niedziela, 14 lutego 2010

Być może najbardziej zaskakująca kariera w powiecie

Tak oni to widzą
Przy takich politycznych tuzach, jak Bernard Damaszk i Krzysztof Trawicki, Andrzej Gajewski był jakby człowiekiem znikąd. Do 1990 r. nie interesował się polityką. W wyborach do RG I kadencji zdobył najwięcej głosów w gminie. Mało kto przypuszczał, że to między nim a Krzysztofem Trawickim przez trzy kadencje toczyć się będzie zawzięta walka o pozycje "pierwszego".
Bohater wywiadu (podobnie jak wcześniej Bernard Damaszk) opowiada swoją wersję zdarzeń i dzieli się swoimi opiniami. Sporo też w wywiadach luk (tak niedawno, a poszły w zapomnienie np. nazwy komitetów wyborczych i liczby oddanych głosów). Wszystko to będzie uściślone w jednym dziele.

Z Andrzejem Gajewskim rozmawia Tadeusz Majewski


- Andrzej Gajewski - zblewiak od urodzenia?

- Tak. Urodziłem się 29 stycznia 1953 r. w Zblewie w rodzinie rolników, którzy mieli gospodarstwo przy ul. Głównej. Dziadkowie i pradziadkowie też żyli w Zblewie. Uczyłem się w Szkole Podstawowej w Zblewie, dwa lata w Szkole Przysposobienia Rolniczego w Pinczynie, a potem - już zaocznie - w Technikum Rolniczym w Pruszczu Gdańskim i od 1977 do 1981 r. na ART w Olsztynie - Wydział Rolniczy (zarządzanie). Po uzyskaniu dyplomu inżyniera rolnika dwa lata gospodarzyłem z rodzicami. Inna sprawa, że wcześniej też cały czas pracowałem, bo ojciec Karol, chorował. Całe dnie pracowałem, a nocami się uczyłem. W 1983 r. zostałem kierownikiem Zakładu Rolnego w Górze, który przynależał do PGR Skarszewy. Przeszedłem zmiany własnościowe tego zakładu. Należał do PGR do 31 grudnia 1992 r., od 1 stycznia 1993 do 31 sierpnia 1994 r. do AWRSP, a po prywatyzacji od grudnia 1995 r. stał się własnością Anny i Henryka Lipskich. Pracowałem więc już na koniec u prywatnego właściciela. Zakład, w strukturze PGR, był jednym z nielicznych, które do końca przynosiły zysk. AWRSP musiała wypłacić trzynastkę za wypracowany zysk w 1993 roku. Od 1994 roku prowadzę też samodzielnie 40-hektarowe gospodarstwo rolne położone też przy ulicy Głównej.

- Prawie naprzeciw budynku UG... Kilka słów o rodzinie...

- Żona Barbara, dzieci - Iwona - mgr ekonomii, pracuje w Banku Spółdzielczym w Skórczu, Katarzyna - mgr matematyki, pracuje Brokerze, Marcin - technik elektryk, pracuje z ojcem na gospodarstwie.

- Czy interesował się Pan polityką w latach 80.?

- Do 1990 r. polityka mnie nie interesowała. Byłem sekretarzem Kółka Rolniczego w Zblewie do czasu stanu wojennego, czyli do czasu ich likwidacji, ale to nie miało nic wspólnego z polityką.

- A w 1989 roku? Może Komitet Obywatelski?

- Nie byłem w KO. Komitet tworzyli Rajmund Mokwa, Irena Piotrzkowska, Teresa Danecka, pani Lubińska, bracia Kośnikowie. Nie byłem w KO, ale w 1990 r. poszedłem do wyborów z listy KO.

- Skąd nagle takie zainteresowanie wyborami?

- W 1989 r. nastąpiły zmiany. Dotąd praktycznie wszędzie liczyły się nie umiejętności i zdolności, a układy polityczne. Po zmianach w 1989 r. uznałem, że przyszedł czas, by wziąć udział w życiu społecznym.

- No tak. Wreszcie przyszła wolność...

- Czy wolność? Dzisiaj wiemy, że wracamy do pewnych układów, które były przed 1989 rokiem.

- Wierzył Pan w sukces?

- Przed wyborami nie miałem żadnych nadziei. Poszedłem z ciekawości, może też i z myślą, żeby przejść i zrobić coś dla środowiska, w jakim się żyło. Głośni wtedy byli Krzysztof Trawicki i Bernard Damaszk. Być może stąd ta niewiara. Tymczasem do Rady Gminy I kadencji weszło spoza KO tylko trzech: panowie Trawicki, Fojut i Wildman. A ja zdobyłem najwięcej głosów w całej gminie, około 450. Zupełnie nie spodziewałem się, że ludzie obdarzą mnie aż takim społecznym zaufaniem.

- A dziś jak Pan myśli, skąd wtedy wziął się taki wynik?

- Może dlatego, że ludzie widzieli, że człowiek z tego środowiska, z tej miejscowości ciężko pracuje i oprócz tego jeszcze się uczy i zdobywa wyższe wykształcenie? Byłem wtedy jednym z nielicznych w Zblewie. Oprócz mnie studiowali Bernard Damaszk - rozpoczynał ze mną, ale ze skierowania od wojewody, po mnie szedł studiować Edmund Herold.

- A jak Pan wytłumaczy takie miażdżące zwycięstwo KO?

- Była aprobata społeczna dla ludzi niezwiązanych z poprzednim ustrojem.

- Hmm.. Przy tylu głosach stał się Pan czarnym koniem w wyścigu na stanowisko wójta.

- Jeszcze przed ukonstytuowaniem się Rady Gminy, ale już po wyborach były rozmowy w KO na temat, kto ma być wójtem, kto w zarządzie i komisjach. I rzeczywiście - zaproponowano mi stanowisko wójta. Byłem mile zaskoczony takim poparciem, ale odmówiłem. Miałem dobrą pracę w Górze, która przynosiła mi satysfakcję oraz bardzo dobre wyniki. Po odmowie zaczęto rozglądać się za kandydatem na wójta niezwiązanym z poprzednimi układami. Taką osobą był Wiesław Ossowski. Z taką propozycją przyszła do radnych z KO pani Irena Piotrzkowska. Radni się zgodzili. Miałem jeszcze propozycję wejścia do zarządu, też odmówiłem. Przyjąłem stanowisko szefa komisji finansów.

- O czasach Rady Gminy I kadencji jest już sporo materiału. Gorzej z okresem II kadencji. Wahadło się jakby odwróciło. Ludzie czuli, że KO przegra. Mówię o odczuciach w całym kraju.

- KO musiało przegrać. Przed wyborami powiedziałem radnym z zarządu, że zostały popełnione trzy błędy. Na początku uchwalono maksymalne podatki. Później się z tego wycofano, ale niesmak pozostał. Przed wyborami do RG II kadencji zakupiono nowy samochód. Było też kilka nie całkiem jasnych spraw związanych z działalnością zarządu.

- Ale Pan kandydował?

- Tak. I przeszedłem. Z KO przeszło tylko 5 osób - radnych z poprzedniej kadencji.

- I byliście opozycją... Czy w trakcie I kadencji była opozycja?

- Nie było. Główne dyskusje na temat uchwał toczyły się na zasadzie merytorycznej. Zdecydowana większość radnych działała w interesie społecznym gminy.

- Radni II kadencji i następnych zapewne też tak działali. Kto wchodził w skład większości Rady Gminy II kadencji?

- Radni z PSL i ZK-P. Ta większość nazywała nas, z KO i radnych, którzy myśleli inaczej niż oni, opozycją. Na początku było 5 do 15, z biegiem czasu część radnych spoza KO zaczęła postrzegać sprawy podobnie jak my, czyli opozycja.

- Tuż po wyborach na stanowisko wójta Jana Jasińskiego chciano zorganizować referendum w sprawie jego odwołania, a ponieważ było to niemożliwe z przyczyn formalnych, chciano odwołać Radę Gminy. To było dziwaczne.

- Ale, jak czas pokazał, uzasadnione. Po niecałych trzech latach próba odwołania Jana Jasińskiego była już całkiem konkretna. My jako opozycja mieliśmy podpisać wniosek - oddzielnie jako radni. Zaproponowałem, żeby piwo wypił ten, kto go nawarzył. Mówiłem, że my możemy przyłączyć się do głosowania, ale wniosku nie podpiszemy. Pozostali radni z opozycji zgodzili się ze mną. I ta pierwsza konkretna próba się nie powiodła.

- Ale dlaczego nie podpisaliście wniosku? Przecież od tego jest opozycja.

- Pozornie tak. Tylko że oni chcieli naszymi rękoma usunąć Jasińskiego... Po pewnym czasie, przy ciągle rosnącym niezadowoleniu społecznym z rządów Jana Jasińskiego, przewodniczący RG Bernard Damaszk zrobił kilka zebrań w celu odwołania go z funkcji wójta. Nie chodziło tylko o sprawy obyczajowe. Chodziło o sprawy gospodarcze, zastój, źle prowadzone inwestycje.

- I odwołano Jasińskiego. Czy to prawda, że stanowisko wójta zaproponował Panu Bernard Damaszk? Trochę to dziwne - radnemu z opozycji...

- Przewodniczący Damaszk, który miał wtedy bardzo silną pozycję - próbował, moim zdaniem, wchodzić w kompetencje wójta - wiedział, że finanse były w bardzo złym stanie. I wiedział też, że umiem gospodarzyć. A ja się czułem na siłach. Dla mnie wójt musi nawet zbudzony w nocy odpowiedzieć, jakie są możliwości gminy, jakie rezerwy, jakie stawki podatków.

- I Pana wybrano.

- W październiku 1997 r. Miałem być wójtem przez 9 miesięcy, a byłem do listopada 2008 roku.

- Pana zdaniem wypadł Pan dobrze? Warto było brać to stanowisko na tak krótki czas?

- Było warto. Pokazałem, że znam się bardzo dobrze na finansach gminy. Wiedzę miałem. Przecież w poprzedniej kadencji pracowałem jako przewodniczący komisji finansów i jako planista, kierownik zakładu w Górze. Chcieli mnie z prostej przyczyny - żebym uporządkował gminne finanse, ponieważ były w opłakanym stanie, i uporządkował prowadzone inwestycje.

- Uporządkował Pan?

- Po roku gmina miał już milion w kasie rezerwy na inwestycje prowadzone i przyszłe. To wówczas rozpoczęła się przebudowa ulicy Głównej. Nawiasem mówiąc, był to mój to wniosek jako radnego - przełożenie kostki, położenie kostki brukowej na chodnikach i zdjęcie instalacji elektrycznej naziemnej, i ułożenie jej pod ziemią.

- Ten rok dał Panu jeszcze jeden plus. Stał się Pan naturalnym kandydatem na wójta w przyszłych kadencjach... Ale wyniki wyborów do Rady Gminy III kadencji też raczej były oczywiste. Silny PSL, obóz Krzysztofa Trawickiego, ZK-P.

- Tak można było przypuszczać i to się potwierdziło. Zostałem ponownie radnym, ale zdecydowanie wygrał obóz Krzysztofa Trawickiego. Jeszcze kandydowałem na stanowisko wójta, choć wiedzieliśmy, że wygra Trawicki. Byłem wystawiony po to, żeby w ogóle był kontrkandydat.

- Wystawiony przez kogo? Jak się nazywał Pana komitet?

- To była grupa radnych, nie pamiętam nazwy. Uważam, że politycznie był to dobry krok.

- To była III kadencja, 1988 - 2002. 22 radnych. W podsumowaniu tej kadencji wychodziły 4 lata sukcesu. Pan jednak uparcie krytykował. Pana motto - zadłużanie gminy. Kto dziś się nie zadłuża, żeby iść do przodu?

- Spór między nami był, ponieważ uważałem, że finanse są prowadzone nieodpowiedzialnie.

- Zawsze mieliście Panowie na ten temat inne zdanie.

- Ja mówię - moim zdaniem. Moje motto życiowe brzmi, że z finansami trzeba żyć w zgodzie.

- I z tego zadłużenia zrobił pan główny motyw kampanii wyborczej...

- Tak, zadłużenie było głównym motywem debat przedwyborczych. Tylko że podczas tych debat nie wiedziałem, jakie faktycznie to zadłużenie jest. Poznałem Trawickiego przez dwie kadencje i uważałem, że nie jest dobry w liczbach. On żyje chwilą dzisiejszą, jego nie interesuje to, co będzie za rok, dwa. W sprawach finansowych nie jest dobry.

- Kto wpadł na pomysł urządzenia debat?

- To był pomysł mojego komitetu, to znaczy Komitetu Wyborczego Gajewskiego (ogólnie mówiąc - prawica). Oni najpierw się nie zgodzili. Po pewnym czasie sami, bez uzgodnienia z nami, ogłosili w sobotę w kościele, że będzie debata. Poszedłem rano do księdza proboszcza i powiedziałem: Jak to może być, kiedy my o tym nic nie wiemy? Ksiądz proboszcz zgodził się ze mną i w niedzielę dalszych ogłoszeń nie było. Następnie doszło do spotkania przedstawicieli komitetów. Zostały uzgodnione warunki debat oraz miejsca. Krzysztof Trawicki proponował Zblewo i Pinczyn, my cztery miejsca - jeszcze Kleszczewo i Borzechowo. Trawicki nie chciał się na to zgodzić, a ja postawiłem sprawę twardo: albo w tych czterech miejscowościach, albo wcale. Trawicki się zgodził widząc moją stanowczość.

- A kto wpadł na pomysł co do osoby prowadzącego?

- Szukaliśmy odpowiedniej osoby. Wybraliśmy Tadeusza Peplińskiego, bo on atakował zarówno Trawickiego, jak i mnie.

- Dla mnie te debaty były fascynujące. Męska walka, całkiem dobry w roli prowadzącego Pepliński. Jedyne tego typu debaty podczas 20-lecia samorządności w powiecie. Były jeszcze w Starogardzie w 1994 roku, ale przed kamerami telewizji. Tu bezpośrednio. Gmina może być z nich dumna... Pana motyw okazał się skuteczny.

- Tak. Wygrałem pierwsze bezpośrednie wybory na wójta i byłem przez IV kadencję.


Andrzej Gajewski wygrał nieznacznie, podobnie jak nieznacznie wygrał z nim cztery lata później, w 2006 roku, Krzysztof Trawicki.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz