środa, 26 lipca 2006

Ni płakać, ni skakać

Jak to w Ocyplu - pięknie odmalowany ze 200-letni drewniany dom, przy nim sporych rozmiarów "klocek" z okresu PRL-u, bramą wjeżdża się na podwórze - wygrabiony, kameralny, dziedziniec. Oko z przyjemnością rejestruje też czarno-kremową ścianę chlewa z karminowymi kwiatami we wnękach okien. Kontrasty kolorów. Przy wjeździe, na ścianie starego domu, napis DO RYBAKA. Po chwili rozmawiamy z Genowefą Karnowską o jej mężu, rybach, jeziorach i życiu.




Jestem prawie ocyplanka

- Pochodzę z Czerska, ale jestem tutaj 50 lat tu, od 1953 r., od zamążpójścia. Miałam wtedy 21 lat. Tak więc jestem prawie ocyplanka - zaczyna opowieść pani Genowefa.

Jej mąż, Józef Karnowski, pochodził z Ocypla z dziada pradziada, być może ze szlachty. Raz ich nawet wzywali na Kaszuby na zjazd Karnowskich, ale nie poskładali papierów. Józef urodził się 19 marca 1929 r., w urodziny i imieniny Józwa. Był rolnikiem na 9-ha.
- Ale z tego nie szło się utrzymać, więc miał w dzierżawie jeziora.

Miał pod sobą 16 jezior
- 9 ha to nie tak mało?
- Więcej tu lasu niż ziemi ornej... A ziemia VI klasy. Mąż był pracownikiem Gospodarstwa Rybackiego. Miał pod sobą 16 jezior.
- Eeee.. Nie ma tylu tutaj.
- Jak to nie ma. Ocypel, Ocypelek, Święte, Fierek, Bździelek, Długie, Babskie. To jest blisko siebie. A wtedy miał Kochankę, Jelonek, Brzeźno, Łobodę i jeszcze obok wszystkie jeziora przy Zdrójnie i aż pod Śliwice. Na tych jeziorach był rybakiem.

Zawsze potrafił plan wykonać
- Sam łowił?
- Najpierw sam. Jak było za ciężko, to miał prawo dorywczo brać sobie chłopa. Wyznaczali mu plan. I przez wszystkie lata potrafił ten plan wykonać. Dokumenty jeszcze do niedawna były: ile tych planów, ile węgorza na eksport (musiał być żywy) itd. Wszystkie jeziora odławiał. Dyrektor i kierownik szli mu na pięty. Co wtorek i piątek zajeżdżała ciężarówka i zbierała ryby, u nas, w Osieku, Borzechowie. Mąż oddawał też ryby do sklepów GS-u, do Osiecznej, Lubichowa, gdzie się dało. Zmarł na zawał. Równe 40 lat żyliśmy razem. Takich ludzi teraz już nie ma. Pracował na gospodarstwie i na rybach, stróżował na ośrodkach. Cztery hektary lasu też z dziećmi - córkami Elżbietą, Danutą i Hanną - obsadził.

Co pierwsze: dom czy maluch?
- Dom, chlewik, to wszystko było przez nas budowane. Ze starej chałupy została połowa. Trzeba było zburzyć, bo nie mieściła się nowa. Resztę starego szkoda był nam rozwalić, bo choc tam braliśmy wczasowiczów. W tamtym czasie każdy gardził takimi starymi domami. Mąż najpierw chciał sobie kupić malucha, ale ja go przekonałam, że najpierw dom. "Słuchaj - mówiłam - chcesz, żebym z takiego próchniastego domu do samochodu wsiadała?".

- A teraz który dom się pani bardziej podoba?
- Widzę, że ten stary ludzie podziwiają. Dbam o niego z córką Danutą.
- A mąż kupił tego malucha?
- Rok po wybudowaniu domu, w 1990 roku.
- Tylko malucha? Rybak, wydawałoby się, powinien

dobrze zarabiać?
- Mąż nie łowił zimą, tylko przez sezon latem. Zaczynał od kwietnia, w listopadzie dostawał urlop. W grudniu robił sprzęt. Ale biedy nie było. Mieliśmy dwie krowy, świnie, cielaki, kury, kaczki i ciągnik.
- Po co rybakowi ciągnik?
- Był i jest potrzebny, bo wszystko mamy oddalone, nie jak na Kałębiu. Cały sprzęt i łódki trzeba przetransportować.

Bo - a weź
-Teraz pani dzierżawi?
- W 1993 r. mąż wygrał przetarg na dzierżawę 6 tutejszych jezior. Zmarł 14 października, a za tydzień miał wszystko podpisywać i jeziora brać. Wtedy ja zrobiłam wniosek. Rodzina będzie robić - argumentowałam - zięć jest, córka, Danuta i Elżbieta.
-To wymagało odwagi.
- Była odwaga, bo - a weź. Ale z samej gospodarki nie szło wyżyć. Zresztą już nie byłam w stanie pracować na gospodarstwie, gdyż jestem za stara.

U rybaka
- Zarybia pani?
- Jak bym nie zarybiała, to by mi te wody wzięli. Mamy obowiązek dzierżawę płacić i zarybiać. Teraz i zięć pomaga, i wnuk.
- Zna się pani na tym?
- Znam się. Innego tematu nie było, jak o rybach. Męża to cieszyło. Mówił o tym, a ja musiałam słuchać. Tylko żałuję, że nie nauczyłam się od niego sieci robić. Wszystko sam robił: żaki, ściąg, przywłokę - dużą sieć, wontony na 50 metrów długie, co się wstawia na noc i stoją.

Ryba to niewiadoma
- Czy to dobry biznes?
- Co za biznes...
- A smażalni nie warto otworzyć?
- Są dwie, jedna koło szkoły, druga, jak się jedzie do ośrodka Werbistów. Ryb jest dużo mniej niż za męża. Wielu wędkuje, ale jest też sporo kłusowników. Wtedy takiego czegoś nie było. Dziś, jak rybak jedzie na wodę, to przed nim już są inni. Mnie potrafili ukraść cały sprzęt, 300 metrów sieci. Dwa lat temu. Był jeszcze cały miesiąc przed nami do zarobku i nie miałam na czym robić.
- A kto łowi?
- Rodzina łowi, brat pomaga. Na tych sześciu jeziorach. Teraz najlepiej byłoby na Ocyplu, ale straszą tę rybę i trzeba się wyprowadzić na te małe. Prawie tak tydzień ta ryba stoi. Bywa różnie - nieraz da dużo, nieraz mało, a dziś nie dało prawie nic. Ni płakać, ni skakać. To nie jest - wziąć siekiera, iść do lasu i wyciąć drzewo, bo wiesz, że tam stoi. Ryba to niewiadoma.

Ile ryby
- Co to znaczy dużo ryby w Ocyplu?
- 20, 30 kg. Mąż kiedyś woził o wiele więcej, do 100 kg. Przywoził węgorza, szczupaka i płoć. Dzisiaj płotki jest bardzo mało na zastawie (pionej sieci), jedynie na ściąg. Prawie że wcale nie wchodzą... Może dlatego, że my mamy duże oczy, żeby ta mała ryba rosła. I ta mała się nie opłaca. Kilogram kosztuje 1 - 2 zł. 20 zł za 10 kg, tyle samo, co by pan dostał za 2-kilogramowego lina.
- A inne ryby ile kosztują?
- Szczupak - 10 zł za kg, lin - 12, węgorz - 35 - duży, mały - 25, zależy, okuń - 6, leszcz 2 zł. W tych jeziorach jest każda ryba - sielawa, węgorz, leszcz, szczupak i płotka i sieja. Siei bardzo mało. To bardzo smaczna ryba i szybko rośnie.
- To średnio dziennie ile tej ryby się wyławia?
- Z 10 kg. Niewielki interes, ale jedno do drugiego... 3 kg węgorza to 100 zł.

Obowiązki
Córka pani Genowefy przynosi kawę ze słodzikiem.
- Nie, dziękuję, z cukrem proszę.
- Słodzik... To dało we wojnie, ja to nie poważam tego - zauważa gospodyni.
- Biznes teraz robią na wszystkim, nawet na przejażdżkach wozami. A na kartach wędkarskich ile pani zarabia? Ze sto rocznie się sprzedaje?

- Ja wolałam iść na pole, niż wozem jechać, bo mi było wstyd. Sto kart? (śmiech) Kart kiedyś się sprzedawało więcej. Teraz przychodzą kupić na 1, 2 dni, a łowią tydzień. Kosztuje w zależności, czy to z brzegu, czy z łodzi, czy na zwykłą wędkę, czy na spinning. Mój obowiązek - zarybić. Ja muszę tak patrzyć, żeby mnie pieniędzy wystarczyło na wszystko. Sprzęt kosztuje, praca chłopów też, chociaż to jest zięć lub wnuk. Dzierżawę zapłać, narybek kup - to jest drogie.
- W telewizji przedstawiali sytuację, jak to wędkarze zebrali 2,5 tys. zł, żeby dzierżawca jeziora kupił więcej narybku. Dzierżawca był niechętny.
- Ja go rozumiem. Oni dadzą pieniądze, ale nie przyjdą po karty.

Jeszcze o kartach
- I jak z tymi kartami? Sto się w roku stałych nie sprzeda?
- Dwie, trzy się sprzeda! A czy są drogie? Na jedno jezioro 80 zł. Tak długo, jak mam jeziora, ani jednej ceny nie podwyższyłam, ani na rybie, ani na karcie. A ceny narybku co roku się zmieniają. Do tego czy ja jestem w stanie te 6 jezior dopilnować?
Na zakończenie podajemy ceny kart w różnych wariantach. Od kwietnia do 31 października - 50 zł z brzegu; dwie wędki z łodzi - 120 - 150 zł, 7 dni - 20, 30, 60 zł. Za dzień 5 zł, a za dwa dni 10. Ceny zależą od tego, czy z brzegu i jaką wędką - zwykłą czy na spinning. Drogo, niedrogo. Też zależy.

Oprac. na podstawie artykułu w Tygodniku "Kociewiak" - środowe wydanie "Dziennika Bałtyckiego"


Wysłany przez kociewiak opublikowano wtorek, 24 sierpień, 2004 - 12:09

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz