sobota, 7 czerwca 2014

Do końca życia chodziła na bale maskowe, ale znikała o północy


Tyle jest Starogardów, ile wspomnień o tym mieście. Wśród nich jest Starogard Kazimiery Borkowskiej. Kazia snuje swoją opowieść w Modrzewiowym Dworku w Szteklinie, gdzie sprawuje funkcję zarządcy, w idealnej, odpowiadającej duchowi jej wspomnień scenerii. Ze ścian spoglądają na nas portrety dziadków właściciela dworku Albina Ossowskiego.

Jest też i oryginalna mapa miasta z XIX w. A na fortepianie w akwarium stoi... zgaduj zgadula. Dziwna konstrukcja. Okazuje się, że to ogromne, ściągnięte z poddasza dworku gniazdo szerszeni.


I

W Opaleniu było już zbyt wielu wikliniarzy. W 1905 r. mistrz wikliniarski Franciszek Borkowski z żoną Weroniką załadował swój dobytek i przyjechał do Starogardu. Wprowadził się do domu przy dzisiejszej ulicy Hallera i otworzył sklep z wyrobami z wikliny. Prawie 100 lat później po zburzeniu przylegającego do bocznej ściany domu ukaże się niczym starożytny fresk dumny napis "Franz Borkowski".




Interes rozkręcał się dobrze i 5 lat później Franciszek postanowił przenieść się na Rynek. To był jakby awans społeczny. W 1910 kupił trzecią z rzędu kamienicę patrząc od fary (fragment widoczny na zdjęciu, dom za dorożkami - przyp. T.M.). Była szeroka na 3 okna (8 metrów), jak wszystkie na Rynku. Działka miała 341 m2. W sąsiednich kamienicach mieszkał Cyryl Jakubus, który często zachodził do sklepu Borkowskich przetelefonować, i Kazimierz Rybiński, aptekarz, właściciel "Apteki pod łabędziem".
Z tyłu kamienicy w szybkim tempie pobudowano trzypiętrowy budynek, gdzie Franciszek urządził warsztat wikliniarski. Zatrudniał 20 pracowników. Na wydzierżawionych od Niemca moczarach w Żabnie założył plantację wikliny. Ścinał też wiklinę za Wierzycą, w miejscu, gdzie kilka lat później powstanie park miejski. Wikliny z biegiem czasu było coraz więcej. Moczono ją w wodzie, usuwano korę. Przy tym pracowało około stu ludzi. Między nimi Albin Ossowski.
Wyroby sprzedawały się coraz lepiej. Pracownicy słynęli z wielkich umiejętności. Jeden z nich w latach 30. został dyrektorem technicznym w szkole wikliniarskiej w Kwidzynie. Nie lada talentu wymagało wyplecenie pięknego kompletu z importowanej, cienkiej trzciny. Kanapa, dwa fotele, stół owalny, podwójny, nawet stojąca lampa. Pedikrue - nazywała go Kazia i jej siostry. Komplet kosztował 600 złotych. Dla porównania urzędnik zarabiał 120 zł. Nie został sprzedany, bo wybuchła wojna. W okresie międzywojennym doskonale sprzedawały się kosze do wina. W 1939 r. Niemcy wykwaterowali Borkowskich do kamienicy stojącej przy ul. Spichrzowej.

II

Pierwsza z dzieci w 1905 r. na świat przyszła Bronisława (później wyjdzie za mąż za Franciszka Donaja). Anna przyszła na świat w 1909, Franciszek w 1910 (ukończy w Gdyni Instytut Handlu Morskiego i będzie pracował w porcie), Helena w 1912, Józefa w 1914, Kazimiera w 1920 i Edmund w 1921.
Siedmioro dzieci, pięć panien.



III

Borkowscy oczywiście byli Polakami, podobnie jak zdecydowana większość starogardzian, ale miejscowych dziwne traktowały polskie władze. Stanowiska dostawali Polacy sprowadzeni z zaboru austriackiego. A przecież w Starogardzie tak wspaniale przyjmowano Hallera. Po I wojnie ściągali też Polacy ze Wschodu. Przypadkowo osiedlił się fotograf Jan Borkowski. Uciekał z Rosji i w Starogardzie zobaczył szyld z napisem "Borkowski". Zadomowił się, sprowadził rodzinę. Jedna z córek Jana, Helena, chodziła z Helą od Franciszka do jednej klasy, a druga córka Jana, Ala, z Kazią.
Dzieci Borkowskich wychowywały się w patriotycznej atmosferze. Gdy któraś z sióstr rozmawiała po niemiecku, babcia od razu karała ścierką. To samo robiła w czasie okupacji.

Panny Barkowskie w okresie 20-lecia międzywojennego nie mogły narzekać na nudę. Dojrzałe, urodziwe, chodziły na bale. Najmłodsza, Kazia, która idealnie dorastała 20 lat w 20-leciu II RP, jako dziecko bawiła się w "berliner ekenbuler" - w berlińskich szpiegów, kryjących się w zaułkach ulic przylegających do Rynku. "Szukała się" z Mulczyńskimi, Heniem Kaźmierskim, z Karaskami, a koło Mateusza grała w dwa ognie. Miała bardzo silne uderzenie. Raz rzuciła w lampę nad drzwiami kościoła. To była jej wielka tajemnica. Przyzna się do tego uczynku w październikową środę 2004 roku, czyli w tym tekście. Ruch samochodowy bawiącym się dzieciom nie groził, bo w mieście było zaledwie kilka taksówek. Naprzeciwko domu Borkowskich stała pompa, gdzie Kazia przemywała spocone czoło. Z młodszym o rok bratem, Edkiem, bawiła się w magazynach nad sklepem w wojnę. Potem chłopaka, kiedy już chodził do gimnazjum, przestało to interesować. W magazynie zaczął trenować boks. Zimą Kazia, już pannica, chodziła na narty z Albinem Ossowskim i Edkiem na Piekiełki na narty. Borkowscy przyjaźnili się z Ossowskim. Był u nich codziennym gościem. I ta przyjaźń została na wieki.



Mijał rok za rokiem. Starszy brat przywoził ze studiów zajączki na Wielkanoc. Jakże to było piękne, miłe, rodzinne. Miasteczko miało swoje wielkie atrakcje - przejazdy szwoleżerów. Kazia ich uwielbiała. Kiedy wracali z manewrów, wszyscy wychodzili z domów i rzucali kwiat. Na czele wojskowej kolumny jechała orkiestra, a przed nią na białym koniu Kopelek, który uderzał w dwa bębny. Wszyscy go znali, on wszystkich też. Kazia nie śmiała się jeszcze wtedy porównywać z innymi pięknymi starogardziankami, ale musiała być nielichej urody, jeżeli Kopelek ją sobie dobrze zapamiętał. Kilka lat później, tuż po wojnie znajdzie się w Starogardzie, zobaczy ją i powie "dzień dobry pani". I mocno, ze wzruszeniem uściśnie.
Panny Borkowskie, piękne i majętne, mogły przebierać w młodzieńcach. Szkoda, że nie ma zdjęć, żeby je tamte zobaczyć. Wszystkie niestety się spaliły - część w Starogardzie, część u Kazi w Sopocie, gdzie w 1947 r. zamieszkała.

Ciąg dalszy - przejdź

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz