środa, 22 lutego 2006

Elektrownia wodna w Kolinczu

Jeszcze za Edwarda Gierka miała "zniknąć" z krajobrazu, tak jak kilka tysięcy innych budowli wodnych w całej Polsce. Tartaków, młynów, roszarni. Na samym Pomorzu znajdowało się 108 podobnych obiektów. Ocalało niewiele. Powodem miała być nieopłacalność.




Jeżeli chcesz oglądać inne elektrownie wodne, po zapoznaniu się z materiałem pokazanym niżej, klikniuj tu.






Na szczęście elektrownia w Kolinczu przetrwała tak jak pozostałe 11 należących do przedsiębiorstwa Energa. Osiem znajduje się na Raduni, a kolejne są zlokalizowane na Wierzycy. Według Edmunda Bielińskiego - pracownika elektrowni, który udzielał mi informacji - budowę rozpoczęto l marca 1911 roku. Zakończono ją w zaledwie rok. Dla porównania pod koniec lat siedemdziesiątych wymiana płyt, wypadów i ścian w jazie trwała blisko 2 lata. Jakby było tego mało, zmarnowano wiele materiału.





Elektrownię wybudowano na lądzie obok koryta rzeki. Prawdopodobnie kolejność w trakcie budowy wyglądała następująco. Najpierw wybudowano kanał - dopływ, następnie postawiono budynki, posadowiono turbiny i inne urządzenia oraz usypano grodzę. Wtedy to puszczono wodę przez elektrownię i upust głębinowy boczny. Po wykonaniu tych czynności można było przystąpić do budowy jazu. Aby zmniejszyć koszty, użyto do budowy żwiru znajdującego się tuż obok.

Dokładnie l marca 1912 roku prąd z elektrowni w Kolinczu popłynął do Tczewa i zasilił pierwsze żarówki, które rozświetliły stary dworzec. Zbudowano także linie do Starogardu i Klonówki - tam znajdował się majątek Wiechertów. To do nich należała elektrownia aż do zakończenia wojny. Przed wojną remontowano tutaj silniki, transformatory i produkowano bezpieczniki.

Podczas wojny, gdy przez Pomorze przechodził front, elektrownia została zaminowana. Przez miesiąc maszyny pracowały bez nadzoru nie wytwarzając jednak prądu. Tylko dzięki Franciszkowi Kowalke, który poprzecinał druty prowadzące do ładunków wybuchowych, udało się ocalić ten obiekt. Do dzisiaj turbiny, tablica i część oprzyrządowania są oryginalne. Solidne maszyny austriackie i niemieckie - Siemensa, niedawno remontowane, dobrze znoszą eksploatację i będą mogły pracować przez jakieś 50 lat.

Potrzebne są jedynie drobne remonty. Stan budynku także jest zadowalający. Los oszczędzał obiekt od rozmaitych katastrof wodnych czy też pożarów. Elektrownia ma moc 0,4 MW, turbiny posiadają 600 KM, przełyk ma maksymalnie 8 m3. Teoretyczny spad wynosi 7m, a kanał odpływowy liczy sobie 167 metrów długości. Z trzech linii pozostała już tylko jedna linia odprowadzająca prąd do sieci.

Elektrownia zarabia na siebie, pomimo tego, że wysokie podatki i ubezpieczenia, niewspółmierne do możliwości elektrowni, powodują w sumie nieopłacalność całego przedsięwzięcia. Dzisiaj nie grozi obiektowi zniszczenie, tak jak w latach siedemdziesiątych, gdyż jest pod ochroną Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.

Elektrowni nie czeka los znajdującego się tuż obok młyna - obecnie jest on przeznaczony do rozbiórki ze względu na bezpieczeństwo, jednak kto będzie właścicielem na stulecie istnienia, tego nie wiadomo. A jest to spowodowane prywatyzacją, planowaną w najbliższej przyszłości.

Łukasz Lis

Na podstawie Tygodnika Kociewiak 2000 r.


Edmund Bieliński przedstawia się: "Jestem gospodarzem elektrowni wodnej w Kolinczu. Przyjechałem tu 21 lat temu, 25 października 1977 roku". Wcześniej pracował w stoczni im. Lenina. Coś w nim z tego okresu zostało. Gdy słyszy o obecnych kłopotach "kolebki", pyta poirytowany: - Kto jest winny, stocznia czy ci, którzy nią rządzili? W Kolinczu takie pytanie brzmi jednak abstrakcyjnie

Kolincz
W fabryce prądu

Scheda po Wiechercie

Jeszcze w 1977 roku w Kolinczu pracował jeden z najstarszych pracowników elektrowni, Franciszek Kowalke.

- Moja wiedza o historii tego obiektu pochodzi prawie w całości z opowiadań pana Franciszka - wyjaśnia na wstępie gospodarz. - Kowalke, jako chłopak, uczył się w młynie u Henryka Wiecherta i po skończeniu szkoły trafił właśnie do Kolincza. Z tego co mówił, wynikało, że pierwsze wykopy pod elektrownię wykonano w marcu 1911 roku. "Wykopy", to zresztą nie najlepsze słowo. Fundamenty budynku posadowiono na palach, a całość obudowano wodoszczelnymi ścianami. Budowniczym chodziło o to, żeby woda nie dostawała się pod turbinę. Gotowy obiekt oddano do użytku 1 marca 1912 roku. Tempo było wręcz niesamowite. Podobno na budowie pracowało 56 murarzy i tyluż pomocników. Elektrownię w Kolinczu trudno zaliczyć do gigantów. Różnica poziomów wody przed i za turbiną wynosi 7 metrów. Woda uderza z łomotem w stalowe łopatki i wprawia ją w ruch. Turbina napędza generator prądu zmiennego. Chcąc uzyskać sieciową częstotliwość 50 Hz, trzeba rozpędzić wał generatora do 214 obrotów na minutę. Maksymalna moc elektrowni sięga 380 kilowatów.
- W praktyce udaje się dojść do 350 kW - ciągnie pań Edmund. - / to tylko wtedy, kiedy się ją wcześniej odwodni, zejdzie na dół i dobrze wyczyści. Nie ma się czemu dziwić, to już zabytek.


Ciągle w ruchu

- Wnętrze elektrowni przypomina do złudzenia muzeum techniki. Wiekowy regulator napięcia, marmurowa tablica nastawcza i przedwojenne przyrządy pomiarowe; w tle jazgot pędzącego wirnika generatora. Całości tych niecodziennych doznań dopełnia głośny hałas znoszących się nawzajem pól elektrycznych. To tu rodzi się prąd.
- Obiekt w Kolinczu wchodzi w skład Rejonu Elektrowni Wodnych w Straszynie. Na Wierzycy mamy jeszcze trzy inne: w Czarnocińskich Piecach, w Owidzu i w Stockim Młynie. Podobno Wiechert zamierzał zbudować kolejną elektrownię, w Pelplinie. Przeszkodził mu w tym wybuch wojny.
Elektrownia w Kolinczu przerywa pracę jedynie na czas planowych konserwacji i remontów. W najbardziej niekorzystnych warunkach, przy najniższym stanie wody, może produkować 50-60 kW mocy. - Żeby uzyskać 1 kW trzeba przepuścić przez łopatki 72 tony wody - wylicza na nasz użytek pan Edmund. - Przy maksymalnym otwarciu łopatek trwa to... 9 sekund.
Austriacki generator wytwarza prąd o napięciu 5200 volt. W sieci ogólnego systemu energetycznego panuje napięcie 15 tyś. voltów. Problem załatwia transformator.
Pytamy o "kondycję" staruszka.
- Takiego oprzyrządowania nikt już dzisiaj nie produkuje. Kiedy coś wysiądzie, wymieniamy na nowe. Wyjątek stanowi regulator obrotów austriackiej firmy Voight. Całkiem niedawno wystąpiliśmy do Austriaków z pytaniem o możliwość dorobienia zużytej części. Posłano jej rysunek. Odpowiedzieli, że jest to możliwe, a przy okazji poinformowali nas, że rysunek jest nieprawidłowy - został wykonany w lustrzanym odbiciu. Wniosek? Muszą mieć u siebie pełną dokumentację techniczną urządzeń, które produkowali na początku wieku.


Ostatni Mohikanie

Nasz rozmówca sięga do smutnej statystyki. W latach 70. w Polsce zlikwidowano około 1000 małych elektrowni wodnych, dysponujących ogółem 55 megawatami mocy. Tyle energii zużywa kilkusettysięczne miasto. W województwie gdańskim pracowały 102 takie obiekty wodne. Do dnia dzisiejszego dotrwało tylko kilka młynów wodnych i parę obiektów podobnych do tego w Kolinczu.
- To były prawdziwe zabaweczki - wspomina z żalem E. Bieliński. - Maszyny miały po 10-15 kilowatów mocy. Harcerze je rozbierali. Tłukli co się dało i wywozili na złom.
W epoce gierkowskiej gigantomanii nie doceniano znaczenia małych elektrowni wodnych. W Polsce Ludowej zlikwidowano ogółem około 8,5 tyś. tego rodzaju obiektów - śrutowników, roszarni, młynów i tartaków. Były napędzane energią wody, przy każdym znajdował się niewielki zbiornik. Bardzo często o niebagatelnym znaczeniu dla gospodarki - podnosił poziom wód gruntowych, a w wypadku powodzi pełnił rolę zbiornika retencyjnego.
Idziemy nad pobliskie rozlewisko.
- Gdy przyjechałem do Kolincza w 1977 roku, tej trzciny nie było prawie widać, a dzisiaj podchodzi bardzo blisko głównego nurtu rzeki. Tak zarośnięty zbiornik świadczy o zbyt bogatym nawożeniu roli. Roślinność wodna przyswaja związki zawarte w spłukiwanych z pól nawozach i bujnie się rozwija. Równie szybko obumiera. Jej szczątki opadają na dno, ulegają rozkładowi i wydziela się z nich metan. Ten gaz oznacza dla organizmów żerujących na dnie śmiertelną pułapkę - przyduchę.
Może dlatego w Kolinczu nie widać ryby. Wędkarze są co prawda innego zdania, ale pan Edmund im nie wierzy:
- Od jakiegoś czasu nie widać ryby na kratach turbiny. Nawet zdechła nie przypływa.
A wydawało się już, że będzie lepiej. Na jakiś czas stan wody się poprawił. W Kolinczu łączyli to z oddaniem nowego osadnika w Polpharmie i uruchomieniem miejskiej oczyszczalni ścieków. Na kracie pojawiła się dawno nie widziana mirta wodna, pokazała się ryba, gdzieniegdzie można było dostrzec pijawkę.
Teraz wszystko wróciło do "normy".


Legendy

Przez te lata elektrownia dorobiła się własnych legend. Podobno w 1939 roku w budynku ukrywał się polski oficer. Obsługa obiektu trzymała go w zaimprowizowanym schowku pod schodami.
- Miał tam swoją pryczę. Służyła nam przez długi czas po wojnie. Spałem na niej jeszcze kilka lat temu - wspomina E. Bieliński.
W 1945 roku elektrownię zaminowano. Uciekający Niemcy zamierzali wysadzić ją w powietrze. Nic z tego nie wyszło, ponieważ jeden z pracowników zdążył przeciąć przewody łączące ładunki. Nazwiska bohatera z Kolincza nie udało się nam ustalić.

Marek Grygiel - Gazeta Kociewska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz