, diabelnie mocne, nie do zerwania. Nie chcesz, nie dziwota, strach cię obleciał. Ot, mogłoby być tak. Zagrasz nam diabelską polkę, a jeśli, nim grać przestaniesz, nim nas stąd wygna pierwsza śpiewka koguta albo jeśli włos z diabelskiej brody pęknie, to nic nam do twojej duszy, toś wygrał, a twoje będzie tysiąc złotych dukatów. Anioł będzie za świadka i karczmarz też.

- Ja - rzekła anioł z przestrachem, z miną zaiste bolesną - w diablich szachrajstwach udziału nie wezmę. Do opamiętania wzywam cię człowiecze. Nie słuchaj diabelskich podszeptów. Myśl o duszy własnej, która ku niebu ma iść.
- Nic wam do mojej duszy, grał o nią nie będę ani w karty ani na skrzypkach, nic mi też po waszych piekielnych talarach, ale jeśli zostawicie w spokoju, kiedy przyjdzie pora, duszę karczmarza, to zagram, o tę duszę mogę zagrać, każdej duszy diabłom szkoda, tej też, o tę zagram.

Dalej nie mogło być inaczej. Założył Boleś diabelski włos do smyczka i zaczął grać diabelską polkę. Siarczysta była tak, że aż strach. Anioł oczywiście tańcowania z diabłem i to w czas Męki Pańskiej odmówił, toteż, chcąc nie chcąc, diabłom wypadało tańcować w parze. Tańcowali bez końca, bo Boleś bez końca, wkoło, diabelską polkę ciął. Włos z diabelskich kudłów faktycznie okazał się solidny. Nad ranem, nim pierwszy kur zapiał, Boleś trochę spowolnił polkę, bo, jak krzyknął, chyba się diabelski włos zluzował. Diabły tak się w tańcowaniu zapamiętały, że jeden z nich, ten mniejszy i grubszy, podszedł do grajka, smyczek z ręki mu wyjął i zaczął diabli włos dociągać. Naciągnął go do granic wytrzymałości i zadowolony ze swego dzieła oddał smyczek Bolesiowi, pokrzykując: - Ano graj, graj żywo diabelską poleczkę. - A Boleś grał, grał, diabły tańcowały, a anioł modlił się żarliwie, aż diabli włos w smyczku pękł. Tym sposobem jeden karczmarz, ten ze Zblewa, ponoć do piekła nie poszedł. Okazało się, że włos diabelski był tak mocny, że gdyby nie podstęp Bolesia, wytrzymałby z naddatkiem granie diabelskiej polki do pierwszego piania koguta, wytrzymałby, gdyby sam diabeł, napinając go w smyczku do granic możliwości nie nadwyrężył i tym sposobem swej przegranej nie sprokurował.

A może było trochę inaczej, bo Boleś i karczmarz o nocy diabelskiej polki odrobinę różnie prawili, a diabli i anioł nigdy nie wrócili, by którąś z wersji potwierdzić.
Jak ktoś kiedyś zauważył, może dlatego, że i diabli i anioł niespecjalnie mieli się czym chwalić, pozostawili rzecz ludzkim plotkom i domysłom, wiadomo przecież, że przed ludziskami nic się nie ukryje, a każdy chętnie swoje doda i z igły zrobi widły. Boleś w każdym razie nie bez powodu u karczmarza dożywotnio miał zawsze kufel piwa pełen i choć piwo lubił, może przez skromność albo przez pamięć tej szalonej diabelskiej nocy, przywileju tego nie nadużywał.
W krainie zapomnianej baśni,
Wydawnictwo Diecezji Pelplińskiej "Bernardinum,
Pelplin, 2005


Dobry Duch Ogrodu

Był sobie gospodarz, któremu świat się nie podobał. Na zasadzie wzajemności światu nie podobał się gospodarz. Gospodarstwo miał spore, dom solidny, blisko Skórcza, ale kiedy wychodził nieszczęśnik na próg, to przez górkę widział, że lepiej by było, gdyby jego gburstwo było gdzieś pod Barłożnem.
Wszystko gospodarzowi nie tak, jak powinno, się układało, wszystko było mu w drodze, wszystko nie wedle jego życzenia.
Pole rodziło kamienie w zgodzie z tym, co nocą śnił. Zboże rosło wolno i kiepsko plonowało, bo tak wywróżył gospodarz, nim je posiał. Kartofle, ot, niewiele większe rosły od ziaren grochu, to szkoda było gospodarskiej fatygi, oborywania i odchwaszczania.
Krowy za mało mleka dawały, konie były leniwe, świnie chude jak cień w południe kwiczały, jakby wniebogłosy same na siebie pomstowały.
Żona była gderliwa, wiecznie chcąca, nie wiadomo czego. Dzieci nieudane, płaczliwe i nie garnące się do roboty.
Sąsiad ten najbliższy, bo o reszcie szkoda było nawet wspomnieć, był za mały i chudy przeraźliwie. Żona sąsiada gruba jak beka i do tego plotkara.
Nawet w słoneczny dzień gospodarz chodził zachmurzony, spodziewając się wichury i gradobicia. Kiedy deszcz rzęsiście podlewał jego pola, pomrukując pod nosem "a nie mówiłem", widział jeszcze przed wieczorem potop i jutrzejszą saharyjską suszę, która wypali do szczętu jego pola.

Dzień po dniu mozolił się gospodarz z tym mrocznym i przekornym światem, a świat ze skwaszonym gospodarzem.
I zdarzyło się pewnego wieczora, ze gospodarz zagniewany na wszystko i wszystkich wyszedł na ganek, żeby czarne myśli pozbierać, pomnożyć i jak zwykle pomstując pod nosem, użalić się nad sobą, gdy spod cebrzyka, który kopnął ze złością - ani chybi ktoś mu złośliwie ten cebrzyk pod nogi postawił - gdy z cienia między ścianą a cebrzykiem pod nogi złośnika wygramoliła się spora ropucha.

A to paskudztwo skąd tu mnie pod nogi się pcha - mruknął gospodarz i bez namysłu biedną żabę buciskiem rozgniótł.
Kiedy tak stał wpatrzony przed siebie, skrwawiona, umierająca ropucha przemówiła do niego.
- Jako mnie rozdeptałeś, tak i całe swoje życie rozdeptujesz. Nic ci złego nie zrobiłam. Całe moje ropusze życie w twoim ogrodzie i na progu twego domu robactwo tępiłam. Teraz uśmiercona przez ciebie nie będę przed plagą robactwa cię broniła. Ciężki czeka cię rok. Nie opędzisz się, gospodarzu, przed wszelka fruwającą i pełzającą gadziną. Wspomnisz moje słowa. Jeśli zrozumiesz, że gniew i pretensja do całego świata nie ze świata pochodzi, lecz z ciebie samego, a teraz jeśli pogrzebiesz mnie, o co cię proszę, o tam, pod płotem, przy tym wielkim kamieniu, to ja, mimo żeś mnie bezmyślnie życia pozbawił, sprawię, że moje dzieci i wnukowie przyjdą do twego ogrodu, na twój próg tak, jak ja to czyniłam i będą chronić cię przed robactwem. Porzuć swój gniew, uszanuj świat, a on ci dobrem odpłaci - rzekła ropucha i wyzionęła ducha.

- A to ci - myślał sobie gospodarz - gadzina jedna bezczelna. W drogę mi włazi i jeszcze mnie poucza. Et, głupstwo, czary-mary. Kto słyszał, żeby żaba gadała. Wydawało mi się, że słyszę. Ot, trzy po trzy plotła, plagą straszenie, no, a co będzie, jak się to, co przesłyszało mi się, czy tez nie, zdarzy się - tak rozprawiał wieczór cały.

Leżąc już w łóżku, wiercił się, rękoma oczy zasłaniał, poduszką uszy zatykał, bo wciąż ropuchę widział i wyraźnie słyszał jej wyskrzeczone, piskliwe słowa.
W środku nocy wygramolił się spod pierzyny i chyłkiem, żeby tylko nikt nie widział, wyszedł przed dom i żabę, tak jak sobie tego życzyła, pod kamieniem pogrzebał.
Pamiętał, co rzekła żaba, dobrze, bo jeszcze tego roku słowa jej do kropki się spełniły.

Robactwo wszelkie rozpleniło się w ogrodzie i w domu i tak życie uprzykrzało, że nie sposób było wytrzymać.
Im robactwa było więcej, im dotkliwiej kąsało, tym lepiej gospodarz rozumiał przemowę ropuchy.
Mimo prawdziwego nieszczęścia jego myśli były, no może nie z dnia na dzień, nie z tygodnia na tydzień, ale z miesiąca na miesiąc, coraz mniej czarne. Sam siebie w duchu chwalił gospodarz, że posłuchał ropuszej prośby i tak, jak chciała nieszczęsna, pod kamieniem ja pogrzebał. A jeśli tak, to przecież ropucha obiecała na lepsze losu jego odmianę.

Wiosną następnego roku gospodarz po raz pierwszy uśmiechnął się, kiedy zobaczył dwie małe ropuchy wygrzebujące się spod kamienia, pod którym pogrzebał ich uśmierconą przez siebie matkę.
Kiedy gospodarz Szymon uśmiechnął się i z radością, może jeszcze malutką, ale ze szczerą radością spojrzał na pole i swoje gospodarstwo, świat też zaczął się do niego uśmiechać.
Wkrótce okazało się, że pole jego o wiele więcej dorodnego zboża rodziło niż kamieni, że kartofli smacznych, choć prawda, że niewielkich, wydawały jego zagony pod dostatkiem.
Krowy, dobrze doglądane, mlekiem raczyły aż nadto, konie, nie bite batem, pracowały z ochotą, świnie, karmione jak należy, rosły w oczach i mało co kwiczały.
Przejrzał Szymon na oczy, przemógł się i czarne myśli z głowy przegonił.
Żona jego miła była i zapobiegliwa. Dzieci dorodne i pracowite tylko on wcześniej tego nie widział
Sąsiad od zawsze był człowiekiem pomocnym i życzliwym, ą żona jego postawna, zgrabna i radą chętnie służąca.

I jak tu nie wierzyć, że świata jesteśmy nieodrodną częścią, że on, ten świat, uszanowany, darzy, czym tylko może.
Nie wszystkie żaby i ropuchy są księżniczkami, ale wszystkie, nie tylko w baśni, są dobrymi duchami naszych ogrodów.

Baśnie i legendy Skórcza i okolic,
Wydawca: Towarzystwo Przyjaciół Skórcza i Ziemi Kociewskiej
Druk: Mirex Mirotki, 2009




Staruszka i śmierć

Dzień był jesienny. Słoneczny, lecz chłodny. Staruszka zbierała chrust na skraju boru. Kiedy napełniła płócienną chustę tak, że ledwo dwa jej końce pozwoliły się związać, ruszyła ku wsi, dźwigając brzemię na zgarbionych plecach. Chociaż do opłotków wsi nie było daleko, ledwo uszła kilka kroków, a już umęczyła się bardzo. Postękując, żaliła się na swój los.
Ot, sama jak ten palec na świecie zostałam, to ponad moje siły, a śmierć nie przychodzi.
Zrzuciła ciężar z pleców na ziemię, aby odsapnąć. Kiedy przecierała zalane potem oczy, stanęła przed nią śmierć.

Wzywałaś mnie, staruszko? - spytała śmierć. - Życie jest ci ciężarem, jak mówisz. Jeśli tak życie ci doskwiera, to ci ulżę! Po to w końcu jestem.
Tak sobie tylko plotłam - wyjąknęła staruszka. - Ot, jeśli chcesz mi ulżyć, to zarzuć mi tę chustę pełną chrustu, który kości moje ogrzeje, płonąc w piecu, zarzuć mi to brzemię na plecy i o wszystkich troskach, które mi jeszcze los niesie, też nie zapominaj.

Od tego dnia los niewiele był łaskawszy, ale nigdy już staruszka nie prosiła śmierci, żeby jej ulżyła.

W krainie zapomnianej baśni,
Wydawnictwo Diecezji Pelplińskiej "Bernardinum",
Pelplin, 2005




Kamienny podatek skarszewskich joannitów

Ja, Grzymisław, ... jeden z książąt pomorskich ... dałem szpitalowi św. Grobu i św. Jana Chrzciciela gród mój, który nazywa się Starigród wraz ze wszystkimi ziemiami i lasami i wodami... i dałem całą ziemię położoną między drogą kupców, która prowadzi do Gdańska i między rzeką Wierzycą aż do granic Kamirowa...". Taki zapis umieścił jeden z książąt pomorskich, władca księstwa lubiszewsko-świeckiego, Grzymisław, w dokumencie fundacyjnym spisanym w Świeciu w roku 1198.

Może ćwierć wieku później, w każdym razie już w wieku XIII w grodzie położonym na wzgórzu pośród boru nad rzeką Wietcisą baliw joannicki wraz z rycerzami, kapłanem i braćmi tego domu radzili, jak na przyszłość ocalić gród przed najazdami Prusów. Zgliszcza podgrodzia jeszcze dymiły, a i zamek ucierpiał. Wielu z mieszczan i pospólstwa pogrzebano tego ranka.

Zmierzch powoli napełniał komnatę półmrokiem. Baliw mówił niewiele. Rycerze, z których jeden brał udział w radzie półleżąc z powodu rany, też nie byli skłonni do rozmowy. Bracia szpitalni, spracowani przy opatrywaniu ran wojów i ludzi z grodu może z utrudzenia, milczeli.

- Nie uchroniła nas fosa, niewiele pomógł ziemny wał jak należało usypany, a mimo że dzielnie broniony, gród ograbiony i spalony. Zamek też nadwyrężony mocno. Teraz Prusowie uwierzyli w swoją moc i nie jutro, to za rok albo dwa wrócą - mówił baliw, który śladami swych poprzedników przybył aż z Czech tu na zielone i wciąż niespokojne Pomorze.
- Prawda, Panie, prawda. Gdyby bór nie dał schronienia, to i z podgrodzia nikt by nie ostał pośród żywych, a z grodu w zamku i kościele niewielu ocalało - dodał ranny joannita.
- Spocząć nam dzisiaj trzeba po bitewnym trudzie, ale baczyć trzeba na tych pogańskich zbójów, bo przecież nie odeszli daleko i wrócić mogą. Jutro wrócim do rady. Może Bóg da szczęśliwy pomyślunek. Pomódlmy się, bracia - wezwał baliw zebranych i, nie czekając, wstał i
rozpoczął.

Zamkowa izba napełniła się niezbyt głośną modlitwą.
Wczesnym rankiem, nim słońce na wschodzie wdrapało się nad bór, baliw z kapłanem, obchodząc gród dookoła, zatrzymali się przy uszkodzonym moście przez fosę.
- Piękny i bogaty kraj - rzekł baliw, wodząc wzrokiem dookoła. - I gród na wzgórzu przy rzece w dobrym miejscu. Trzeba nam tak zrobić, żeby lud był bezpieczny, a kupcy nas nie omijali. Całą noc był ze mną archanioł Michał i powiedział mi, co czynić - baliw przerwał na chwilę, jakby przypominając sobie, co powinien kapłanowi powiedzieć.

- Ano, dziw bierze, ale z całą pewnością był to archanioł Michał. We śnie przyszedł jaśniejący, lecz zatroskany przyszedł do mnie i nakazał ogłosić naszemu ludowi, że od tej pory, kto uda się w drogę, to wracając do grodu, winien przynieść lub przywieźć kamień nie mniejszy do głowy, a kupcy i inni przybysze mają takie kamienie dostarczyć trzy. Kamienie te układane mają być na wale tak, aż powstanie wokół grodu mur obronny. To będzie nasz dodatkowy, kamienny podatek, a w przyszłości zysk z niego będzie wielki, bo sprawia owe kamienie jeden na drugi równo w mur ułożone, że gród nasz na wieki będzie bezpieczny.
- Będzie, Panie, jak twoimi ustami powiedział archanioł Michał. Mądra to bez wątpienia i opatrznościowa rada - przytaknął zdumiony joannicki kapłan, chyląc głowę przed baliwem.

Mieszkańcy grodu, wędrowni kupcy i pielgrzymi dziwowali się nowemu prawu, które ustanowił skarszewski baliw. Lecz co było robić, prawo jest prawem, toteż kamienny podatek, jak nakazano, sumiennie płacił. Minęły trzy, może cztery lata i mur otoczył kamienny mur obronny. Lud prosty powtarzał też, że niektórzy widzieli, jak archanioł Michał nocami, chcąc przyśpieszyć wznoszenie obronnego muru, sam nosił na grodowy wał polne kamienie. Szpiedzy pruscy, kręcący się po borze otaczającym gród, obserwowali rosnące ku niebu kamienne mury i donosili o tym swoim wodzom. Nigdy już więcej podczas swoich łupieżczych wypraw na Pomorze Prusowie nie napadali na Skarszewy i gród powoli, lecz szczęśliwie rósł w bezpiecznym cieniu kamiennych murów, które przy pomocy kamiennego podatku według rady i, jak mówiono, że ze sporą pomocą archanioła Michała, mieszkańcy i ci, co do grodu przybywali, wznieśli.

Dzisiejsze Skarszewy, wznoszące się na obu brzegach Wietcisy, pamiętają o swojej ponad 800-letniej historii. Z dawnych czasów w mieście pozostała część pojoannickiego zamku i fragment murów obronnych.

Basnie o aniołach i diabłach,
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza,
Wydawnictwo Diecezji Pelplińskiej Bernardinum, 2005




Przypowiastka o śmierci

Śmierć o poranku przeciągnęła kości, aż niemiłosiernie zachrobotało, a ponieważ nigdy do snu się nie układała, toteż ze śmiertelnego łoża nigdy wstawać nie musiała. Wyjęła śmierć zza pazuchy plan dziennego żniwa i ruszyła do roboty. Uwijała się śmierć, ocierając pot z kościanego czoła, aż zbliżyło się południe. Westchnęła śmierć, jakby żałując, że nie może gdzieś w okolicy rozejrzeć się za schabowym z kapustą, lecz jak powinność jej nakazuje, wiecznie się śmiercią żywi. Ruszyła do nieboraka, któremu była pisana. Kiedy doszła do opłotków jego chałupy, stanęła u furty zdumiona. Ten, którego miała skosić, rąbał drwa przed drewutnią, podśpiewując pod nosem o wysokich płotach, co je ojciec grodził, żeby do Kasi nikt nie chodził. Postała chwilę śmierć, postała i stojąc zapatrzona i zasłuchana, sama do siebie rzekła: "Oho, na tego zucha jeszcze nie pora, robi za dwóch, podśpiewuje pięknie, jeszcze mu kobietki w głowie, co ja mu tu będę w jego pracy przeszkadzała. Teraz czy później, dla mnie niewielka różnica, a dla niego tak duża, że większa być nie może".
Jak do siebie rzekła, tak zrobiła. Dała żyć pracowitemu, a stratę odbiła sobie zaraz za zakrętem, kładąc kres żywotowi sąsiada, zatwardziałego w pretensji do świata obiboka i lenia patentowanego.

Tekst niepublikowany

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz