poniedziałek, 12 lipca 2004

Borzechowo. Samopomoc

Jan Skowroński (74 l.) mieszka przy ul. Szkolnej. Do Borzechowa przybył tuż po wojnie ze Wschodu. W jego pamięci sporo miejsca zajmuje wojna. I pożar domu w 2002 roku

Na podwórzu, bez ujmy, wschodnia gospodarka. Kurczaki, kaczki, gęsi, indyki. W ogródku warzywa. W domu - czym chata bogata. - Proszę spróbować salcesonu - pan Jan podstawia nam pod nos głęboki talerz. - swojski.

Żona Janina leży w szpitalu i pan Jan robi tu sporo sam.

Wspomnienia. 1945, Ukraina, Stuszów, powiat Trębowie, Tarnopolskie. Rosjanie zabierają ziemię Polakom i ich wysiedlają. 15-letni Jan z ciotką i wujem uciekają w nocy na dworzec. Potem jadą na zachód, aż do Borzechowa. Budynki przy Szkolnej są opuszczone (w okupacji przy tej ulicy mieszkał tylko jeden Polak). Potem Jan żeni się z sąsiadką Janiną, która też przyjeżdża tu ze Wschodu, ze Lwowa. A potem mijają lata na 7-hektarowym gospodarstwie. Co tu o tym gadać.

Po wojnie pozostał jeden Niemiec, Milotz - dobry człowiek.W okupacji pomagał Polakom. Był stary i biedny. Pan Jan dawał mu żyta, żeby sobie ugotował ziarna i zjadł. Niemiec miał konia i krowy, ale zabrali mu je Polacy. Raz go pobili. Portem zmarł. Sam pan Jan wszystkim kosił i orał. Pomagał całej wiosce, bo miał konie ze Wschodu. Z zapłatą było różnie. Kto miał, dawał. Ci co do Borzechowa przyjechali z Białorusi, byli do siebie.

Domy przy Szkolnej zostały podzielone na dwie rodziny, co potem rodziło konflikty. We wrześniu 2002 część domu pana Jana dotknął pożar. Przyczyny? Wersja pana Jana brzmi: Sąsiadka przez 6 lat nie wpuszczała kominiarza i w końcu zapaliły się sadze. Wiatr wiał z północno-wschodniej strony i ogień walił w jego część domu. Właśnie tego ranka coś trzy razy zapukało w okno i pan Jan od razu pomyślał, że to znak. Pewnie zmarła żona, bo była chora, pomyślał. A to był pożar. Wybuchł o 10.30. Akurat jego opiekunka Elżbieta Wiśniewska robiła kawę. Poszła wołać męża, bo zauważyła dym. Potem sypało ogniem jak z piekła. Pan Jan pobiegł do ogrodu po wąż i wodą lał schody. Dzięki temu mieszka. Spalił się tylko dach i drewniane poddasze, sufit nie. Straż przyjechała szybko, bo sąsiad miał komórkę.

Ogień spowodował straty na 60 tys. zł. Na górze były 4 tony zboża, pralka, odkurzacz. Remont kosztował 6 tys. zł. Pan Jan myślał, że jest ubezpieczony razem z podatkiem. Potem dowiedział się, że nic z tego. Zjechali się synowi i pomogli mu się odbudować. Ale przy okazji Skowroński chciał podnieść spalone drewniane piętro o 5 pustaków. Budowlaniec się zgodził, ale nie sąsiedzi. Na dodatek mówią, że zabiorą mu pokój.

Kto pomógł? Gmina dała 1 tys. zł. Z puli na wypadki losowe. Ale nie umorzyła podatku od gruntu, a to też tysiąc złotych. Ze Starostwa mu powiedzieli, że mogą mu kupić kołdrę. A ludzie? Pierwszy do pożaru przyjechał Bogdan Sarnowski z Małego Bukowdca. Pomagał wywozić gruzy. Sołtys Jęndrnalik też przyszedł z pomocą. Rada sołecka nic nie pomogła. - Gdybym miał kasę, to by pomogli - z sarkazmem mówi pan Jan. Po tym dodaje, że ludzie ze Wschodu są bardziej otwarci i życzliwsi. Nie komentujemy z grzeczności, jedząc swojski salceson.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz