poniedziałek, 27 lutego 2006

Kałębie. Znamy tu każdy kutel

Kałębie, jezioro o powierzchni 460 ha. Zwane Kociewskim Morzem. Piękny słoneczny dzień, a wędkarzy jak na lekarstwo
W lokalu łowią nawet rekiny
- Trzeba przyjść do gospody i posłuchać rozmowy wędkarzy. Niektórzy z nich łowią nawet rekiny. Mają fantazję - opowiada z uśmiechem jeden z bywalców lokalu. A drugi dodaje: - Łowią okonie od pół kilograma wzwyż.
Zachęceni wchodzimy do środka. Niestety, zastajemy tylko barmankę i jednego konsumenta.
Marzena Chyła mówi, co słyszy prawie codziennie od wędkarzy, którzy przychodzą tu na grzane piwo i opowiadają sobie o swoich sukcesach i porażkach. Tych pierwszych zawsze jest więcej. Pani Marzena wie, że ich połów uzależniony jest od dnia, w którym łowią.


- Wczoraj na przykład przemierzyli pół jeziora, nakłuli 50 przerębli i złapali mało. Dzień był nie za bardzo. Ale przedwczoraj było lepiej. Mnie samej upiekło się trochę świeżej ryby - mówi.
Kazimierz Bunikowski zapytany o wędkowanie wprost z obrzydzeniem konkluduje: - Mnie tam na ryby nikt by nie dostał. Boję się wody. Wchodzę jedynie do kostek. I nie rozumiem chłopów moczących kije przez długie godziny.

Jak tylko zejdzie z morza, idzie na Kałębie
Idziemy na Kałębie. Piękny słoneczny dzień. A wędkarzy? Jak na lekarstwo. Spodziewaliśmy się, że będzie podobnie jak w Jabłowie, gdzie - bywają dni - widać ich dziesiątki. Niestety…

Najbliżej nas siedzi Andrzej Kwiczor. Pływa na statkach rybackich, ale jak tylko jest w domu, bez względu na porę roku i warunki pogodowe większość czasu spędza na wędkowaniu. Tak się dzieje przez prawie 30 lat. Dzisiaj przyszedł na okonia, którego uznaje za najsmaczniejszą rybę.
- Zająłem dziś miejsce akurat na okonia. Tylko to nie jest jedyne - mówi. - Jak się trafi, to wystarczy około 10 przerębli. Ale bywa, że trzeba ich zrobić dużo więcej. Trzeba przemierzyć nieraz kilometry, chodzić i szukać. Gdyby chciało się złapać co innego, leszcza lub płoć, trzeba by przedtem podkarmić specjalnymi zanętami lub płatkami owsianymi. Wtedy wystarczy jeden otwór. Można przymarznąć do przerębla - żartuje.



Wędkowanie to konik pana Andrzeja. Drogie jak każde hobby Sprzęt średniej jakości kosztuje około 1000 złotych. Dochodzi zezwolenie 230 złotych i porządne ubranie. Niemniej daje dużo radości.
- Potrafiłem na klenia na Wdzie polować dwa tygodnie. Każda złowiona ryba raduje wędkarza, ale prawdziwą satysfakcję przynosi dopiero złowiona w tak ciężki sposób. Kto nie zaznał tego dreszczyku emocji, nie zrozumie.

Pytamy o bezpieczeństwo na lodzie i o solidarność pomiędzy wędkarzami. Pan Andrzej przekonuje, że tegoroczny lód na Kałębiu jest gruby na pół metra. Powiada, że Kazik Kolaska wczoraj jechał tu samochodem. Nic nie może się wydarzyć, przekonuje, choć po chwili wyciąga ze swojego plecaka sznur i go pokazuje. Zapewnia, że zawsze jest gotowy do udzielenia pomocy potrzebującemu.

- Z rybakami jest podobnie jak z grzybiarzami. Jeśli któryś łowi jedną rybę po drugiej, oddalony wędkarz zbliża się, sądząc, że to miejsce jest lepsze niż zajmował.
Przejęliśmy nazwy po naszych przodkach
Dziś - podobnie. Po chwili dołącza do nas kolejny wędkarz - Jarosław Langowski. Trzyma w ręku świder.
- On musi być glanc, wyostrzony - wyjaśnia. - Musi mieć ustawione kąty, tylko wtedy łatwo wywiercić przerębel. Ten jest już trochę stępiony, trzeba iść do Ciemki.

Pytamy pana Jarka o złowione ryby.
- Wczoraj nie był dobry dzień. Złapałem dwa jazgarze i okonia na mormyszkę, acha, i jeszcze dwie glapy. Dziś mam parę okunków. Ryby w jeziorze są, ale nie zawsze chcą brać, bo to i od ciśnienia zależy, i od nasłonecznienia, itd. My wiemy, czego się można po tym jeziorze spodziewać. My od chłopca chodzimy tu na ryby, znamy tu każdy kutel (gwarowe: zaułek - przyp. red.), który posiada swoją nazwę, na przykład Grzmotowo, Parówka, Świńskie Gniazdo, Rozalia, Dąb, Chrosty. Te nazwy przejęliśmy po naszych przodkach, dziadkach i ojcach.

Jezioro jest duże, 460 hektarów, więc tych kutli jest dużo. My się wychowaliśmy na tym jeziorze. Znamy je bardzo dobrze.
Pan Jarek potwierdza ze znawstwem, jak trzeba się natrudzić, ile przespacerować, narobić otworów, żeby złowić okonie. Przekonuje, że wiele zależy od szczęścia. Po chwili zwraca się do pana Andrzeja: - Tyś nachlastał wtedy tych ryb, pamiętasz? Żeś po prostu trafił na dobre miejsce. Chodź, idziemy teraz na to płytkie. Może tam będziemy mieli większe szczęście.

Zaczynał od leszczyny z żyłką

Nieco dalej, w stronę Radogoszcza, spotykamy wędkującego Ryszarda Topolewskiego ze Starogardu, który na ową przyjemność pozwolić może sobie jedynie w weekendy i to nie we wszystkie. Powiada, że podczas wędkowania, wspaniale odpoczywa.

- Nie chodzi o te ryby, ale o tę przyjemność - podkreśla.
Pan Rysiek wędkuje od najwcześniejszego dzieciństwa. Zaczynał od kawałka żyłki na leszczynowym kiju. Choć dziś ma dużo lepszy sprzęt, a zwykłego robaka zastąpiły przynęty ze sklepu wędkarskiego, to z ogromnym sentymentem wspomina tamte połowy. Ze swojego hobby nigdy by nie zrezygnował.

- Zarówno letnie jak i zimowe wędkowanie przynosi mi wielką frajdę, choć mam kolegę Władka, który wędkuje tylko zimą i przekonuje wszystkich, że jest ono o wiele przyjemniejsze. Tylko ci dziwią się, że potrafimy godzinami nieruchomo wysiadywać na lodzie mocząc kij. Oni nie rozumieją, co znaczy prawdziwy konik.
Kiedy pan Rysiu zorientował się, że interesują nas obecne przynęty, na które łowi się ryby, wyciąga po kolei poszczególne pudełeczka, otwiera je i wyjaśnia. - Teraz łowi się na mormyszki (imitacja robaczków). Te akurat są wolframowe, cięższe, lepsze. Ale tu mam błystki na okonia.
Podobnie jak inni mógłby tak opowiadać bez końca. Nawet jak rozmawiamy na lodzie w taki senny dla ludzi i ryb dzień.

Teresa Wódkowska
Foto:
Na podstawie Tygodnika Kociewiak piątkowe wydanie Dziennika Bałtyckiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz