sobota, 30 kwietnia 2011

Najstarsza mieszkanka Wolentala obchodziła urodziny

- Pani Agnieszka ukończyła 91 lat - powiedziała pani sołtys Wolentala. - Ale nie wiem, czy pan ją zastanie. Bo ona czasami wyjeżdża samochodem.

- Że co?!

- Wyjeżdża, to znaczy zabiera ją ktoś z rodziny.


Piękna, poświąteczna pogoda przynosi jednak szczęście. Przechodzę przez niziutką, drewnianą bramkę (od ogrodu na zapleczu domu) i stukam do drzwi. Po chwili otwiera pani Dibowska. Zaprasza do środka, z góry zastrzegając, że niewiele pamięta z dawnych czasów. Po czym w miarę dokładnie opowiada o swojej rodzinie.

- Nazywam się Agnieszka Dibowska z domu Dworakowska. Urodziłam się 20 kwietnia 1920 roku. Od dziecka mieszkam w Wolentalu. Urodziłam się tutaj, chyba w tym domu, bo wtedy nie było szpitali. Miałam trzech braci. Żaden z nich nie żyje. W tym domu mieszkali Dworakowscy. Moja matka, Weronika Dworakowska, była z domu Gajdecka. Miała 86 lat, jak zmarła. Mój tata, Wiktor, miał prawie dziewięćdziesiąt. Tata przybył z Tymawy koło Piaseczna.

- A kiedy urodziła się Pani mama, Weronika Gajdecka?

- Gajdecka Weronika urodziła się w Wolentalu w 1884 roku, również w tym domu. Tu się urodziłam ja, tu się urodziła mama. Ten dom ma sporo ponad sto lat.

- Dorastała Pani w okresie międzywojennym. Czy pamięta Pani właściciela nieistniejącego pałacu we wsi, Horstmanna?

- Pamiętam dobrze majątek Horstmanna. Pracował tam mój tata. Ci co pracowali, to tam wchodzili. Horstmann był inwalidą. Jeździł na wózku. Został pochowany chyba na Ryzowiu. Pamiętam Elzę, córkę Horstmanna. Byłam dzieciakiem, jak ona przyjechała. Dzieci przywitały ją kwiatami. Pałacu dobrze nie pamiętam. "We froncie" to pamiętam piwnice pałacu. Siedzieli w nich mieszkańcy wsi.

- Cmentarz ewangelicki jest Mirycach. Może Horstmann leży tam?

- Może w Mirycach.

- A gdzie chodziła Pani do szkoły?

Pani Agnieszka Dibowska opowiada o swojej mamie. Z opowieści wychodzi, że dom, w którym rozmawiamy, ma grubo ponad sto lat. Fot. Tadeusz Majewski

- Tu, w Wolentalu, chodziłam do podstawowej szkoły. Ale na początku nie do tej, do niedawna czynnej. Była jeszcze starsza szkoła, w budynku obok. Tam teraz mieszka Niemczyk. Potem chodziłam do tej dużej, gdzie uczył Knasiak. Po szkole uczyłam się w Pączewie na krawcową u Heklówny. Heklówna szyła ludziom stroje i miała dwie uczennice, w tym mnie. Wybuchła wojna i ta nauka się skończyła. "We wojnie" tu już musieliśmy iść pracować na majątku.

- Hmm... uczyła się Pani krawiectwa w Pączewie. Mieszkanka Pączewa, pani Pestka, nauczycielka szkoły w Pączewie, opisała haft kociewski. Zapewne u krawcowej Heklówny szyło się stroje kociewskie...

- Nie było żadnych kociewskich strojów! Takie krakowskie to prędzej.

- Co znaczy krakowskie?

- Krakowskie kamizelki, krakowskie - haftowane. Nawet nie wiem, czy nauczycielka Pestkówna haftowała.

- Nauczyciel Knasiak przeżył wojnę? Bo wie Pani, Niemcy mordowali nauczycieli...

- Przeżył. Moje dzieci chodziły już do szkoły w Pączewie i on w Pączewie uczył.

- Dorastała Pani w okresie międzywojennym. Gdzie spotykali się wtedy młodzi? Czy było jakieś miejsce zabaw we wsi?

- Nie było. Czasami zdarzało się, że chłopaki "zagreli", ale za Niemca to boże broń.

- Kiedy wyszła Pani za mąż?

- Franciszek Dibowski mieszkał w Wolentalu. Wyszłam za niego za mąż w 1944 roku. Pojechaliśmy wziąć ślub do Lubichowa, bo tam ksiądz po polsku dawał. Dzieci mieliśmy troje, dwie dziewczyny i chłopaka. Już nie żyją. A mąż Franciszek Dibowski też prędko zmarł, bo w wieku 52 lat, w 1962 roku.

Tadeusz Majewski


Ten skobel przy drewnianej furtce ma też pewnie grubo ponad sto lat. Fot. Tadeusz Majewski

A to co?!! Jakiś (?) herb wmurowany jako ozdoba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz