wtorek, 22 lutego 2005

Opowieści z Białego Bukowca

Ależ piękny i bogaty musiał być to kiedyś dom! Przyjmuje nas Maria Belicka (81 l.) z córkami. Jest kawa i rogaliki, które mają tylko jedną wadę - można je jeść i jeść bez końca.





Maria Belicka mieszka tu od urodzenia. Jej rodzice - Józef i Marianna Galikowscy (Marianna z rodziny Dysarzów z Grudządza) - prowadzili tu gospodarstwo, które kupił ojciec Józefa - Antoni Galikowski.
Obliczamy, że było to mniej więcej w 1900 roku.

Dworek na "wyspie"

- Dziadek kupił to od niejakiego Grajka, a może grajka - opowiada pani Maria. - Tak tego poprzedniego właściciela nazywali i tak o nim zawsze mówili moi rodzice. Nie wiadomo, czy to od nazwiska, czy od zawodu. A przed Grajkiem to miała tu jakaś kobieta mieszkać.
Pani Maria nie jest zaskoczona, kiedy wyrażamy podziw mówiąc o domu. Nie tylko my podziwiamy. Ktokolwiek tu przyjeżdża, czy to lekarz, czy kto inny, mówi, że one mieszkają w dworku.
Ona sama też tak o tym budynku myśli, a wzgórze nazywa... wyspą. Jakieś echo po faktycznej wyspie, kiedy to wzgórze było otoczone fosą?

Na czym polega niezwykłość

Pytamy, kim są trzy panie, które towarzyszą naszej rozmowie. Okazuje się - córki.
- Mam osiem córek - zaskakuje nas starsza pani. - To nie jest za dobrze, że same córki, bo więcej kosztują. Kosztowały ubiory, jak były pannami.
W domu akurat są trzy córki - Joanna, Dorota i Maria. Dwie ostatnie przyjechały w gościnę.
Panie się tu wychowały. Na czym polega niezwykłość tego miejsca?
- Niezwykłość... Polega na tym, że tutaj babcia jest.
Ta piękna i prosta odpowiedź nas zaskakuje.
To oczywiste, ale chodzi nam o niezwykłość tej "wyspy". Są tu jakieś tajemnice?
Każdy tak mówi o tym miejscu. I mówi: "Ale wy tu sobie ładnie mieszkacie... Został dom. Była stajnia, stodoła. Już nie ma.
Pani Mario, czy pani pamięta jeszcze te zabudowania?
- Nie.
A te wypukłe okna - podobno dają z daleka dziwny blask, kiedy wstaje słońce.
- Te okna to wielu dziwią. Kiedy ksiądz na kolędę przychodził, pytał o te okna. I czy nie ma jakichś książek, w których to miejsce zostało opisane.
A są książki?
Okazuje się, że ktoś coś pisał. W jakimś przewodniku, pisał też Musolf, pisał student z Gdańska. Przyjechał kilkanaście lat temu, grzebał w ziemi. Mówił, że coś znalazł, ale już więcej się nie pojawił. Też oglądał dom, piwnice, studnię. Ta studnia kiedyś była u góry czworokątna, a niżej kolista. Ma z 14 metrów głębokości.

Jak Ruskie weszli
Pani się tu wychowywała. Co pani najbardziej pamięta? Ma pani jakieś stare zdjęcia pokazujące to miejsce?
- Pamiętam, jak Ruskie weszli... Mieliśmy sporo zdjęć. Do domu wszedł Rusek, rozmawiał z siostrą, dowiedział się, że Polka. "A twój mąż?" - pytał. Siostra się zlękła. Nie chciała pokazywać zdjęć i wszystkie spaliła.
To Rosjanie i tutaj łazili? W te pola?
- Oczywiście. Chodzili sobie po tych polach, po gospodarstwach. Jeden zaczepił mojego ojca i zapytał, która godzina. Ojciec wyjął zegarek, a on sobie go po prostu wziął... Zresztą dla nich to nie były takie pola. Po drugiej stronie rzeki były okopy... Co jeszcze pamiętam z młodych lat? To, jak mój ojciec woził stąd kamienie na szosę. Tu wszędzie pół metra pod ziemią są wielkie kamienie. Były też mury z kamienia, zwłaszcza od strony rzeczki.

Nie opuściłabym tego miejsca

Mieszka tu pani z córką. Ma pani osiem córek. A pani miała rodzeństwo?
- Miałam, dwie siostry i pięciu braci. Moja matka właściwie urodziła dwanaścioro dzieci, ale pięcioro zmarło.
Pięciu braci... Nikt nie został tutaj?
- Kiedy wszyscy - to moje rodzeństwo - powrócili z wojny, nikt nie chciał na tym być. W końcu został najmłodszy brat. Ojciec każdemu wydzielił z 50-hektarowego gospodarstwa działkę. Ale oni swoje sprzedali i wyjechali. Ja wyszłam za mąż za rolnika w Karolowie - Tomasza Belickiego. Wkrótce najmłodszy brat poszedł pracować na PKP i zostałam ja. Na 25 hektarach. Mąż zmarł w 1981 roku. Zdałam ziemię
do państwa, ale mamy to wzgórze.
Czy opuściłaby pani to miejsce, gdyby dali pani mieszkanie w bloku?
- Siedziała najdłużej dwa i pół tygodnia w mieście - śmieją się córki.

Pod górkę

I tak dyskutujemy o tym miejscu, pokoleniach, które to miejsce zamieszkiwało, przywiązaniu do ziemi, rodziny. I o tym, jakby na takim miejscu zarobić.
Na wiosnę być może po tym tekście przyjadą ludzie z wykrywaczami metalu w poszukiwaniu skarbów. Niech szukają, ale po zapłaceniu za wejście. Poza tym to miejsce, po uruchomieniu nowej oczyszczalni ścieków w Zblewie na Piesienicy, będzie idealne pod kwaterę agroturystyczną.
Panie mają wątpliwości. Trudno zresztą się dziwić - skąd na takie coś pieniądze?
- Stąd jest wszędzie pod górę - mówi jedna z córek pani Marii. - Droga zimą do Karolewa i do Pinczyna jest trudna do pokonania. Dobrze by było, gdyby została wyłożona płytami.
Oczywiście, bez porządnej drogi nie ma mowy o agroturystyce.
Droga wszędzie jest pod górę też i w przenośni. Córka Joanna mieszka tu z mamą. Ma pięcioro dzieci, szóste będzie już na tym świecie niedługo. Małe chodzi do zerówki. Ma daleko. Wstaje o 6.00, idzie na autobus do Karolewa, potem jedzie do Pinczyna.
Dzieci w Polsce rodzi się coraz mniej. Prezydent Warszawy Lech Kaczyński chciał dawać po 5 tysięcy złotych za urodzenie dziecka. Dobry pomysł?
- Długo by nie wypłacał - zauważa przytomnie pani Maria. - Lepiej, żeby po 500 złotych na osobę dawali - dodaje.
Pomimo wieku pani Belicka żywo interesuje się tym, co dzieje się w kraju. Polityka też.
A ile pani dostaje? - pytamy panią Joannę.
- 330 na sześcioro dzieci. Około 55 złotych na dziecko. Słyszałam, że są jakieś stypendia dla dzieci w szkole. Przydałoby się. Ale tylko słyszałam. Czwórka chodzi do szkoły, teraz idzie piąte. Na same książki ile idzie?
Ot, polityka prorodzinna państwa. Ale nic to... Nie ma co utyskiwać. Żegnamy się, życzymy zdrowia i jeszcze na końcu sięgamy po... rogaliki.
Tekst i foto M.K.

1. Piękny i bogaty musiał być to dom.
2. Na zdjęciu pani Maria i trzy córki. Córki mówią, że niezwykłość tego miejsca polega na tym, że "tutaj jej babcia", czyli ich mama.

Za tygodnikiem Kociewiak - piątkowy dodatek do Dziennika Bałtyckiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz