niedziela, 29 czerwca 2014

Gdy byli przychylni kazali przyjechać w rajby… Regina Matuszewska cz. V


W rajby? To tak, jak u nas na Kociewiu. W moich stronach często słyszałem to słowo określające wizyty chłopaka u dziewczyny, z którą miał poważne zamiary, czyli ślub z wybranką. Franz jeździł w rajby do Lodzi w Szteklinie, Wiktor do Marynki w Tczewie, a Konrad do Wandy w Bydgoszczy.
Wujek Franek ze Zblewa w wielu wypadkach "robił" za swata. Przychodzili do niego kawalerowie albo wdowcy, mniej odważni w kontaktach z dziewczynami, i mówili - Franek wyszukaj mnie jaka brutka (Braut - niem. panna młoda - E.Z.) abo młoda wdówka. Wujek robił to chętnie, miał do tego smykałkę, a w perspektywie i profity w różnej postaci. A jak to było na Kurpiach, powie nam Pani Regina.
Edmund Zieliński




1. Rzeźby Reginy Matuszewskiej 6.09.2004

Mojemu ojcu kupiła babka gospodarkę w Łączkach. Ojciec był krawcem i prowadził średnią gospodarkę. Był kawalerem, więc przychodzili do niego chłopaki i jego czasem wyciągali na wieś. Tak się mówiło, bo wieś już była rozbudowana na koloniach. Poszli do jednych mieszkańców, którzy mieszkali nad granicą, tam schodziło się dożo młodzieży, bo była tam ładna dziewczyna. Mój ojciec był małego wzrostu, więc niejeden się z ojca podśmiewał, gdzie był, jak ludzie rośli. Ojcu na pewno było przykro, ale nie dał tego po sobie poznać. Mówił, że jego matka trzymała w czystości, to on nie urósł. Ty rosłeś w gnoju, to tak cię wybujało. Ale u tych ludzi znalazł się taki cwaniak i z ojca zaczął szyderzyć (szydzić - E.Z.). Chwycił ojca w pół i chciał powalić czy jaką inną krzywdę zrobić. Ojciec był w strachu, bo jeszcze tu ludzi nie znał. Nie wiedział, czy kto za nim obstanie, obroni. Inni też się pewnie bali tego zabijaka. W tym momencie, jak on ojca chwycił, pies, który ojca nie odstępował, wskoczył tamtemu na plecy i powalił go na ziemię. Ojciec musiał psa odciągnąć, żeby tamtego nie skrzywdzić. Od tej pory zaczęli inaczej patrzeć na ojca.

Ojciec był mały, ale był odważny, nie przejmował się swoim wzrostem. Był bezpośredni, umiał rozmawiać z dziadem i z panem. Gdy pojechał w nieznane strony, naopowiadał ludziom niestworzonych rzeczy. Mówił ludziom, że mieszkamy nad granicą, handlujemy z Prusakami i mamy dużo złota. Ludzie aż gęby otwierali z wrażenia.

Trochę to była prawda z tym handlem. Ludzie handlowali, gnali za granicę konie i prosiaki i co się tylko dało. Widać to się lepiej opłacało, niż sprzedać Żydom za bezcen. Mój mąż zawsze opowiada, jak jego ojciec kupił w Kolnie prosiaki. Podchował je i pojechał sprzedać do Myszyńca. Dostał tę samą cenę, co za nie zapłacił. Wówczas, kto mieszkał bliżej granicy, znał się z Niemcami, to opłacał się ten strach, choć niejeden i życiem przepłacił. Mojej teściowej brat został na granicy zabity.






2. Pani Regina w swoim żywiole 24.04.1996

Babka męża opowiadała, że dawniej w Prusach też była bieda. Lasy rosły, ziemi było mało, to pruscy chłopi przychodzili do naszych chłopów bogatszych żyto młócić cepami. Babka mówiła, że jeden Prusak miał palec kciuk cieniutki od trzymania cepów.

To było chyba przed tamtą wojną światową (II wojną światową - E.Z.). Mój ojciec nie handlował, w dzień szył i wieczorami. W polu dużo ludzie robili. Komu co uszył i ten ktoś odrobił za niego w polu. Tak schodziły dni powszednie. W niedzielę każdy szedł do kościoła do Zalasa. W kościele odprawiało się długo. Ksiądz wchodził na ambonę, mówił cały pacierz, po tym zdrowaśki za dusze zmarłe, kazanie i msza święta. Nieszpory były śpiewane na końcu. W lato po kazaniu dużo ludzi wychodziło z kościoła na cmentarz. Posiadali niektórzy na murawie i czytali mszę z książeczki. Brastewni (panowie zbierający datki na kościół - E.Z.) chodzili z tacą i koło kościoła. Matki małe dzieci karmiły piersią, nikt się tym nie gorszył. Małe dzieci latały po cmentarzu. W kościele, jak ktoś był słaby, mógł usiąść na podłogę z kafelków. Ławek było mało. Siadały po prawej stronie kobiety, które przychodziły przed nabożeństwem i śpiewały różaniec i inne pieśni.

Po lewej stronie siadywali chłopy i śpiewali razem z kobietami. Wszyscy ludzie do kościoła przychodzili prędzej, żeby trochę pogadać i obejrzeć ludzi z sąsiednich wsi. Chłopy szli za mojej pamięci w butach, kobiety i dzieci szły boso, a buty niosły w ręku. Przy kościele siadało się na murawę i obuwało. W bramę szło się już w butach. Kobiety miały chustki na głowie. Nie szła żadna z odkrytą głową. Starsze kobiety szły w sukiennych spódnicach. Na spódnice zakładały fartuszki, też tkane z wełnianej, cieniutkiej kameli (wełny - E.Z.). Przy fartuchach na dole były rzyszyte zęby szydełkowe. Spódnice na dole miały przyszyte szczotki z kolorowego aksamitu. Kaftaniki były atłasowe, różne kolory były i dookoła obłożone czarną obłózką (lamówką - E.Z.). Guziczki dwoma rzędami i pętle z szutarzu. Każda kobieta i dzieci miały dużo paciorków na szyi, czyli korali. Chustki na głowę miały tak zwane satynówki, białe i kremowe, zawiązywały na zakład. Nie każdy umiał tak zawiązać. Jedna drugiej zawiązywała. Spod kaftanika wychodził kołnierzyk od koszuli haftowany i rękawy, też haftowane, było widać spod rękawów.

Staruszki nosiły fartuchy na szyi. To takie pelerynki z cienkich nici w paski czerwone i żółte, chabrowe i trochę zieleni i czarnego. Młodsze już tych peleryn nie nosiły. Ubierały się w spódnice już nie w paski, ale w jednolitym kolorze. Przyszywane były do nich wstążeczki w innym kolorze. Też sukienne i już nie w siedem pół, a w pięć. Każda poła była składana jeszcze na pół. W tym miejscu był zaprasowany kant, a raczej układany zawsze w tym samym miejscu. Tych spódnic się nie prasowało i nie prało, były szanowane. Tylko do kościoła, na wesele i na roczny jarmark. Takich spódnic każda dziewczyna miała kilka. Różowe z zielonymi wstążeczkami i taką samą szczotką, albo różowe ciemne z czarnymi aksamitkami. Rude z niebieskimi. Ciemnozielone z orionkowymi, czyli kolor pomarańczowy. Dawniejsze były w paski wąziutkie i różowe w zielone kratki. Na rękę zawijało się różaniec i mała chusteczka w rękę. Kobiety starsze nosiły duże różańce na szyi. Młodsze kobiety i dziewczyny na rękę okręcały mniejsze różańce. Kto miał różaniec, nie musiał brać książeczki. Za moich czasów oprócz różańca każdy miał książeczkę.





3. U państwa Matuszewskich 6.09.2004. Od lewej Regina i Stanisław Matuszewscy, Katarzyna Kulikowska - etnograf i Edmund Zieliński

Napisałam, jak ubierano się dawniej świątecznie. Na co dzień ubierali samodziały mniej strojne. Chłopy w zimie ubierali się w sukienne okrycia. Kobiety przędły wełnę owczą i na krosnach tkały. Tę tkaninę później się folowało (filcowało) na grubsze sukno. Żeby okryć u krawca kożuch, farbowało się na czarny kolor. Na co dzień najwięcej było siwych kolorów. Hodowano owce z siwą wełną. Chłopy szyli siwe spancery i spodnie, buty nosili z cholewami, a jak były tęgie zimy, to obuwali na nie chodaki. Kożuch i czapka barania uzupełniała strój.

Kobiety nosiły spódnice wełniane, ciepłe kaftaniki i mało watowane, dłuższe suby. Były dłuższe za pas, przeważnie czarne i haftowane prostym ozdobnym haftem. Na to zakładano wełniane, bure fartuchy. Takie peleryny pod szyją zawiązane. Później moda przyszła na duże kraciaste chusty i długie swetry. Dziano chusty z białej wełny zamiast tych burych fartuchów. W lecie wszystkie okrycia szyło się ze lnu, później kupowano różne konopnie (z konopi - E.Z.), fabryczne. Chłopy zamiast spancerów i portków kupowali sobie miejskie ubrania. Oni musieli częściej wyjeżdżać do miasta. Miasto wyśmiewało strój chłopski.




4. Wśród wierzb gospodarstwa Matuszewskich w Czarnymlesie - od lewej pani Regina, pani Elżbieta Żuławska - hafciarka i pani Krystyma Szałaśna - etnograf, 24.4.1996

Z kościoła ludzie wyszli i ze sobą pogadali. Młodzi szli drogą do karczmy do Żyda. Można tam było kupić pół kilo rozmaitości, były to różne wędliny. Wódka też była, ale mało kto kupował. Przeważnie była w ćwiartkach. Młodzi szli, aby się przy kościele przejść. Chłopaki spojrzeli na dziewczyny, a dziewczyny na chłopaków. Czasem spodobała się dziewczyna chłopakowi. Gdy chciał się z nią żenić, posyłał swata z orędziem do rodziców dziewczyny. Gdy byli przychylni, kazali przyjechać w rajby. Kawaler brał kolegę za starszego drużbę i raja i jechali do dziewczyny. Zmówili się, uradzili o posag i w sobotę jechali dać na zapowiedzi. Pan młody do zapowiedzi brał raja i muzykantów. Na wieczór u sąsiadów dziewczyny odbywała się muzyka dla wszystkich. Mogli przyjść kawalerzy z innej wsi. Muzyka zaczynała się mniej więcej o szóstej, osiemnastej. Kończyła się około dwunastej. Czasem się przedłużyła, ale nigdy do białego rana.

Pod ścianami stały ławy i mogły na nie usiąść starsze kobiety. Starsze kobiety to były młode mężatki, które przyszły z mężami popatrzeć. Czasem i kawaler wziął do tańca mężatkę, która dobrze tańczyła. Od czasu do czasu muzykanci zagrali tańce specjalne dla oroców, dla tych co ziemię orzą. Starsi pokazywali, co potrafią. Tańczyli powolniaka, starej baby z olendra. Powolniak zaczynał się powoli, a kończył w bardzo szybkim rytmie. Młodzi tych tańców nie umieli. Moda przyszła na oberki, polki, sztajerki, fokstroty, walce i tanga. Młodzi odpoczywali i podziwiali, jak to ich starsze pokolenie dokazuje. Było na co popatrzeć. Dziś już tego nikt nie umie. Dziś jeden partner bawi się z jedną partnerką. Dawniej siostra z bratem dobrze żyła, to jak przyszli na zabawę, brat jak widział, że siostry nikt nie bierze do tańca, on ją brał dokoła tańcujących. Zaraz była zmiana i siostra już miała innych partnerów. Robiło się różne kółeczka, pary na miejscu, mosteczek. Przy polce skakało się w trzeciaka. W Dąbrowach i Wolkowych koło Myszyńca, tańczyli pan precz i starej baby.

Łączki graniczyły z Mazurami i niektóre zwyczaje były podobne i inne niż koło Myszyńca. Nawet ludzie mówili inaczej. U nas mówiło się będzie, koło Myszyńca mówiło się bandzie. U nas mówiło się na słowo patrz, ktoś idzie - weno, ktoś idzie, a koło Myszyńca mówiło się wano, ktoś idzie. Koło Lipnik i Łysych mówili - ajdze , ktoś idzie. Nie mówili oczeńki (oczy - E.Z.) , tylko oczańki. Tak na wszystko, co się dało wymienić, mówili po swojemu. Raz przyjechał syn męża ciotki. Pomagał mojej teściowej przy pracy. U teściowej mieszkali państwo z miasta. Jednego razu syn ciotki zwalał z pieca drewna. Mówi do tego pana: Niech się pan nawróci, bo panu na goleń upusce. Pan oczy wytrzeszczył, nie wiedział o co chodzi. Dopiero teściowa powiedziała, niech się pan odsunie, bo panu na nogę zrzuci to ciężkie drewno.

Gdańsk 19.6.2014
Edmund Zieliński
Foto Edmund Zieliński

PRZEJDŹ DO CZĘŚCI 1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz