. Wielkie firmy wchodzą na giełdę. Średniaki chcą być wielkimi. Najmniejsze chcą zostać średniakami. Łączy je jedno - wszystkie walczą o markę, a - co za tym idzie - o rozpoznawalne logo firmy. Bo co dzisiaj znaczy produkt czy usługa bez marki? Jaki klient po nie sięgnie bądź z nich skorzysta?
Prezentujemy kociewskie firmy, które przez 15 lat wyrobiły sobie markę. Oto pierwsza z nich.
Kilku połączonych budynków. Masarnia, sklep, hurtownia. W gabinecie Edmunda Herolda wiszą dyplomy. Na jednym rolnicy dziękują "za działalność na rzecz rolnictwa w celu zbytu produktów", na drugim "Targi agroturystyczne" za produkcję. Są też podziękowania za pomoc przy realizacji imprez. I sukcesy. Tytuł "Polskiego Producenta Żywności dla Przedsiębiorstwa Produkcyjno-Handlowego Teresy, Arkadiusza i Edmunda Heroldów za produkcję kiełbas leśnej i piwnej" oraz "wyróżnienie w plebiscycie na osobowość roku w kategorii gospodarczej" (Dziennik Bałtycki).
Do czasów przedwojennych w małych miejscowościach żyła tradycja nazywania firm nazwiskami właścicieli. Teraz ta tradycja zdaje się odżywa. Zaczął ją w Starogardzie Sarnowski - Dom Handlowy "Sarnowski", od lat istnieje na przykład "Kass". W pana branży widać to najlepiej: jest "Gzella" z Osia, "Rąbała" z Bielawek, no i pan - czyli "Herold". Macie nazwiska wpisane w logo. Od jakiego czasu pracował pan na markę?
- Od stycznia 1959 roku. W Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska w Zblewie.
Ależ wtedy nie było mowy o czymś takim jak marka!
- Mówiło się o marce, ale nie w ten sposób. Po prostu ludzie wiedzieli, że coś jest dobre. Jako uczeń poznałem w GS-ie znakomitych fachowców. Pracowałem przy majstrach Henryku Kuchcie i Edwinie Gajewskiem. Ukończyłem niezłą szkołę zawodu. Już wtedy zauważono, że mam talent. Później zostałem kierownikiem sklepu GS Zblewo, a po tym 25 lat spędziłem w GS-ach w Kaliskach. Wyroby masarni, w których pracowałem, miały swoją renomę, markę. Bez reklamy. W tej branży niespecjalnie jest potrzebna typowa reklama. Tu jakość bezpośrednio ocenia klient. W 1998 roku rozpocząłem działalność na własną rękę.
Bardzo późno. Wydawałoby się, że istnieje pan jako firma "Herold" na rynku już od 15 lat, jak wiele firm, które przez ten czas wyrobiły sobie markę albo... padły. Na wyrobienie sobie dobrej marki potrzeba jednak czasu.
- To fakt. Wcale nie było łatwo przebić się z marką "Herold". Jeszcze długo po moim odejściu ludzie jeździli kupować do GS Kaliska, bo wiedzieli, że tam są dobre wyroby masarskie. Kojarzyli jakość tych wyrobów z nazwą "GS Kaliska", a nie z tym, że ja tam byłem kierownikiem. Można powiedzieć, że przez pewien czas sam sobie byłem konkurencją, ponieważ wyroby z Kalisk miały już swoją markę. Ja oczywiście to przeniosłem na markę "Herold", ale na początku niewielu o tym wiedziało.
Kaliskie GS-y marnie skończyły. Pan, późno bo późno, jest na swoim. Na prywatnym jest lepiej?
- Cieszyłem się, że przeszedłem na swoje. Tutaj decydowałem o wszystkim sam. Dzięki temu można było się rozwijać. W 1998 roku zaczynałem od 10 osób. Teraz na etatach pracuje 29 osób. I oczywiście uczniowie. Produkcja od początku istnienia firmy do dzisiaj wzrosła dziesięciokrotnie.
Nie bał się pan? Prywatne to jednak ryzyko.
- Mam wspaniałych synów, więc specjalnie się nie bałem. Teraz tę firmę prowadzimy razem.
Po jakim czasie tej walki na rynku z GS Kaliska, czyli jakby walki z samym sobą, marka "Herold" stała się znana?
- Po trzech latach. Rzeczywiście tyle trwała walka z marką, którą zdobyły wyroby z GS Kaliska, ale nie tylko. W tej branży, jak w każdej innej, panuje ostra konkurencja. Kiedyś markę miały Zakłady Kościerskie. Teraz wygrywają prywatni. Nazwisko, marka, logo to teraz bardzo ważne w firmie. Klienci patrzą, czyj jest dany wyrób. I doskonale się orientują, jaka za tym nazwiskiem kryje się wartość wyrobów.
Mówił pan, że już jako uczeń zdobył sobie pan uznanie, że już wówczas poznano się na pana talencie. To w tej branży trzeba mieć talent?
- Oczywiście. Mówiono o mnie "złota rączka". Tu chodzi o umiejętność stosowania odpowiednich proporcji czynników wiążących w wyrobach. Do tego trzeba mieć talent. I rzecz jasna trzeba też mieć wiedzę. Na przykład wiedzę o tradycyjnych recepturach. Teraz takie tradycyjne wyroby są w cenie. Klient chce mniej wody. My tutaj bazujemy na starych recepturach. Patrzymy na czynniki wiążące i smakowe, a niedopingujące. Produkujemy w naturalnych warunkach, nie stosujemy substytutów i dajemy mało wody.
Pana wyroby są droższe niż innych producentów?
- Za innych nie chcę się wypowiadać. Marka ma swoją cenę. To tak jak dobry samochód. BMW kosztuje jeszcze raz tyle co zwykły samochód.
;@ Zna pan jakieś inne dobre marki producentów zblewskich?
- Są stolarze, ale trudno tu mówić o marce. Oni produkują według zamówionych wzorów.
;@ Ale jest Konewka, producent pieczywa. Wyrabiał sobie markę przez 15 lat. Są producenci stolarki z drewna klejonego.
- Tylko że ja mam markę na Unię Europejską.
Eksportuje pan?
- Tak, część moich wyrobów trafia za granicę. W sezonie szacunkowo za granicę jest wywożona jedna trzecia naszych wyrobów. Często tu zajeżdżają zagranicznymi samochodami i ładują w dostosowane do tego bagażniki.
Był pan na Zachodzie. Mają tam takie wyroby jak pana?
- Pozostawiam to bez komentarza.
To też komentarz... Sporo pan oddaje do hipermarketów, na przykład do Hypernowej?
- Nie współpracuję z Hypernową. Popsułaby mi markę.
Niedawno w prasie dyskutowano o tym, jak sprzedając jakieś firmy nie uwzględniamy w cenie sprzedaży ceny logo. Gdyby ktoś chciał kupić pana przedsiębiorstwo - te budynki i linie technologiczne - to na ile wyceniłby pan logo "Herold"? Bez tego nowi właściciele musieliby znowu się ze trzy lata przebijać, tak jak przebijał się pan.
- To logo nie jest do sprzedania. Ono już ma wartość pokoleniową, bo teraz zakład prowadza też synowie.
Na podstawie tygodnika Kociewiak srodowe wydanie Dziennika Bałtyckiego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz