Socjalistyczna równość - która majątkowo mieściła się w przedziale między rometem a ładą - po 15 latach jest już bladym wspomnieniem. Dziś mamy społeczeństwo lokalnych, szczelnie zamkniętych kast, gdzie bajka o miłości Kopciuszka - np. pracownicy Hypernowej i królewicza - np. młodym biznesmenie byłaby śmieszna i żałosna.
- Do kasty arystokracji - biznesmenów z wysokiej półki w Starogardzie należy 7- 8 nazwisk - szacuje jeden ze znawców tematu. - To sobiepany. Zarabiają od 50 do 100 tysięcy zł miesięcznie.
Na drugim miejscu znawca wymienia przedstawiciel tzw. wolnych zawodów. Mają oni kancelarie prawnicze, lekarskie (zwłaszcza ginekologiczne i stomatologiczne - tych ostatnich w 1990 r. było 8, teraz prywatnie przyjmuje 49 stomatologów), notarialne i komornicze. To od 70 do 100 nazwisk. Ich przychody sięgają około 20 tys. na miesiąc.
Trzecia kasta, urzędnicza, to już armia - około 1000 nazwisk w skali miasta. Ta, chociaż trzyma się razem, jest bardzo zróżnicowana majątkowo. Szpica (przed wyborami politycy, po wyborach prezydenci i wiceprezydenci; dyrektorzy niektórych zakładów miejskich) to zarobki rzędu 10 tys. złotych. Dla reszty wielka wartością jest pewność, że bozia przyniesie im co miesiąc 2000 - 3000 złotych.
Za nimi są kasty, które łączy jedno - bieda (wyłączamy tu pracowników najbogatszej w mieście firmy). Na ogół wiszą oni u klamek panów. Także lokalni artyści, którzy - podręcznikowo rzecz biorąc - powinni chodzić zupełnie innymi ścieżkami, niż ta, która chodzi mamona. Teoretycznie żadna hierarchia nie powinna ich dotyczyć, ale nie tutaj. W Starogardzie i artyści to dziady u pańskiej klamki.
Chów wsobny
- Kiedyś społeczeństwo dzieliło się na arystokrację, szlachtę i motłoch - zauważa nasz człowiek, obracający się w kręgach biznesmenów. - Arystokracja przez pokolenia i wieki się degenerowała, bo w imię długiej kontynuacji rodów panowało tam zjawisko chowu wsobnego. To jest tak jak z żubrami. Ograniczone populacyjnie stado parzy się między sobą w pewnym rodzi się żubr z chorymi rogami.
W urzędach
Chów wsobny widać doskonale w Starogardzie zarówno w kręgach biznesu - sobiepanów, jak i w kręgach polityków, czyli w urzędniczej szpicy. Kręgi - zwłaszcza te urzędniczo-polityczne - zamykają się w sobie, tworzą kliki, degenerują się społeczne, nie tworzą nic oryginalnego, nie ma rotacji nazwisk, nie ma zmian, bo człon jest ciągle stały. Bez przerwy funkcjonują te same nazwiska. Nie ma oczyszczania się, mieszkania krwi, brak nowej myśli. Oni się parzą między sobą. Parzą się biurkowo całe rodziny. Mamy tu dobór sztuczny na specjalnych zasadach, a nie dobór naturalny, gdzie wchodziliby ludzie z autentyczną wiedzą, na zasadzie konkursów. Tu przy weryfikacji pada zasadnicze pytanie - czy ten nowy pasuje do nadrzędnych idei naszego stada? Czy może się wpasować w istniejący układ? Nikt nie ma szans, kto ma jakieś inne horyzonty myślowe. W urzędach sprawdza się zasada "miernota przyciąga miernotę". W urzędach koligacą się też dosłownie. Nieraz pracują całe rodziny: wujek, jego żona, ciocia, syn brata, jego narzeczona itd. Następuje degeneracja tej grupy, urzędu. W tym wąskim, szczelnym świecie ponad 80 procent pracowników ma za druga połowę urzędnika/-czkę. Do tego ich dzieci idą na studia o profilu urzędniczym albo na modną politologię, a potem hop za biurko. I dalej - tworzyć nowe pokolenie urzędników. Magnesem w tej jakże nudnej pracy jest stabilizacja zarobków. To ciągnie, pomimo że to właśnie ta kasta jest najbardziej atakowana, bo po niej jako jedynej można się publicznie przejechać (płace są upublicznione). Ta kasta z jednej strony się uszczelnia, okopuje się, żeby nikt im nie wyszarpnął ich znaczenia, apanaży, wyjazdów, pensji, diet (w żadnej kaście nie ma takiego jak tu zjawiska pozorowania pracy i pozorowania znaczenia, ważności, nadymania się), z drugiej strony występuje tu parcie do góry, ku małej kaście sobiepanów. Szpica urzędników chce się przylepić do kasty wyższej, wskoczyć na wyższą grzędę.
Sobiepany
Klasa biznes, sobiepany, to wbrew pozorom ludzie paskudnie zapracowani. Stresy związane z tą swoją pracą i nagłym wejściem w posiadanie wielkiego majątku (tak, tak, to też stresuje) odreagowuje konsumując dobra życiowe z najwyższej półki.
- Co takie posiadają? Wille na kulkuhektarowym terenie poza miastem, kryte baseny (na razie jest ich niewiele), korty tenisowe (8-10 w powiecie), pałace (4), kopią sztuczne jeziorka, kupują wielkie połacie atrakcyjnej ziemi nad Wierzycą i nad jeziorami - opowiada nasz informator. - Nie kryją się ze swoim hobby. Ba, wręcz odwrotnie: to hobby jest manifestacją ich kastowej przynależności. Trzymają własne konie w obcych pensjonatach (minimum 350 zł) lub posiadają własne stadninki, mają harleje, motolotnie, jeepy, po trzy - cztery razy w sezonie wyjeżdżają w małych grupkach w Alpy na narty. Trzymają się razem i są szczelnie zamknięci. Granicę tworzą dobra. Nie da się przecież wpisać do klubu harlejowców bez harleja, nie da się z nimi jeździć konno, jeżeli nie masz konia. Uprawiają ciągle niestety elitarne sporty - tenis, konie, rajdy samochdowe, żeglarstwo. Uczestniczy w tym kilkanaście rodzin. Goszczą się i licytują - "A ja byłam na Kanarach...". Pilnują, żeby w tym towarzystwie ciągle być i żeby nikt nie wszedł.
Zasady
- Zasady nie są spisane, jak w jednym w wybrzeżowych klubów, gdzie musi być dwóch wprowadzających. Tutaj dobór do kasty zaczyna się od szacowania wartości stanu posiadania. Oni szacują ciebie jak rybę pod woda, która już jest na haczyku (oczywiście na spinningu), szacują, na ile ta osoba jest finansowo silna: motor minimum - 30 tys. zł, średnio 60 tys. zł, koń - 20 tys. zł, rakieta do tenisa 1000 zł (trzeba mieć dwie), jeep - 100 tys. zł, jacht - minimum 100 tys. zł. Do tego dodajmy akcesoria - stroje do tenisa, harleja, konia. Wycieczka - na rodzinę minimum 5 tys. zł (w lecie - 3 - 4 razy na kanary). Co ciekawe u naszych sobiepanów nie przyjął się golf, bo nudny (według informacji z Postołowa - w 1995 roku jeszcze ze Starogardu przyjeżdżali, ale to się skończyło)
Obcinanie wzrokiem
Tu człowiek obeznany opowiada taką historyjkę.
- Swojego rodzaju giełda miała miejsce za Strzelnicą. Codziennie o godzinie 9 przyjeżdżało ze 30 osób z psami. Jeden drugiego obcinał wzrokiem. Najpierw była licytacja aut (auto z odzysku przekreślało), potem rozmówki o wycieczkach itp. Raz pan X chciał się podpiąć pod tę klasę. Kupił sobie kije do golfa z wystawki z Niemiec, zrobił sobie trwałą ondulację (ależ go parzyła gloka na głowie) i kupił basseta, jedyny w mieście, który miał uszy aż do ziemi (można próbować się podpiąć przez wyjątkowej rasy psy - akurat wtedy dwóch jeździło do fryzjera z psami do Gdańska, żeby podkreślić swoje znaczenie w tej kaście). Nic z tych zabiegów nie wyszło. Ta kasta ukonstytuowała się finansowo i towarzysko już 1995 roku i chyba nikt już do niej nie wejdzie. Po 1995 roku w mieście i okolicach jakieś większe fortuny już nie powstawały. Czasami bywa, że ktoś nie zostaje przyjęty też z tego względu, że ma nieciekawą profesję. Przecież kasta nie przyjmie ludzi pracujących na przykład w branży pochówków. Zdarzały się próby otwarcia, ale spełzły na niczym. Dobrze brzmiący Klub Biznesu okazał się słoniem na glinianych nogach. W samem tej grupce toczy się wewnętrzna rywalizacja, w efekcie czego widać wyrównywanie stanu posiadania - kort, basen itp. Miarą bycia w tej kaście był również wybór szkoły dla dzieci (miało być nią SALO - szkoła dla klasy najwyższej, prywatna, elitarna, z czesnym), ale ułożyło się inaczej. Jedno jeszcze - kasta jest zapracowana. Na urlopie "na Kanarach" czy na lodowcu co 15 minut odbierają telefony komórkowe ze swoich firm z Polski.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz