środa, 7 lipca 2004

Koszmary senne

Teresa Wódkowska mieszka w Osieku - miejscowości znanej ze zlotów "Ciemnogrodu", a teraz międzynarodowego festiwalu muzyki Gospel. Teresa uczy w osieckiej szkole j. polskiego. Od lat pisze artykuły, na ogół reportaże, do gazet lokalnych: Gazety Kociewskiej, Tygodnika Kociewskiego, obecnie do Kociewiaka. "Koszmary senne" to tekst wspomnieniowy, osobiste wyznanie, w którym okazuje się, że ta dzielna kobieta nie szła sobie przez życie tak lekko. Inna rzecz - któż z nas sobie tak szedł.

Moje beztroskie dzieciństwo skończyło się, kiedy mama, niczym pani Borowiczowa Marcinka, zawiozła mnie do stosunkowo odległego miasta, do szkoły, w celu dalszej edukacji. To był kolejny etap w moim życiu w okresie, który miał być najpiękniejszy, kiedy najbardziej potrzeba najbliższych, mnie przypadło go spędzić wśród obcych sobie ludzi.

Czułam się nieswojo, żeby nie powiedzieć - makabrycznie. Już sam kilkuskrzydłowy, olbrzymi, bo posiadający kubaturę 3800m3 budynek, w którym znajdowało się 130 pomieszczeń użytkowych, zbudowany w 1906 roku za 540 000 marek, napawał mnie lękiem.

Do dziś nie przepadam za poniemieckimi gmachami o grubych murach, tłumiących wszelkie odgłosy, o wysokich oknach osadzonych tak głęboko, że zawsze sączy się z nich takie samo światło - dalekie, martwe, niezależnie od pogody. Potężne drzwi z masywną, umieszczoną stanowczo za wysoko klamką, zamykające się z przeciągłym łoskotem, przywodziły mi wtedy na myśl więzienie i rozstrajały mnie do reszty. Wszyscy spotkani tu ludzie wydali mi się przygnębieni i zamknięci w sobie, najdalsi od radości. Jeśli dodam, że powierzchnia całego terenu szkolnego, który otoczony był wysokim murem, wynosiła 23000m2, czyli ponad 2 ha, w tym teren zabudowy 2700m2, to dopełniam moje przerażenie, tym bardziej, iż do tej pory znałam małe, wiejskie szkółki, po których z łatwością można było się poruszać.

Teraz moim domem stał się internat mieszczący się nad izbami lekcyjnymi w olbrzymim gmaszysku. Przez pierwsze lata mieszkałam w wielkiej sali, gdzie stało ze dwadzieścia metalowych, szpitalnych łóżek. Obok każdego łóżka - stolik. Miejsce w szafie przyznawano uczniowi w szafie stojącej na korytarzu. Dopiero w dwóch ostatnich latach dane mi było zająć miejsce w małym pomieszczeniu na poddaszu, w tak zwanym kurniku.

Od pierwszego dnia pobytu trzeba było się wpasować w codzienny reżim. Pobudka o godzinie 6.30 na dźwięk przeraźliwego dzwonka, mycie w zimnej wodzie, ubieranie, śniadanie w wielkiej stołówce, sześć, siedem godzin lekcji. Po lekcjach obiad, po nim dwie godziny czasu wolnego. Można było zrobić sobie przepierkę, poczytać książkę, urządzić drzemkę lub iść do miasta albo na spacer do lasu. I tak byliśmy w szczęśliwej sytuacji. Wychodząc poza teren szkoły napotykaliśmy jedynie niezadowolenie na twarzy dyżurującego nauczyciela. Nieco wcześniej, w latach pięćdziesiątych, wychowanek opuszczający internat, nawet na chwilkę, musiał uzyskać pisemną zgodę wychowawcy w dzienniczku ucznia.

O godzinie 16.30 rozpoczynała się w klasach nauka własna. Co pewien czas wchodził do sali nauczyciel pełniący w tym dniu dyżur. Sprawdzał, co robi uczeń, co czyta, czy aby książka jest lekturą szkolną itd. Wiele książek, "tych zakazanych", czytałam podczas ciszy nocnej przy latarce pod kołdrą. Zresztą nie ja jedna.

Po dwóch godzinach obowiązkowego odrabiania lekcji następowała kolacja, po niej dalsza nauka, ale już z rozluźnioną nieco atmosferą, wieczorne mycie. Każdy dzień kończył się apelem, który to miał konkretny, roboczy charakter. Omawiano na nim przebieg dnia, wszelkie niedociągnięcia (sukcesy przemilczano), zadania na dzień następny. Udzielano nagan i upomnień. Apel kończył się odśpiewaniem pieśni, hymnu szkoły. Nad zgodnym z regulaminem przebiegiem dnia czuwała oprócz kierownika i wychowawcy Rada Wychowanków, a szczególnie wychowanek - dyżurny, zwany inspekcyjnym. O godzinie 22.00 następowała cisza nocna, gaszenie świateł.

Prawie wszystko robiliśmy wspólnie. Cały czas byliśmy w grupie - nauka własna, spożywanie posiłków, mycie, raz w tygodniu ciepły prysznic, wyjście do kina, na prelekcje, których była niesamowita ilość, pochody, wiece itp.

Obowiązywał nas strój biało- granatowy zarówno w dzień powszedni jak i w święta.

Wychowawca internatu, którym był równocześnie nauczyciel jakiegoś przedmiotu, ingerował, często w brutalny sposób: kontrolował czytaną książkę, zmuszał do zjedzenia serwowanej porcji, bywało, że otwierał listy, dokonywał rewizji w osobistych rzeczach ( jeśli w internacie coś zginęło), śledził, gdzie wychowanka, często pełnoletnia wychodzi w czasie wolnym, czy przypadkiem nie spotyka się z jakimś chłopcem i w co się ubiera. Śledzono nas niczym Majewski z "Syzyfowych prac". Było to życie w konserwie, totalna izolacja. Życie tam zabierało spontaniczność i odwagę. Wstawało się na dzwonek, jadło na dzwonek, ubierało na dzwonek, odrabiało lekcje na dzwonek, opuszczało budynek na dzwonek... Całkowicie brakowało intymności. Nie tylko ja, ale wszyscy czuliśmy się jak pod lupą. Na przykład na szkolnych potańcówkach, które co prawda organizowano nam rzadko, na które zapraszano chłopaków z innych szkół, bo u nas przeważały dziewczynki, co prawda nie biegała nauczycielka z metrem, aby w tańcu odmierzać odległość chłopca od dziewczyny, ale bacznie obserwowała, co się dzieje.

Swoje niezadowolenie okazywała grymasem twarzy i nazajutrz odpytywaniem z przedmiotu. Na każdym kroku wychowawcy starali się nas uformować według z góry ułożonego modelu. Tak jak byliśmy ujednoliceni poprzez jednakowy ubiór, tak narzucano nam schematyczne, zbiorowe myślenie i zachowywanie się. Nasze imiona służyły tylko kolegom i koleżankom, wychowawcy posługiwali się nazwiskiem. Podejrzewam, że numery też by wystarczyły. Zabraniano nam wszystkiego, co mogłoby sprawić przyjemność. A i tak po kątach, najczęściej w toalecie, popalaliśmy rarytasy, wawele, mentolowe, a na prywatkach, jeśli zamiast do domu raz w miesiącu wyskoczyliśmy do którejś koleżanki, popijaliśmy najtańsze wino, taki sikacz, z elegancka nazywając go szampanem z papierówek.

Człowiek posiada w sobie pewien mechanizm psychiczny: jeśli coś jest niemożliwe lub zabronione, to ów zakazany owoc staje się jego obsesją... Tak było ze mną. Miewałam koszmarne sny, budziłam się zlana potem. Wierzę za Jungiem, że sny jako wyraz nie poddanych kontroli rozumu myśli ujawniają nasze ukryte lęki i pragnienia.

Nauczyciele zawsze szukali pretekstu, aby nas dołować. Niszczyli naszą spontaniczność. Trzeba było nie lada siły, aby po pobycie w najpiękniejszym okresie swojego życia (15-20 lat) nie wyjść z tej szkoły, z tego internatu przekręconym o 180 stopni. Wydawało mi się, że już nigdy nie będę mogła zrobić niczego spontanicznie ani udać się donikąd, nie wlokąc za sobą owego balastu powinności.

Gdy tak opowiadam o wszystkim od początku, czuję ulgę i satysfakcję. Wylewam z siebie niechęć do nauczycieli, którzy obrzydzali życie, która to niechęć obejmowała też szkołę. A podczas, gdy daję upust tym nagromadzonym uczuciom, staję się lepsza, swobodniejsza i mądrzejsza.

Teresa Wódkowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz