czwartek, 19 czerwca 2014

Na swoje żony Mazurzy mówili bziołki - Regina Matuszewska - cz. IV

Pani Regino, ile tu ciekawych rzeczy Pani opisuje. Ileż tu jest pojęć nam zupełnie obcych. Ratuje Pani od zagłady mowę swoich ziomków, która w dzisiejszych czasach ulega szybkim przemianom jak wszędzie i jak wszystko. Prządziny, spancery, gaza, pulwer, krzemiuszczek, odrzymak, bziołki - słowa z rzadka używane już na Kurpiach. Pani je ratuje i Chwała Jej za to.

No to cofnijmy się do czasów młodości Pani Reginy.

Edmund Zieliński




Dawniej wszyscy wstawali o pierwszych kurach. Kobiety gotowały, przędły, karmiły dzieci, starsze babcie kołysały dzieci, podkładały na ogień. Darły pióra, sprzątały, zamiatały. Każdy miał zajęcie. Dziecko, zanim poszło do szkoły, musiało matce cewek nawić. Matka miała poprzędzone, wygotowane w popiele, ukrochmalone, pozwijaną na duże szpule.

Wygotowywanie prządzion przędzy w popiele. Popiół z drzewa trzeba było przesiać przez sito do szaflika z klepek. Gorącą wodą sparzyć. Na drugi dzień lekko zlać i w tej wodzie gotować przędzę. Prano też w tym ługu. Ten ług z popiołu, dodać tłuszcz i gotować długo, to zrobi się mydło, ale to nie mój przepis). Brała się wtedy za snowoanie na dużym kole. To koło tylko w dużej izbie się pomieściło. Osnowę nawijało się na krosna. Zatkać i tkać, to już była nadzieja, że z tego trudu coś będzie. Tkane było wszystko - płótno na koszule, kalesony, pościel. Spódnice, płachty i dery.

W jesieni owce się kąpało, a potem kobieta strzygła. Czesały na ręcznych szczotkach i przędły wełnę na sukno. Jak było utkane, jechało się do folusa (rzemieślnik umiejący sprawić, że płótno stało się gęściejsze - E.Z.). Przeważnie owce były siwe. Białe były przeznaczone do robienia chust, czyli dzianek i swetrów. Czarny kolor uzyskało się przez ufarbowanie. Dodawało się do farby soku z ziemniaków albo jałowcowych gałązek - nie farbowało wtedy bielizny. Z sukna szyło się spodnie, spancery (krótkie kubraczki - E.Z.), kurtki i okrywało się kożuchy. Jechało się do krawca. Takie szyte kożuchy były szanowane. W lepsze miejsca były ubierane. Do kościoła, na wesele, na chrzciny i inne okazje.

W zimie chłopy zwozili torf i siano z łąk. Jak był jeden chłop, to też kobieta musiała mu pomóc. Prędzej nie mogli zwozić, aż dobrze zamarzło. Nieraz po lodzie pchali sanie z sianem, dopiero na gruncie przyprzęgali konia.

Chłopy w zimie młócili zboże cepami, obrządzali bydło, konie, cięli drwa. Przed ostatnią wojną w 1939 roku nastawały maszyny do młócenia. Młócenie odbywało się zaraz po żniwach. Odjęło pracy chłopom, mieli więcej czasu na spotkania z sąsiadami. Kobietom roboty przybywało. Wieś jakby zaczęła się odradzać. Śmigły Rydz jakby zaczął wieś dostrzegać. Już zaczęli sztuczne nawozy stosować, powstawały różne spółki. Przede wszystkim Kasa Stefczyka wsi dużo dała. Wieś zaczęła budować duże suszarnie i międlarnie. W niektórych wsiach już kobiety nie tarły lnu na drewnianych cierlicach. Tylko że to były pierwsze "jaskółki", wojna ten zapał zniszczyła. Niemcy młodzież zabrali do roboty. Niemcy wnieśli trochę swojej kultury. Nasze tradycje jakby zaczęły zanikać. Wystrój mieszkań się zaczął zmieniać. Zaczęły zanikać wycinanki i robienie kwiatów z kolorowej bibuły. Robiło się z gęsich piór.

Ginęli młodzi ludzie w lagrach. Nie chodziły dzieci do szkoły. Kościoły niektóre były zamknięte. Na początku wojny niektórzy młodzi ludzie się żenili, żeby nie iść na roboty do Niemiec. Później nie wolno było się żenić. Nie wolno było robić żadnych zabaw. Wieś ogarnęła żałoba i strach. Nie wolno było zabić świniaka. Jak znaleźli Niemcy w domu mięso, to zabierali głowę domu do lagrów. Mojego sąsiada wzięli i już nie wrócił. Każdy, co miał od mięsa, zakopywał albo w torf chowali. Każdy miał swoje kryjówki. Raz mi matka kazała przynieść kawałek z kany (konew - E.Z.) pod szopą w torfie. Ja kanę otworzyłam, wzięłam mięso i chyba jej nie zamknęłam. Wszystko psy ludzkie wywlokły. Wieczorem okna musiały być zasłonięte. Jak się zobaczyło światło na drodze, myślało się, że to żandarmi. Jak w dzień przyjeżdżali, to jeden drugiego różnym sposobem powiadamiał. Każdy był przygotowany. Jak ktoś miał na siebie jakiś "bat", to uciekał w łąki, w las, gdzie kto mógł. Byli wojenni bohaterzy. Takiego jednego Kordka z Warmijaka to Niemcy kilka razy złapali i zawsze uciekł. Wiem, jak ostatnim razem wsadzili go na wóz. Jego na środek, dwóch żandarmów. Jeden Maks, a drugi Kamiński. Mieli swoją siedzibę w Łysych. Wzięli Kordka pomiędzy siebie. Furman z przodu. Wjechali w las, pod górę pomału. Z góry konie ruszyły. Kordek oparł się nogami o dennice i odbił się do tyłu, spadł na gościniec i w nogi. Kajdanki powiesił pod Myszyńcem na druty telefoniczne. Takich zuchów było wielu. W Dąbrowach Jarosie dużo dla ludzi zrobili. Niemcy mówili prawdę, to i ludziom czasem wierzyli. Mówili, łżyj piorunie, ale żeby ta twoja łga prawdą była. Z Ruskami było inaczej, tak łatwo nie uwierzyli.

Kobieta musiała być silna. Słabsze umierały. Na cmentarzu było dość miejsca. Zastępowały je młodsze. Takich Borynów Reymontowskich było w każdej wsi.

Jak byłam mała, matka wzięła mnie za rękę i poszłym do dalszej sąsiadki. Sąsiadka dopiero co umarła. Kobiety się zleciały i już ją ubrały w chabrową spódnicę, biały, cienki, szydełkowany fartuch i atłasowy liliowy, kaftanik. Okrągły kołnierzy haftowany i dwa sznury korali bursztynowych. Zdolniejsze kobiety szyły jej muślinowy z haftem biały czepek. Gdyby miała córki, może by te bursztyny zostały dla córki. Nieboszczka zostawiła pięciu synów. Najmłodszy Władziuś stojał koło zmarłej matki. Nie płakał, stał pyzaty i spoglądał na matkę. Pewnie myślał, że się obudzi i wstanie. Wdowiec długo nie szukał.

Na drugim końcu wsi wdowa miała kilka córek. Najstarszą, szesnastoletnią wydała za tego wdowca. Młoda mama nigdy się nie uśmiechała. Obgadywali ją, że zła, że nie szanuje pasierbów. Po roku dziecko. Na koniec wojny miała własnych pięć dzieci, przy szóstym umarła. Wdowiec zabrał co miał i poszedł z dziećmi na odzyskane ziemie Prus Wschodnich. Dawali, kto tylko chciał brać i gospodarzyć. Na kilku morgach nieraz dwóch braci gospodarzyło. Było biednie i ciasno. Odzyskane ziemie dały biedniejszym ludziom chleb i pracę. Dużo było takich ludzi, że mieli tylko gromadkę dzieci. Nie było gdzie zarobić.

U bogatszych sąsiadów zarabiali wiertełek żyta (12-15 kg). Poszli do kogo zemleć na ręcznych żarnach. Upiekli sobie taki chlebek i czasem jedli. Moja biedna sąsiadka miała tylko ziemniaki. Te ziemniaki utarła, odcisnęła przez lnianą szmatkę, czyli przez odżymak, dodała ugotowanych i pogniecionych ziemniaków, trochę soli, wygniotła i na blatach opiekała dość grube kołacze. Jak już w palenisku były same drobne węgielki, rozgarnęła na boki i postawiła tam kołacze. Szyber zatkała i kołacze się tam dopiekły. Przychodziła do nas i nas, dzieci, częstowała. Myśmy je tak lubili. Wyglądaliśmy, czy Rązyna do nas nie idzie z kołaczem. Jej chłop szedł na dłużej na szlachtę do roboty coś zarobić, żeby mieć na sól i gaze, czyli naftę. Zapałek nie kupowali, bo ten chłop zrobił krzesiwo. Było to drewniane pudełeczko wielkości zapalniczki, w koniec tego pudełeczka umieszczony był kamiuszczek jak w zapalniczce. W pudełeczku był pulwer. Była stara szmatka spalona i ten popiół to był pulwer. Oddzielnie był krzemiuszczek, czyli krzesiwo. Tym krzesiwem kilka razy się trąciło w ten kamiuszczek i pulwer się zapalał. Dawniej przed kamiuszczkiem brało się pilnik i krzemień i się pocierało nad pulwrem, leciały iskry i pulower się zapalał. Przykładało się do tego pulwru suche szmatki, dmuchało i rozpalał się ogień. Ludzie tak robili, żeby do rana ogień pod blatem nie zgasł. Paliło się dużo torfem. Torf rozpalony i przysypany popiołem trzymał ogień do rana.

Przed wojną jeden zapałek dzieliło się na cztery, a czasem zabrakło. Ogień wygasł, to wysyłało się któreś z dzieci do sąsiada po ogień. Sąsiadka wygarnęła z paleniska gorący węgielek, owijało się w szmatkę i leciało się szybko do domu. Stąd powiedzenie; lecisz jak po ogień. Nie takie to odległe czasy, sama leciałam po ogień do sąsiadów przed wojną 1939 roku. W czasie okupacji ludzie przynosili z zagranicy zapałki, mydło, sacharynę i inne rzeczy.

Nasza wieś Łączki leżała nad granicą Prus Wschodnich. W Prusach przeważnie mieszkali Mazurzy. Zdarzało się, że stare babki i dziadki, czyli grązkowie (z niemieckiego Großeltern - dziadkowie - E.Z.), nie umieli po niemiecku mówić. Na swoje żony Mazurzy mówili bziołki. Nad granicą Prusaki umieli mówić po polsku. Często Mazurzy na granicy z Polakami porozmawiali. Nawet dzieci przychodziły nad granicę, żeby porozmawiać. Moja koleżanka Władzia znała Gretę z Karpy. Ta wieś, co graniczyła z Łączkami, nazywała się Karpa. Dziś nie istnieje. Ruski i inni grabieżcy zniszczyli. Polacy na Karpie zrobili PGR. Jeszcze dziś pamiętam tamtą Karpę. Wszyscy mieszkańcy mieli jednakowe domki drewniane. Drewno było zaprawione czymś na czarny brąz. Dachy wszystkie kryte były deskami. Na deski przybijało się łatki, na łatki kładło się czerwoną dachówkę. Okna były z sześcioma szybkami, malowane biało z brązem, przy każdym oknie okiennice malowane na ciemną zieleń. Przed domem były małe ganeczki. Przy każdym domku ogródek, w ogródkach pełno kwiatów. Mieszkali tam rolnicy i robotnicy leśni. Tam zaczynały się wielkie lasy mazurskie, tam mężczyźni pracowali w tych lasach. Wioski były ukryte w borach, w których było dużo łąk.

Kurpie przeniesione na płótno przez panią Reginę

Drugą wieś którą pamiętam był Strupek. Niemcy mówili Mytencheide. Teraz jest Turośl. Gmina mojej wsi też nazywa się Turośl, ludzie mówią, w naszej Turośli i w niemieckiej Turośli. Myślę - po co dwie Turośle, czemu nie stara nazwa Strupek albo choćby Strumień. Pamiętam, że jeszcze przed wojną ludzie chodzili do Strupka po branduche. Na denaturat mówiło się branducha.

W tym Strupku, u Fedryscycki - Niemki, była mojej koleżanki ciotka za służącą. Niemcy czasem puszczali swoich parobków do domu. Ciotka wtedy była ładną panienką i pani Fedryscycka ją lubiła. Ta pani miała duży sklep z tekstylią. Polacy dostawali tak zwane punkty, mogli za te punkty kupić jakiś materiał na sukienki czy koszule. Takich sklepów w pobliżu nie było, kiedyś to wszystko kupowało się w Kolnie i Myszyńcu. Te sklepy były przeważnie żydowskie. Żydzi pouciekali i nie było gdzie kupować. Niektórzy dawali te punkty handlarzom. Jeździli oni po kryjomu do Warszawy i tam wykupywali za te punkty jakiś materiał. Drogo kosztowało, bo handlarze też chcieli zarobić.

Kurpie przeniesione na płótno przez panią Reginę

Ciotka Marysi mówi, żebym z Marysią poszła wykopać ziemniaki Fedryscycce. Sprzeda nam za punkty materiał na sukienki. Ja się ucieszyłam, bo w wojnę chodziło się w starych szatkach. O czymś nowym się tylko marzyło. Na wieczór poszłam do koleżanki, były już gotowe do drogi. Od mojego domu do granicy było ze cztery kilometry, potem szło się przez las liniją, też cztery kilometry. Linija to taka prosta aleja w lesie, wydeptana przez Polaków. Szłyśmy po cichutku. Ciotka Franka po cichu na nas krzyczała - idziecie jak ślepe konie, słychać was daleko. Co kawałek postałyśmy i posłuchały, czy kto nie idzie, żeby się schować w lesie. Doszłyśmy do niemieckiej szosy, była trochę oświetlona. Niedaleko szosy mieszkał niemiecki leśniczy. Po cichutku przeszłyśmy przez szosę, poszłyśmy do leśniczego. U niego służyło dwóch Polaków, od tyłu domu mieli swój pokój. Wszyscy Polacy do tego pokoju się schodzili.

Jakeśmy weszły, wszystek strach od nas poszedł. Było tam wesoło, ktoś grał na gitarze, śpiewali i hałasowali. Weszła pani leśniczyna i prosiła, żeby byli trochę ciszej, bo dzieci uśpiła i hałas może je zbudzić. Była już późna pora i zaczęli się Polacy rozchodzić. Myśmy też poza stodołami weszły w podwórze Fedryscycki. Franka miała pokoik w budynku gospodarczym. Nam ten pokoik bardzo się spodobał. Stał tam stół ładnie obrusem nakryty, dwudrzwiowa szafa i krzesła. Piec kaflowy dodawał ciepła. Okno było z firankami i malowana podłoga. Myśmy marzyły, żeby mieć taki luksus, nam się to wtedy tam wszystko spodobało. Spałyśmy w jednym łóżku wszystkie trzy. Sen wtedy miałyśmy dobry. Snu zawsze było za mało, spałoby się choć na kamieniu.

Kurpie przeniesione na płótno przez panią Reginę

Franka wstała prędzej, wydoiła krowę i wyprowadziła na łączkę za wsią. W południe trzeba ją było przyprowadzić. Jak nas obudziła, to już było śniadanie na stole w kuchni. Myśmy nie mogłyśmy się nadziwić tym nowościom. Wszystkie szafy i szafeczki białe, piec do gotowania wyglądał jak wąska szafka i dość wysoka. Można było kilka garnków wstawić, każdy w innych drzwiczkach. Na dole się podpalało, gotowało się, a nie widać było garnków i dymu czy pary. Jedzenie było na stole pięknie nakrytym. Smakował nam chleb z dobra marmoladą.

Weszła pani Fedryscycka, odezwała się do nas po polsku. Myśmy z zachwytu słowa nie mogły wydobyć. Ta pani była wysoka, ładnie była uczesana, a ubrana jeszcze ładniej, jak nauczycielka w Łączkach. Postawna była jak jaka księżniczka. Miała jednego syna, który był księdzem ewangelickim. Jak Niemcy szli na Polskę, zginął w pierwszych walkach. Nie mogła na Polaków patrzeć, kłóciła się, wyzywała, gdy jakiś Polak przyszedł coś kupić. Mój ojciec zapoznał się z pruskim krawcem, porozmawiali jak przyjaciele. Po drodze wstąpił do tej pani, żeby coś kupić. Ona jak nie zacznie na ojca wyzywać, że jej syna zabił. Ojciec mówi, czy to ja zabił, ja w ogóle na wojnie nie byłem. Jakbym poszedł, to bym strzelał do Pana Boga w okna, a nie w Bogu ducha winnych ludzi. Pani Fedryscycka się uspokoiła, wzięła ojca do sklepu i sprzedała co chciał kupić.

Franka zaprowadziła nas na pole. Kopałyśmy ziemniaki z Marysią dwa i pół dnia. Nie mogłyśmy wyjść z podziwu, wszystko było insze i ładniejsze od naszych. Na polu ludzie pracowali, cicho było, nie było żadnych nawoływań. Na polu przeważnie pracowali polskie parobki. Krowy chodziły w zagrodach, czyli ogrodzonych gródziach.


Kurpie przeniesione na płótno przez panią Reginę

Przez wieś przechodziła piękna szosa, zadbana, czyściutkie i niedostępne stały już niektóre murowane domy. Kopiąc ziemniaki rozmawiałyśmy. Ładnie tu, wygląda bogaciej wszystko, ale jakieś zimne. U nas biedniej, ale za to weselej. U nas słychać odgłosy z różnych stron. Rano nieraz słychać, jak ktoś godzinki śpiewa, gospodarz na konia woła hej - gdy koń ma iść w lewo i od - gdy koń ma iść w prawo. Ziemniaki kopią i śpiewają, tam słychać pastuszków, jak się wołają. Przed południem dzieci starsze wracają ze szkoły, żeby młodsze zastąpić przy pasieniu. Do krów też się wołało, Czarno - gdzie idziesz, kto ci kozoł jeść kartofle? Kobieta z kobietą pogadały, czasem się i pokłóciły, nieraz o kury czy o dzieci, ale szybko gniew przechodził, bo zgoda była lepsza.

Jeden drugiemu pomagał. Nieraz trzeba było i konia pożyczyć. Chłopi się sprzęgali, jak mieli po jednym koniu, jechali razem na jarmark czy na odpust w święta roczne i zwykłą niedzielę. Do młyna jeździli razem, olej wybijać, wełnę czesać. Na wesele w jednego konia nikt nie jechał czy do chrztu z dzieckiem. Jak jechali do ślubu, to się mijali. Konie nieraz pokazały piękne zawody. Mnie do ślubu wiózł mój chrzestny w swoje kasztany. Nie dał się wyprzedzić nikomu.


Pani Regina wyplata palmy na zajęciach w Kaszubskim Uniwersytecie Ludowym w Starbieninie (filia) 19-21.3.1999

Chrzestny kochał się w koniach, jak koniom było ciężko, to nie siedział na wozie, szedł przy wozie. Owsa też koniom nie żałował. W rodzinie śmieli się z niego, że on, gdyby mógły, to by sam za konie ciągnął. Koni nie bił i nie spocił, konie się za to odpłaciły. Na wesela go prosili, a on nigdy w końcu orszaku weselnego nie jechał, nie dał się wyprzedzić nikomu. W palmową niedzielę kto z kościoła najprędzej przyjechał, temu się najlepiej len rodził. Robili to wszystko żartobliwie, żeby było o czym opowiadać. Schodzili się ludzie wieczorami, żeby było weselej. Rozmawiali o wszystkim, opowiadali sobie, jak to kiedyś było, gdzie kogo straszyło, gdzie kogo spotkała jakaś przygoda. Pokazywali sobie sztuki. To znaczy, jaką kto miał zręczność albo siłę. Niejeden umiał podnieść człowieka z ziemi. Chwycił zębami za pasek od spodni i podniósł z ziemi do góry. Byli zuchy, którzy nikomu nie dali się podnieść. Mój sąsiad grubą szklankę pogryzł zębami, a mój ojciec skakał na stół, albo na maszynę do szycia. Podkładał pras ulec (sprzęt do prasowania sukienek, marynarek - E.Z.), żeby było wyżej. W lecie się biadowali (siłowali - E.Z.) na murawie, kto mocniejszy, kto kogo powali na ziemię.

Co było dalej w życiu Pani Reginy w następnym odcinku.

Gdańsk 11.6.2014 Edmund Zieliński

Cześć III

Cześć II

Cześć I






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz