wtorek, 3 czerwca 2014

STANISŁAW SIERKO. Osobiście przyleciał na moją obronę pracy magisterskiej

Auto nota biograficzna - część 1 Lata 1949-1972 Urodziłem się cztery lata po wojnie. W Gdańsku, nad szemrzącą Radunią. Babcia Stasia płukała w niej wypraną na blaszanej tarce bieliznę, a my, bose antki, pluskaliśmy się obok. Gdy zmrok zapadał, ulicą jechał rowerzysta wyglądający jak Don Kichot. W dłoniach trzymał, niczym rycerską kopię, długi drąg, zakończony metalowym hakiem. Zatrzymywał się przy stylowych latarniach i tym drągiem pociągał delikatnie zwisający z klosza łańcuszek. W ten sposób zapalał romantyczne, gazowe latarnie. Pluskotliwy szmer Raduni i migotliwy blask gazowych latarni słyszę i widzę do dzisiaj.






Do szkoły poszedłem z tekturowym tornistrem na plecach. W tornistrze miałem elementarz Falskiego (1), cienkie zeszyty, białą bibułę, obsadkę i stalówkę z krzyżykiem oraz mały kałamarz z atramentem. Klasa pachniała ropą. Prawie czarna, deskowa podłoga nie była pastowana, lecz ropowana. Siedzieliśmy w topornych, zielonych ławkach.

Nie dane mi było skończyć nauki w tej szkole, bo przeprowadziliśmy się do Gdyni. To był 1957 rok. Zamieszkaliśmy w dwupokojowym mieszkaniu na drugim piętrze. W nowym, sześciopiętrowym bloku z windą przy ulicy Abrahama 62. Podaję dokładny adres, bo jest on bardzo istotny. Nasze okna wychodziły na ulicę Władysława IV. Tę ulicę dopiero budowano, jednak już przy niej zbudowano szkołę, około sto metrów od mojego nowego miejsca zamieszkania. Szkoła miała numer 14. Była duża, nowoczesna szkoła. Jasne, przestronne klasy, lśniące, parkietowe podłogi, duża sala gimnastyczna. Biegłem do tej szkoły z radością. Miałem tam grono wspaniałych, mądrych i życzliwych nauczycieli. Miałem tam fajne koleżanki i super kolegów. Mieliśmy w szkole chór i teatrzyk. Śpiewałem i grałem. W szkole była biblioteka. Czytałem bardzo dużo. Chyba przez to czytanie popsuł mi się wzrok.

Uczyłem się jako tako. Prymusem nie byłem, ale pozytywnie zdałem trudny egzamin do ogólniaka. To było Liceum Ogólnokształcące numer 2 imienia Adama Mickiewicza przy ulicy Wolności. Prestiżowe liceum, na bardzo wysokim poziomie. Dosłownie i w przenośni. Zbudowano je na samym szczycie jednego ze wzniesień okalających Gdynię. Prawie w lesie. Do szkoły miałem więc "pod górkę". Zimą zjeżdżaliśmy z tej góry na teczkach jak na sankach. Aż do ulicy Warszawskiej i dalej do ulicy Śląskiej. Ruch samochodowy był wtedy mizerny, więc zbytnio nie narażaliśmy się na nieszczęśliwe wypadki. Do tej szkoły też biegałem z radością.

Klasa była niezbyt liczna, ale bardzo ciekawa. Większość koleżanek i kolegów pochodziła z tak zwanych "dobrych domów". Uczyłem się z synem Przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej, odpowiednikiem dzisiejszego prezydenta miasta, z synami dwóch kapitanów statków pasażerkich, z synem stewarda z transatlantyku "Batory". A koleżanki? Jakoś wtedy koleżanki mniej mnie interesowały. W tej szkole też był chór. Ponad stuosobowy. Śpiewałem w nim. tenorem. Zawsze kochałem muzykę. Mój szkolny przyjaciel Bogdan Czapiewski (2) jest dzisiaj profesorem pianistyki w Gdańsku.

W liceum zaczęła się moja przygoda "z piórem". Redagowałem szkolną gazetkę. Pisałem wiersze na okolicznościowe szkolne akademie. Nawet je recytowałem. A recytacji uczył mnie mój sąsiad, znakomity aktor, Tadeusz Gwiazdowski (3). Mieszkaliśmy na tym samym piętrze. Zafascynował mnie teatrem. Pod jego wpływem zacząłem pisać scenariusze sceniczne. Nawet jeden udało mi się zrealizować teatralnie. Zaufał mi legendarny proboszcz mojej parafii p.w. Najświętszego serca Pana Jezusa, ksiądz Hilary Jastak (4). Pozwolił mi wyreżyserować i wystawił mój scenariusz "Betlejem niepokoju". Aktorami byli amatorzy wspomagani przez adeptów Studium Teatralnego prowadzonego przez Danutę Baduszkową (5). Wystawialiśmy ten scenariusz w tak zwanym "dolnym kościele" kilkakrotnie i to z powodzeniem.

Natomiast na ostatnim, szóstym piętrze mojego bloku mieszkał znany malarz Kazimierz Ostrowski (6). Profesor Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. Ciekawa postać. Wzrost miał "matejkowy". Już wtedy byłem od niego dużo wyższy. Często zapraszał mnie do swojego mieszkania - pracowni. Lubił opowiadać o malarstwie. O kolorach, o roli światła. Nauczył mnie inaczej patrzeć na otaczającą rzeczywistość. Nawet zacząłem podejmować próby malowania, ale szybko okazało się, że nie mam malarskiego talentu. Lubiłem natomiast sport. Moje podwórko było bardzo usportowione. Biegaliśmy i graliśmy w piłkę nożną. Grał z nami Andrzej Szybalski (7), późniejszy piłkarz "Arki", starszy ode mnie o 3 lata. Grał też z nami Edward Kozakiewicz (8), późniejszy olimpijczyk, tyczkarz i dziesięcioboista. Był tylko o rok starszy ode mnie. Edek miał młodszego o pięć lat brata, Władysława (9). Władek rozsławił nasze podwórko "gestem Kozakiewicza", pokazanym na olimpiadzie w Moskwie w 1980 roku, gdy zdobył złoty medal w skoku o tyczce. Oni mieszkali obok w bloku przy Abrahama 64.

Po czterech latach nauki w ogólniaku trzeba było pomyśleć o studiach. Racjonalnie pomyśleć. Wybrałem politechnikę, chemię. Egzaminy wstępne były mocno stresujące. Jednak bardzo mile wspominam egzamin ustny z fizyki. Egzaminował mnie profesor Andrzej Januszajtis (10). W trakcie egzaminu jakoś zeszliśmy z tematów fizycznych i rozmawialiśmy o muzyce, malarstwie, historii Gdańska. Zdałem egzaminy wstępne i zostałem studentem. Potem dowiedziałem się, że profesor Andrzej Januszajtis jest znakomtym znawcą historii Gdańska, że jest mężem pianistki i wraz z nią prowadzi koncerty zatytułowane "Przeboje muzyki poważnej", że wraz z rysownikiem Jujką (11) wydaje książkę "Z uśmiechem przez Gdańsk".

No i zaczęło się studiowanie. Zaczęło się studenckie działanie. Już na pierwszym roku studiów zostałem członkiem Studenckiego Klubu Turystycznego "Fify" (12). Piesze rajdy stały się moją pasją. Każdy rajd kończył się wspólnym ogniskiem. Wyspecjalizowałem się w wesołym prowadzeniu tych ognisk. Przez krótki okres współpracowałem z kabaretem "Pi" (13). Zacząłem współpracować redakcyjnie z redakcją "Dziennika Bałtyckiego", w którym ukazywała się wkładka "Dziennik Studencki". Jako student mieszkający w Gdyni wraz z kolegami założyliśmy Klub Studencki "Maszoperia" z siedzibą na Kamiennej Górze. W ramach tego Klubu stworzyliśmy Dyskusyjny Klub Filmowy im. Bogumiła Kobieli. Wyświetlaliśmy ambitne filmy w dawnym kinie "Atlantic". Gościliśmy w naszym DKF tak znanych reżyserów, jak Andrzeja Wajdę, Krzysztofa Zanussiego czy Marka Piwowskiego. Bardzo zaangażowałem się w organizację I Ogólnopolskiego Przeglądu Studenckiej Piosenki Turystycznej "Bazuna" (14). To była jesień 1971 roku. Byłem, wraz z Mietkiem Welke (15) konferansjerem tej pierwszej "Bazuny". Przegląd okazał się ogromnym sukcesem i trwa do dzisiaj. Swoistą nagrodą dla mnie za ten sukces było powierzenie mi funkcji instruktora kulturalno-oświatowego na międzynarodowym zimowisku w Bierutowicach. Tam, na szczycie Śnieżki, poznałem moją przyszłą żonę, Sławomirę Miklas (16) z Oliwy.

I zaczął się ostatni rok studiów. Pisanie pracy magisterskiej. Miałem szczęście do wspaniałego promotora. Doktor Jerzy Rzechuła (17) nie tylko mądrze i dyskretnie sterował moimi badaniami, ale także zaangażował się w moje pasje pozanaukowe. Uczestniczył w studenckich imprezach kulturalnych, a nawet chodził z nami na rajdy. Pracę pisałem na temat "Wpływ zmian szybkości spiekania na zdolność termicznego pęcznienia surowców keramzytowych". Pracę doktorską na ten sam temat pisał także w tym czasie magister z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Chyba nazywał się Jerzy Zięba. Rozpoczęliśmy wymianę doświadczeń. Tematem pracy zainteresowała się Warszawa, a szczególnie docent Jarosław Mojsiejenko (18), jeden z nielicznych znawców sztucznych kruszyw lekkich w Polsce. To zainteresowanie zaowocowało przylotem docenta na obronę mojej pracy magisterskiej. Praca została oceniona bardzo pozytywnie. W Ogólnopolskim Konkursie na Najlepszą Pracę Magisterską zdobyłem III miejsce. Nagrodę wręczał mi osobiście w Warszawie ówczesny wicepremier Kazimierz Barcikowski (19). Do nagrody dołączony był czek na kwotę 5 tysięcy złotych. To była spora kwota, bo nagrodę rektorską na zakończenie studiów otrzymałem w kwocie 760 zł. W tym czasie w Polsce pracował tylko jeden zakład produkujący keramzyt, zlokalizowany w Mszczonowie koło Warszawy. Planowana była jednak budowa nowych zakładów keramzytowych. Jeden miał powstać w Gniewie, a drugi w dzielnicy Szczecina, Płonie.

Pracę w wyuczonym zawodzie miałem więc zapewnioną.

Uwaga

Liczby w nawiasach zapraszają do kliknięcia wujka googla.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz