sobota, 22 grudnia 2012

EDMUND ZIELIŃSKI. Moja wigilia

Osiedle Zaspa w Gdańsku, jak wiele jemu podobnych w Polsce, zamieszkane jest przez ludzi z różnych stron. Są Kociewiacy, Kaszubi, Krakowiacy, Wilniacy i wielu innych. Każdy z osiedleńców zostawił za sobą rodzinne strony i wspomnienia z dawnych lat. Wielu jest takich, co zapomniało o "dawnym" - łatwiej żyć. Ale są tacy, co nie zapomnieli i zapomnieć nie mogą. Krążą wspomnieniami po rodzinnych wsiach i miasteczkach.
















Wspominają stare obyczaje i przeżycia, szczególnie te z okresu świąt Bożego Narodzenia czy Wielkiej Nocy. Przywołują w pamięci biedne i bogate dni swego dzieciństwa. Zasobne i puste worki gwiazdorów. Święta w gronie rodzinnym z najbliższymi i te najsmutniejsze bez mamy i taty. I choć często było zimno i głodno, to jednak "Dzisiaj w Betlejem" brzmiało radośnie.

Jakże chętnie wracam wspomnieniami do lat dziecinnych, do świąt Bożego Narodzenia w moim domu na Kociewiu, zwanych "gwiazdką". Mieszkaliśmy wtedy w chałupie, jakich już mało. Chata była drewniana, "zrębowa", kryta słomą. Od zachodu osłaniały ją stare jak zagroda świerki, w gałęziach których gniazdowały ptaki różnych gatunków. Stajnia, chlew i obora pod jednym dachem krytym gontem, na którym mieściło się gniazdo bociana. I stodoła pod strzechą, w której leżało zboże zwiezione z pól, by po zimowych omłotach sypnąć złocistym ziarnem, z mąki którego wypiekano wspaniały, już niespotykany chleb. Za oświetlenie służyła nam lampa naftowa, a wodę czerpało się ze studni. Mieszkaliśmy w jednym pokoju z kuchnią w sześcioro: mama, tata, siostra i trzej bracia. Pamiętam, że na drzwiach obitych tekturą dla ocieplenia ojciec wieszał kalendarz przyniesiony przez kominiarza, a ja z młodszym bratem Rajmundem, codziennie skreślaliśmy jeden dzień, dzień bliżej "gwiazdki".

Kiedy nadeszła wigilia, mama krzątała się przy kuchni, by coś przygotować na kolację. W domu było biednie, ale mama potrafiła, prawie z niczego wyczarować pyszne danie. Zresztą w czasie, który opisuję, jak był chleb i ziemniaki, to już było dobrze. Na kolację wigilijną była zupa z suszonych owoców, śledź w occie i ziemniaki, najczęściej w obierkach - pulki. Biednie i postnie, ale radośnie. A jeszcze przed wieczerzą szliśmy z tatą do lasu po choinkę, którą mama stroiła przy naszej pomocy, śpiewając przy tym nasze piękne kolędy.

Kolacje rozpoczynał ojciec dzieleniem się opłatkiem. Pamiętam, że zawsze miał łzy w oczach - był bardzo uczuciowy. Wierzyłem wtedy, że zwierzęta w tę noc mówią ludzkim głosem, ale nigdy nie próbowałem ich podsłuchać, bo bardzo bałem się usłyszeć coś niedobrego. Po wieczerzy wspólnie śpiewaliśmy kolędy, często w towarzystwie harmonii czy mandoliny. Nasza rodzina jest bardzo muzykalna i śpiew kolęd odbywał się na głosy.

Jako dzieci bardzo oczekiwaliśmy gwiazdora z prezentami. Najczęściej to on przychodził pod naszą nieobecność, gdy byliśmy na "pasterce". Pamiętam, że zawsze był śnieg i mróz doskwierał, ale ochoczo szliśmy do zblewskiego kościoła na pasterkę, odległego o 4 kilometry. Pod nogami skrzypiał śnieg, a w dali jarzył się światłami kościół. Kiedy na rozpoczęcie mszy świętej organista Izydor Borzyszkowski zaintonował "Bóg się rodzi", wierni śpiewem zagłuszyli organy, tak śpiewano. Po mszy świętej koniecznie trzeba było pokłonić się dzieciątku w żłobie i powrót do domu.

Tam czekały na nas pełne talerze słodyczy, jabłek i skromna zabawka. Była jakaś książeczka, kredki. Tym skromnym prezentom bardzo się cieszyliśmy. Wtedy również dopiero można było zjeść "kucha," który smakował nadzwyczaj. Bo tak jak piekła kuch moja mama, to drugiej osoby, co by potrafiła tak upiec, dotąd nie spotkałem. Usatysfakcjonowani prezentami i zmęczeni marszem do kościoła, szybko zasypialiśmy.

Takie to były wigilie, gdy miałem lat kilka. Jeśli nie nudzą Cię, drogi Czytelniku, moje wspomnienia, to kończę je takim prostym wierszydłem.

Tęskno mi Panie!

Do miejsca urodzenia

Do mych pól i lasów

Do jezior kochanych

Do starodawnych czasów

Gdy matka pacierza uczyła

Gdy gwiazd się uczyłem od taty

Ta - to Bernard

A tamta - to Franek

Moi bracia zmarli przed laty

Do skwarnych lat

Do szumiących złotych łanów

Do wiekowych chat

Do mleka pełnych dzbanów

Do drabiniastych wozów

Do beczących kóz

Do śnieżnych zim

I skrzypiących płóz

O ziemio rodzinna

O strony ukochane

Powtórzę za Norwidem

Tęskno mi Panie!


Gdańsk dnia 23 grudnia 1994 roku Edmund Zieliński


W załączniku są zdjęcia szopek moich, Jerzego Kamińskiego i Reginy Matuszewskiej. Są też zdjęcia z warsztatów wykonywania rekwizytów bożonarodzeniowych, jakie prowadziłem 2 grudnia 2007 roku w Starbieninie (Filia Kaszubskiego Uniwersytetu Ludowego z Wieżycy).


Jedna z uczestniczek zajęć wykonuje szopkę.

Prace przy rekwizytach.


Już w koronach kolędniczych.

Przy prac.





"Rodzynek" wśród pań nauczycielek.

Wykonana gwiazda kolędnicza.

Szopka Reginy Matuszewskiej z Czarnego Lasu na wystawie w Muzeum Ziemi Kociewskiej w Starogardzie dnia 14 grudnia 2007.

Prace wykończeniowe przy mojej szopce.







Moja szopka w górnym kościele na Zaspie 2011.



Szopka Jerzego Kamińskiego z Barłożna w dolnym kościele na Zaspie 2011 rok.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz