piątek, 16 maja 2014

Życie i śmierć zegarmistrza Mariana Zielińskiego

Jest to już moja trzecia redakcja tego materiału. Po pierwszej i drugiej miałem nadzieję, że ktoś rzuci garść informacji i rozświetli mrok otaczający mojego bohatera, zdejmując z niego przeklęte piętno. Ale nic z tego. Nie nadszedł list, nie zadzwonił telefon.

















To zrozumiałe - tłumaczyłem już starszych obywateli kilkunastotysięcznego miasteczka tamtego czasu, w jakim działy się opisane niżej wydarzenia. Zapewne ta historia jest jeszcze zbyt dla nich bliska i budzi strach. Zapewne... Na marginesie. Teraz, po szesnastu latach od pierwszego tekstu, myślę, że historia jest już zbyt odległa i jej ewentualne szczegóły zatarły się w zbiorowej pamięci. A zresztą kogo to obchodzi - rehabilitacja jakiegoś tam zegarmistrza.

Kiedy nie wiesz, jak wygląda bohater

Przeważnie każde stare miasto każdego miasta ma takie miejsce. Oto pod gotyckim murem płynie rzeka. Na tej rzece, przed wjazdem w kwartał tego starego miasta, widać malowniczą śluzę. Przed nią rzeka rozdwaja się - jej jeden warkocz opada ze śluzy i biegnie dalej, jej drugi warkocz - kanał młyński - ciągnie wzdłuż starych murów, mijając po drodze kiedyś obronne baszty. Oczywiście grzbiet śluzy dźwiga ulicę - dawniej Dworcową, od 1920 roku Hallera. Wchodzi ona w kwartał starego miasta przy gotyckiej baszcie (dziś Baszcie Gdańskiej), tuż za mostem przerzuconym przez ów kanał młyński. Dalej robi się, jak to w starym mieście, ciasna i jakby wilgotna od padającego tam zewsząd cienia. Wiedzie pod górę, na rynek, zwany od przedwojennych czasów Rynkiem. Obronna funkcja Baszty Gdańskiej została zapomniana tak dawno, że mówi się o niej jedynie w podręcznikach historii. Nawet już na przełomie XIX i XX wieku mogła się wydawać zbędna i brzydka, toteż od strony strony zewnętrznej (wewnętrzna to ta, co patrzy na stare miasto) dolepiono kamienicę z widokiem na rozwidlającą się w rzekę i kanał wodę, na zginających się do długich pociągnięć piórami wioseł wioślarzy ubranych w śmieszne kalesony oraz na elegancko ubrane damy pod parasolkami, biernie bujające się, jak to damy, w gondolach. Jak mówią dzisiaj zbieracze starych pocztówek, fotografowie tamtych czasów właśnie z tej śluzy robili najwięcej zdjęć, ceniąc ten uroczy widoczek. Nie byli wróżbitami. Przykryci wraz z aparatem plandeką robili widok czasu teraźniejszego. O, gdyby któremuś wyszedł na kliszy czas przyszły... Zakrzyknąłby - miejsce przeklęte! Ten dom i ta baszta.



Scholastyka, Marian, Jagienka Zielińscy przed wojną.



Gdynia 1928. Wycieczka Cechu Zegarmistrzów. Marian Zieliński stoi pierwszy z lewej.

Wiodło im się dobrze
Ów przylepiony do baszty gotyckiej dom oraz dwa domy stojące między idącym od baszty gotyckim murem a rzeką Wierzycą (ulica Hallera 7 - domy już nieistniejące) na początku XX wieku należały do Niemca Straussa. W 1920 roku kupili je od niego Zielińscy z Wolentala i Dunajscy z Dzierżążna. Też zapewne by zrezygnowali, gdyby mieli dar przewidywania przyszłości albo choćby dar odgadywania losów przyszłych, wynikających często ze specyficznej konfiguracji budynków. Ale takiego daru nie posiadali. Mieli natomiast pieniądze. Marian Zieliński z wsi Wolental zarobił je jako zegarmistrz w Pelplinie, Dunajscy - Otylia i Franciszek - sprzedali w Dzierżążnie 500 morgów. Do miasteczka przybyli w tym samym, 1920 roku (daty ich urodzin i zgonów podaję na końcu) z dorastającymi dziećmi: Scholastyką, Agnieszką, Franciszką Józefą, Antonim i Franciszkiem. Wkrótce po przeprowadzce każda z córek Dunajskich otrzymała solidne wiano, warte od 10 do 15 tysięcy złotych. Agnieszka wyprowadziła się do Nowego, Franciszka Józefa mieszkała nadal w Starogardzie, Antek pojechał do Kowalewa, gdzie prowadził zakład zegarmistrzowski, a Scholastyka wyszła za mąż za Mariana Zielińskiego - zegarmistrza.
I jednym, i drugim do 1939 roku wiodło się dobrze. Zielińscy mieszkali w domu przy baszcie, Dunajscy - w dwóch domach między murem a rzeką, tuż przed jej rozwidleniem. Marian Zieliński uruchomił oczywiście zakład zegarmistrzowski, a Franciszek Dunajski otrzymał posadę dyrektora administracyjnego w szpitalu w Kocborowie.
Scholastyka i Marian Zielińscy... Nie mam żadnych zdjęć. Do denerwujące, kiedy nie wiesz, jak wyglądał twój bohater. Z drugiej strony masz komfort - bo może wyglądać tak, jak go sobie wyobrazisz po kilku zdawkowych opiniach mieszkańców miasteczka z tamtego czasu czy kilkunastu skromnych informacjach o jego sposobie bycia, zachowaniu w kilku trudnych sytuacjach... Marian i Scholastyka. Właściwie nawet nie wiem, czy ich ślub odbył się przed czy po kupnie domów przy ulicy Hallera, czyli przed czy po 1920 roku. A może zaręczyli się przed, a ślub wzięli po kupnie? To nawet byłoby logiczne.



Marian Zieliński.

Z witryną na ważną ulicę
Scholastyka urodziła Marianowi troje dzieci: Melchiora (ur. 1924 roku), Bogusława (ur. 1921) i Agnieszkę (ur. 1925). W 1939 roku Melchior uczył się w starogardzkim gimnazjum, Bogusław właśnie je ukończył i zdał egzamin na uniwersytecie we Lwowie, a Agnieszka była 14-letnią panną.
Wszystkim musiało się tu podobać. Wszak mieszkali u wrót starego miasta, przy wiekowej baszcie, przy uliczce, którą codziennie przechodzili prawie wszyscy obywatele miasteczka i którędy od czasu do czasu przejeżdżała kawaleria - Drugi Pułk Szwoleżerów Rokitniańskich z werblistą Kapelkiem na czele. A z drugiej strony domu mieli kawał prywatności - zamknięte podwórze w cieniu baszty, nieco dalej ogród przy dwóch domach Dunajskich, między murem a wodą.
Witryna zakładu zegarmistrzowskiego ich ojca, Mariana Zielińskiego, patrzyła na ów początek zacienionej ulicy. pnącej się do góry, do rynku zwanego Rynkiem. Przechodzący od rana do wieczora starogardzianie widzieli go ze specjalnym okularem w oku, pochylonego nad drobniutkim mechanizmem zepsutego zegarka zwanego dzisiaj cebulą. Swoim wyglądem budził respekt, może nawet i przez tę prace. Jako zegarmistrzowi wypadało mu mieć starannie wypielęgnowane, podkręcone wąsy i - od tego zaglądania w serduszka drobnych mechanizmów - przenikliwy, chłodny wyraz oczu. Był człowiekiem pracowitym i wymagającym, co dotyczyło uczniów. Ale - podkreślali obywatele - i sprawiedliwym. W latach trzydziestych, jak prawie każdy, kto zrealizował już swoje plany co do pracy i rodziny, mocno zainteresował się polityką. Należał do narodowców, kochał Polskę. Od czasu do czasu odejmował od oka okular i wychodził z pracowni na chodnik, by popatrzeć na przejeżdżających szwoleżerów, stacjonujących od lat w mieście. Serce mu rosło i rosło na ten piękny widok.

Gdzie ci kolorowi szwoleżerowie?
We wrześniu 1939 roku przeżył szok. Gdzie ci szwoleżerowie? - pytał zdumiony sam siebie, widząc jak uliczką wjeżdżają żołnierze niemieccy, a potem jak część obywateli, i to wcale niemała, śpieszyła na rynek zwany Rynkiem radośnie ich powitać. Słyszał dochodzące stamtąd odgłosy werbli i gardłowe słowa wygłaszanych mów. A potem nocą przyszli po niego.
- Marian Zielińskii?
- Tak. Ja, ja.
Teraz wszystko dla niego stało się przedziwnie jasne. Nie mogło być innego scenariusza. Ilu w miasteczku mieszkało sympatyków tamtej armii, ilu czekało na jej wejście. Mieli na jego temat dość informacji. Właściwie wiedzieli wszystko, nawet o złocie, jakie miał ponoć zakopane w ogrodzie. Pytali, zaprzeczał.
- Pan pójdzie z nami.
Prowadzili go z małą przerwą, o której piszę niżej, do synagogi, gdzie siedzieli już inni Polacy - zacni obywatele miasteczka. Tu dowiedział się, że zabrali też Franciszka Dunajskiego.



Uciekły przed śmiercią po śmierć
Nikt w tych pierwszych dniach dokładnie nie mógł wiedzieć, co też dzieje się za grubymi ścianami Baszty Gdańskiej i jeszcze dodatkowo za przylegającą do baszty ścianą domu Zielińskich. Co najwyżej można było poszeptać, że jakieś krzyki, jakaś krew. A i to po co? Czy był sens szeptać w tym miasteczku pogranicza, gdzie nawet za podsłuchany szept groził donos? Mieszkańcy przemykający w cieniu uliczki widzieli, że do baszty zwożono Żydów i Polaków i - podobno - torturowano ich i mordowano. W tym gorącym wrześniu sprowadzono tam między innymi grupę plastyczek z Warszawy. Przez gotyckie ściany nie przechodził nawet wrzask, ale niektórzy wiedzieli, że miejscowi esesmani, między innymi młody Wiechert, Karol Strauss (syn byłego właściciela kamienicy przy baszcie) i Karol Konkel, gwałcili je i katowali. A potem, po ucieczce trzech warszawianek, ludzie, a przynajmniej Zielińscy, już o tym się dowiedzieli.
Trzy dziewczyny wyskoczyły przez okienko baszty znajdujące się około dwa metry nad dwuspadowym, ale stosunkowo płaskim dachem domu Zielińskich. Według jednych, wygięły kraty, według innych pijani Niemcy nie zamknęli okna. Ta druga wersja wydaje się bardziej prawdopodobna.
Obdarte i zakrwawione zeszły z dachu na poddasze domu Zielińskich przez otwór znajdujący się w odległości metra od rynny. Były niesamowicie zdeterminowane. Scholastykę i jej dzieci zbudził hałas. Poszli do góry. Szok. Od razu było widać, że jedna z dziewczyn, mocno poraniona, nie ma już żadnych szans ucieczki.
Scholastyka obmyła je, nakarmiła i ubrała. Gorączkowo zaczęły się zastanawiać, co dalej. Jedno było pewne - nie mogły przebywać w tym fatalnym, przylepionym do baszty domu. Wyjść przez frontowe drzwi? Przecież tam na okrągło, w dzień i w nocy, chodził tu strażnik,
Bogusław i Melchior wyprowadzili je od tyłu domu przez ogród i przewieźli łodzią na drugi brzeg Wierzycy (w podobny sposób uratują potem jakiegoś mężczyznę). Stąd poszły już same.
Następnego dnia Scholastyka dowiedziała się od znajomej, że te dwie dziewczyny szły nocą na dworzec kolejowy ulicą Dworcową i zostały zastrzelone.
Tak oto uciekły przed śmiercią po śmierć.

Ustalamy przez trochę otwarte drzwi
Władysław Ż. (lepiej nie podawać nazwisk - "za wcześnie") z bliskiej rodziny Zielińskich, wówczas mieszkającej niedaleko, bo przy ulicy Parkowej, pamięta te zdarzenia z warszawiankami bardzo dobrze. Po tej nocy ucieczki udał się wraz z kuzynką Agnieszką do domu dziadka Mariana. W domu akurat nikogo nie było. On i Agnieszka wspięli się po schodach na piętro. Kiedy chłopiec myszkował po kuchni, by znaleźć i ukroić sobie kawałek chleba, trzecia dziewczyna, ta ciężko ranna, wysunęła nagle ręce spod stołu przykrytego zasłonką. Zdarzenie to tak mocno przeraziło czternastoletniego wtedy chłopaka i jego siostrę, że w panicznej ucieczce potknęli się i stoczyli ze schodów.
Ta opowieść jest niespójna z inną. Bo po tej nocy dom Zielińskich był oczywiście starannie przeszukany. Niemcy sprowadzili nawet psa. Więc czy ta dziewczyna mogła się ukrywać pod stołem? Jak było, nikt już o tym nie opowie. Nie da się już ustalić, gdzie Scholastyka ukryła ranną, że jej nie znaleziono.
W 1990 roku zaszedłem do prawie opustoszałego domu Zielińskich, zapukałem. Drzwi otworzyła mi starsza pani z siwymi, dziko rozpuszczonymi włosami. Rozmawialiśmy przez szparę.
- Jak to było, proszę pani?
- Mama ukryła dziewczynę w skrzyni na strychu - mówiła Agnieszka (bo to była ona - zmarła w 1991 roku).
- A co się z nią stało?
- Dostała się do szpitala.
Trochę żeśmy przez te drzwi rozmawiali, ale nie za dużo. Po kilkunastu minutach Agnieszka zamknęła je nieufnie jak jakąś mroczną tajemnicę. Nie tylko tę dotyczącą warszawianki, ale przede wszystkim Mariana Zielińskiego.




Scholastyka Rozalia Zielińska. 1958r.



Scholastyka Zielińska. 1974r.


Kapelusz z głosy
Oni, Zielińscy - mówiła wtedy Agnieszka - nigdy niczego się nie bali. Bogusław, starszy syn Mariana i Scholastyki, to już zupełnie. A Marian? Ten tu już zupełnie, zupełnie. Co to dla niego była taka śmierć.
Wtedy, tej gorącej wrześniowej nocy, kiedy przyszli do niego, kazali mu się ubrać i pytali o złoto (gdzie je ukrył), i kiedy milczał, zaprowadzili go na rynek.
- No, zobaczymy, jaki z ciebie Polak - szydzili, wiedząc, że przed wojną był znany z nieugiętego charakteru i narodowych poglądów.
Kazali mu stanąć pod ścianą ratusza. Wymierzyli z karabinu. O czym myślał stojąc Zieliński oko w oko ze śmiercią tu akurat w kształcie lufy? Czy o tym, że za Ojczyznę przez duże O warto umierać? A może przeleciało mu w ciągu tych kilkudziesięciu sekund życie jak film? Może wtedy zrozumiał, że bohaterem można zostać nie tylko z wyboru, ale również i z fatalnego przypadku, wyznaczonego przez szczególne miejsce zamieszkania, zawód, rolę społeczną, nieopatrznie głośno wypowiadane poglądy, za które - wcześniej nigdy by nie pomyślał - ktoś będzie chciał wpakować mu kulkę w łeb?
Strzał. Zielińskiemu spadł z głowy kapelusz. Przestrzelony. Marian schylił się po niego ze stoickim spokojem i nałożył z powrotem na głowę. Być może ten jego spokój wzbudził w nich respekt. Zabrali go do synagogi, potem pracował przy bagrowaniu stawku w parku z innymi obywatelami, między innymi z dyrektorem banku Nowakiem, którego oskarżono o kradzież pieniędzy (wydał je bez pokwitowania polskiemu wojsku). Dozorcami byli znani starogardzcy przestępcy. Niemcy mieli oczywiście wykazy takich ludzi jak oni jeszcze przed wkroczeniem do miasta. Prawie wszyscy z tych robót zginęli. Marianowi udało się przeżyć. Ktoś zniszczył obciążające go dokumenty w magistracie. Był też szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie przeżył natomiast Franciszek Dunajski. Zamordowano go w Lesie Szpęgawskim.

Grzali ręce przy koksownikach
W styczniu 1940 roku wszyscy Zielińscy szli na pociąg. Na Dworcowej stały koksowniki, przy których grzali ręce żołnierze. Po długiej podróży z przesiadkami trafili do bauera pod Szczecinem. Pierwszy uciekł Bogusław. Dotarł do Generalnej Guberni. Działał w ruchu oporu. Został zamordowany przez Niemców w 1941 roku w Dębicy jako jeden z czterdziestu zakładników wziętych za zabicie Niemca. Pochowano go w Rzeszowie. Scholastyka z córką Agnieszką, bardzo wątłą dziewczyną, zostały zwolnione z pracy na wsi i zatrudnione w restauracji. Scholastyka pracowała w kuchni, Agnieszka w pralni. Melchior, jak starszy brat, też uciekł do GG. Działał w podziemiu w Mielcu, Dębicy i w Krakowie. Potem, kiedy został zdekonspirowany, uciekł z lewymi papierami do Austrii, gdzie znowu wzięli go do robót.

Z kanapą na taczce
Pierwszy zaraz po wojnie przyjechał do miasteczka Marian Zieliński. Zastał kompletnie splądrowany dom. Poszedł do rodziny mieszkającej przy ulicy Parkowej. Prosili, by został, przenocował. Odparł, że nie po to wracał do domu, by spać gdzie indziej. Załadował na taczkę kanapę i przewiózł ją po kładce przez rzekę (most był zbombardowany) do siebie.
Wkrótce wrócili inni. Melchior wrócił zreumatyzowany, "już do końca życia przygięty" (tak to określiła Agnieszka). Mściły się noclegi w wilgotnych stajniach bauerów pod Szczecinem i w Austrii. Potem opuścił Starogard.
Czasy nadal były ciężkie. W pierwszych miesiącach po wyzwoleniu szabrowano ile się da. - Rosjanie rozwalali nawet to, co w farze gromadził ksiądz Wiecki - opowiadał Kazimierz Ż. - Ale potrafił się w końcu dogadać.
Marian Wiśniewski znowu zasiadł w swoim warsztacie. Swoje już przeżył, swoje już stracił. Ale jak gdyby nigdy nic siedział w swoim warsztacie i znowu - jak gdyby nigdy nic - widać było jego pochyloną głowę nad zepsutym drobnym mechanizmem. Wierzył, że tamta Polska wróci. W witrynie zakładu zegarmistrzowskiego w dniu święta 3 Maja wystawiał biało-czerwone chorągiewki. Na przekór.
- Dla władz był rogaty - mówiła w 1990 roku Agnieszka.
Hm... Czy za taką drobnostkę, jak biało-czerwone chorągiewki, można dostać kulę w łeb? - być może myślał tym razem pochylony nad zwichniętą duszyczką zegarka.
W 1950 roku aresztowało go UB. Jednak był dla nich zbyt rogaty. To wersja nieoficjalna. Oficjalna? Legenda o złocie. Gdzie je zakopał.
Torturowano go w Gdańsku. Nic nie powiedział. Scholastyka, którą również wzięto na przesłuchanie, kiedy zobaczyła skatowanego męża, załamała się. Zdradziła, gdzie schowała biżuterię, a według niektórych - gdzie zakopali to przeklęte złoto. Ubowcy przeryli ogród i je znaleźli. Nie uratowało to jednak Mariana. Jego zwłoki zostały przywiezione do Starogardu w ocynkowanej trumnie - z ostrzeżeniem, że absolutnie nie można jej otwierać. Z Gdańska przyjechał nawet ubowiec, by pilnować. Mimo to Melchior otworzył trumnę. Potem długo nic nie mówił.


Było jak w filmie "Rzymianie"
Na pogrzebie Mariana Zielińskiego była garstka osób. W "Dzienniku Bałtyckim" ukazała się obszerna relacja z procesu, o przebiegu którego tak naprawdę niewiele wiedziano (Zieliński nie otrzymał nawet wyroku.). Władysław Ż., świadek na procesie jako uczeń Zielińskiego, mówił, że wyglądało to jak w filmie "Rzymianie" - ogromna, prawie pusta sala, sąd i oskarżony.
Scholastyka o artykule zamieszczonym w "Dzienniku Bałtyckim", w którym pisano, że Marian Zieliński nocą odkopywał zwłoki pomordowanych w Lesie Szpęgawskim i wyrywał złote zęby, nic nie wiedziała. Synowie ukrywali go przed nią. Artykuł przeczytała dopiero w 1968 roku podczas porządkowania materiałów u krewnych w budynku przy ulicy Parkowej. Zmarła w 1978 roku, Melchior dwa lata wcześniej. Zostali pochowani w Nowej Dąbrowie, gdzie mieszkał Melchior.
Odeszła zabierając tajemnicę. Właściwie to wszyscy odeszli zabierając tajemnicę. A starsi obywatele naszego miasta tamtego czasu?
- A to ten, co kapował za złoto - mówił mi ostatnio człowiek "którywszystkowie" (w każdym miasteczku są tacy). - I obrabowywał groby...
- Ten, co okradał groby - dodał drugi.
Ciągle ubowska wersja tkwi w głowach ludzi z miasteczka tamtego czasu. I jakby nikomu nie zależy na odkryciu prawdy i rehabilitacji człowieka.
Co wy na to, panowie z IPN-u?
Tadeusz MAJEWSKI

Otylia Dunajska z domu Bielińska (ur. 9.01.1865 r., zm. 1.04.1945 r.) i Franciszek Dunajski (ur. 9.09.1858 r, zm. 28.12.1939 r.).

PS. Po publikacji reportażu w "Rejsach" otrzymałem e-maila od rodziny Zielińskich mieszkającej w Straszynie. Byli zdumieni, że ktoś zebrał tyle materiału na temat życia starogardzkiego zegarmistrza i jego rodziny. Z kolei ja byłem zdumiony niezwykle bogatym w zdjęcia albumem rodzinnym Zielińskich, jaki obejrzałem w ich domu w Straszynie. Kilka z nich zostało zeskanowanych i dzięki temu zaistniały w tekście. Tak więc tytuł reportażu "Kiedy nie wiesz, jak wygląda bohater" jest już nieaktualny.
Tadeusz Majewski



Foto. Urocze miejsce również dzisiaj - rozwidlenie Wierzycy, baszta, przyklejony do niej dom. Fot. Tadeusz Majewski

Dziennik Bałtycki - magazyn "Rejsy" 2007 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz