poniedziałek, 24 lipca 2006

Ni płakać, ni skakać

Na początku trochę pogawędzimy.
Miryce, gmina wiejska Skórcz. Skąd nazwa? Według legendy piękna Miryca została uwięziona przez Czarnego Pana w Skorcu. Ów mag chciał ją koniecznie poślubić. Aby ją do tego nakłonić, zamienił jej ojca w siwego jelenia. Dziewczynę z opresji wybawił Milan, który za to potem wziął ją za żonę. Osadę obok Skorca, zamieszkałą przez ojca Mirycy, młodzi nazwali Boraszewem, zaś pięknie rozwijającą się wieś, daną w prezencie młodej parze, nazwano Miryce. Młodzi często wyjeżdżali nad jezioro Jelenie, które tak nazwał Milan na pamiątkę ukazania się siwego jelenia. Obok jeziora powstały dwie położone na przeciwnych brzegach osady - Jeleń i Jelenica.

Mieszkańcy mówią "te" Miryce i "tamte" Miryce. Jest w tym jakaś logika. Część wsi, z okazałym domem sołtysa, leży przy szosie, na trasie Skórcz - Smętowo, a większość zabudowań - po lewej stronie szosy patrząc od strony Skórcza. Na zakręcie drogi wiodącej do wsi stoi okazała boża męka.

Wysiedleńcy

Kowalczykowie

Dom jest mały...

Pani Helena jest po wylewie i chodzi z trudem o kuli. Zrazu rozmawiamy w oborze. Krnąbrny byczek, który zżarł nawet przewód od lampy dogrzewającej kurczaki, ładuje kopyta na murowaną ściankę kojca. Przewraca drabinę, która spada pani Helenie na nogę. Przez tego wrednego byczka idziemy na werandę. Zbigniew, syn gospodyni, nie ma czasu na gadanie, bo najął ludzi, a robota w gospodarstwie czeka. Mieszka w Majewie i do obrządku codziennie przyjeżdża 10 kilometrów "maluchem".
- To dlatego, że dom jest mały - wyjaśnia nestorka rodu. - Nie pomieścilibyśmy się wszyscy. Budowaliśmy go w trudnym czasie, a teraz nie ma co już go przebudowywać. Mieszkamy tu z mężem Bolesławem i córką Wiesławą. Dla córki nie ma pracy. Niech pan napisze, to może jaka robota się znajdzie... - mówi z nadzieją pani Helena.

Wspomnień czar?

- To "ryżojady" zniszczyły "Rocket" w Starogardzie - zaczyna bez ceregieli córka Wiesława Kowalczyk. Tak "pieszczotliwie" wyraża się o Koreańczykach zrządzających upadłą fabryką w Starogardzie. - Przepracowałam tam wiele lat. Pracowałam jeszcze, jak był Elektron. Zarabiałam 500 - 600 zł na miesiąc, ale miałam poczucie, że jestem potrzebna. Doskonale pamiętam początek. W pierwszym dniu pracy były szkolenia. Z zaciekawieniem przyglądałam się pracy robotników, a już nazajutrz stanęłam... przy taśmie. Akord. Liczyła się wydajność. W skład brygady wchodził mechanik, ale on też pomagał przy taśmie, żeby zarobek był lepszy. Niektórzy dziwili się, że po Technikum Chemicznym pracuję w takich ciężkich warunkach. Ale ja musiałam odbyć staż. Kiedy się skończył, przeniesiono mnie. Potem pracowałem u Korańczyków. Z przerażeniem patrzyłam, jak mój zakład chyli się ku upadkowi. A teraz? Nigdzie nie ma dla mnie pracy. W zeszłym tygodniu skończyła mi się kuroniówka. Składałam papiery u Kaszubowskiego w Polpharmie, w Polmosie i w jeszcze innych miejscach. Te ogłoszenia to chyba dają tylko dla formalności, bo robota jest dla swoich. Jak się nie ma układów, to i pracy nie ma. Smutno tak siedzieć w domu - mówi z goryczą w głosie pani Wiesława. Ale to mija, kiedy zaczyna opowiadać o swojej młodości.

Pestki wiśni

- Skończyłam Technikum Chemiczne w Starogardzie. Uczył mnie Paweł Strehlau, o którym pisaliście w ostatnim "Kociewiaku". Miał wśród uczniów przezwisko Arab. Bardzo go lubiliśmy, lecz czasem nieświadomie przysparzaliśmy mu siwych włosów. Kiedyś kupiliśmy wiśnie. Pestki wyrzucaliśmy przez szkolne okno. Na nieszczęście stała pod nim Syrenka pana Strehlaua. Przez te pestki dostała owocowych plam. Na szczęście nikt się o tym nie dowiedział... Aż do dzisiaj - wspomina pani Wiesława.

Opowiada organizowanych przez Romana Sikorę z Czarnej Wody spotkaniach w Borsku. Czuje się związana z tymi z "chemika". Zjazdy klasowe pozwalają jej się oderwać od szarej rzeczywistości. Szkoda tylko, że odbywają się raz do roku.

Niedobrze

Pani Helena psioczy na gospodarkę. Mogła w złotych czasach kupić za litr mleka 2 litry ropy. Dziś dostanie litr ropy za 5 litrów mleka. I jak tu gospodarzyć? Ludzi też do pracy ciężko dostać, bo przyzwyczaili się do nieróbstwa. Nawet najbliższy sąsiad woli siedzieć w ładnym, acz zaniedbanym drewnianym domku, niż przyjść i pomóc. Zarobiłby parę złotych i podreperował to, co podupada.

Rzeczywiście. Na jego podwórku powoli i z godnością rozpadają się resztki zabudowań gospodarczych. Pani Wiesława ma wątpliwości, czy należy o nim pisać, bo to rodzina. Należy. Jest przecież częścią miejscowego kolorytu.

U najstarszej

Najstarsza mieszkanka Miryc Bronisława Jakubaszek liczy sobie 93 wiosny. Mieszka w "tamtych" Mirycach. Mimo swojego wieku hoduje kury, pokopie w ogródku, a w niedzielę podrepta 2,5 km do kościoła w Barłożnie. Lekarstw nie zażywa w nadmiarze, za wyjątkiem kropli żołądkowych. Dla lepszej przemiany materii.

- Pochodzę z rolnictwa i budownictwa - mówi pani Bronisława. Kiedy tu przyjechaliśmy, to była jedna wielka ruina. Wiadomo, szła tędy wojna. Trzeba było wszystko naprawiać. Ale ja jestem twarda, bo mam swój herb.

To słowowo "herb" powtarza wielokrotnie. Herbem nazywa swój charakter. Starsza pani przypomina sobie strzępki zdarzeń, aby za chwilę zaskoczyć dokładnym zbliżeniem z dalekiej przeszłości - z fotograficzną dokładnością opowiada o konflikcie sprzed 40 lat. Jej córka Kazimiera co i raz ją mityguje, ale pani Bronisława jak już zacznie mówić, to mówi.

Jej mąż Józef zmarł w 1967 roku. Urodziła trzy córki: Jadwigę, Kazimierę, która uczestniczy w naszej rozmowie, bo mieszka z mamą "przez płot", i Janinę mieszkającą w Tczewie. Kiedy pytano ją, jak to jest, że ma tylko trojkę dzieci, odpowiadała z uśmiechem, że mają o to zapytać męża.

Pochodzi z Kozienic

Seniorka urodziła się 1 sierpnia 1911 roku się w Kozienicach, parafia Lubiki. Mieszkała tam do 1945 roku, kiedy to Jakubasikowie musieli szukać swojego Eldorado na Ziemiach Odzyskanych. W oczach kobiety pojawiają się łzy, kiedy mówi o tamtych ciężkich czasach. Najbardziej w jej pamięci utkwiło bombardowanie podkozienickiej wsi. Dziewięcioletnia wówczas córka Jadwiga poszła przepalować krowę. Gdy rozpoczął się nalot, pani Bronisława o mało nie oszalała. Widziała swoje dziecko biegnące do niej wśród wybuchów jak wśród gorejących krzaków. Pan Bóg pozwolił jej wyjść cało. Do dzisiaj nie umie powiedzieć, jak On to zrobił.

Miryckie "Eldorado"

Kiedy wprowadzili się do Miryc, stały tam ledwie trzy chałupy. Pani Bronisława była gospodarna i o swoje umiała zawalczyć. Kiedy Kółko Rolnicze nie przysłało młockarni na czas, pojechała do Owidza, żeby rzecz wyjaśnić. Niepojęte dla niej było, że ktoś nie może dotrzymać słowa.

- Miałam zamówioną kobietę do gotowania, ludzi do obsługi maszyny. To nie tak, panie, jak teraz; trzy godziny i po żniwach. Trzeba się było dobrze spocić, żeby było co jeść. Urzędnicy mnie wysłuchali, przyznali rację i nawet zwrócili za bilet na autobus PKS. Okazało się, że to sąsiad zalał pałę i nie zdążył wymłócić swojego zboża. Kiedy wróciłam do domu, maszyna stała już na podwórku... A teraz? Do kogo się udać? - pyta z rezygnacją starsza pani.

W 1969 roku oddała gospodarkę państwu za rentę. Dostaje jej 685 zł z dodatkiem pielęgnacyjnym. To niewiele. Ni płakać, ni skakać. Obiecuje, że dożyje setki, bo wtedy emerytura jest wypłacana podwójnie.

Opowiada córka

- 16 lat pracowałam w przedsiębiorstwie "Las" w Skórczu - opowiada pani Kazimiera, córka, która opiekuje się mamą. - W 1977 roku, kiedy zima była taka sroga, złamałam nogę. Od tego czasu zaczęły się moje kłopoty ze zdrowiem. Nie wszystko w życiu się udaje. Mnie nie udało się małżeństwo, no i tak mieszkamy tu razem..

Pani Bronisława miała ośmioro rodzeństwa.

- Janek, Teofil, Edward, Albin, Julek, Franciszek, Marianna i Kazimiera, która jest młodsza o 10 lat ode mnie - wylicza. - W moim życiu musiałam sama dojść do wszystkiego, a najgorsze, co mnie spotkało, to ludzka zazdrość. Kiedy okazało się, że mój chłop jest niewinny - nawiązuje do zadawnionego konfliktu - chciał oddać sąsiada do sądu. Powiedziałam mu wtedy, żeby się przeżegnał, pomodlił i wybaczył. I tak się stało.

Miryce. Te i tamte. Ile chałup, tyle życiorysów. Często bardzo poplątanych. Życiorysów złożonych z milionów chwil wesołych i smutnych, ale prawdziwych.

Tekst i foto: Jarosław Stanek

Na podstawie tekstu zamieszczonego w Tygodniku Kociewskim

znaleźli się w Mirycach 50 lat temu. Zostali wysiedleni spod Wilna i na Rzeszowszczyźnie chcieli przeczekać wojnę. Owszem, przeczekali, tyle że wracać już nie było do czego. Ówczesne władze nakazały im jechać na Ziemie Odzyskane. Pojechali. Pan Bolesław, głowa rodu, znalazł gospodarstwo w Mirycach. Najpierw jednak chciał osiedlić się w Borzechowie (tak mu się p odobało), ale nieuczciwy urzędnik dał zabudowania miejscowym. Pobudowali zatem dom w Mirycach i już zostali. Wysłany przez kociewiak opublikowano czwartek, 06 maj, 2004 - 11:57

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz