czwartek, 13 grudnia 2012

WROBIONY W ESBOLA. O STAROGARDZKIEJ SOLIDARNOŚCI I STANIE WOJENNYM

Przy archiwizacji tekstów, jakie napisałem, po raz kolejny zatrzymałem się przy reportażu na temat człowieka "Wrobionego w esobola" (tytuł) - Leona Wiczanowskiego. W rankingu napisanych przez siebie materiałów ten uznałem ten za wyjątkowy...


Po pierwsze - opowiada kawał solidarnościowej starogardzkiej historii, po drugie - opowiada o historii stanu wojennego, po trzecie - opowiada o historii jednostki, człowieka, który prześladowało jakieś - delikatnie to ujmijmy - fatum. Przypominam tu - Leon Wiczanowski, niekwestionowany lider pierwszej Solidarności w Starogardzie i regionie, po okresie internowania został uznany przez "swoich", dzięki świadomie rozpuszczonej plotkce, za kolaboranta koministów. W reportażu, który powstał bodajże w 2003 r., z wielką satysfakcją i ze łzami w oczach Leon pokazuje dokument z IPN - zaświadczenie o statusie pokrzywdzonego przez komunę, co zdejmuje z niego owa fatalna przylepkę. W tekście tym pada moje pytanie, czy - póki co - nie dałoby się jeszcze zebrać wszystkich towarzyszy walki. Wiczanowski raczej jeszcze tego nie widział, bo było jeszcze za wcześnie. Po segregacji materiału i wyborze tego tekstu do następnej książki pobiegłem w te pędy do Wiczanowskiego, żeby mu o tym wyborze powiedzieć. Stanąłem przed domofonem bloku na osiedlu Jana Pawła II, nacisnąłem guzik. - No? - ktoś. - Ja do Leona Wiczanowskiego. - Hę? Kogo? - ktoś. - Wi-cza-no-wskie-go - przesylabizowałem. - Nikogo takiego w tej klatce nie ma - ktoś. I pyknięcie wyłączonego domofonu. Zacząłem więc naciskać losowo i pytać. Za którymś razem jakiś głos powiedział: - Przeprowadził się do Wejherowa.
Zamurowało mnie. Tak po cichu... I nawet nikt go za tamto nie przeprosił.
Teraz już wiem, że na jakiekolwiek spotkania solidarnościowców nie jest za wcześnie. Kto wie, czy w takich sprawach, jak najnowsza historia, zawsze nie jest za późno.
Tadeusz Majewski
31.12.2006 r.


WROBIONY W ESBOLA. O STAROGARDZKIEJ SOLIDARNOŚCI I STANIE WOJENNYM

Leon Wiczanowski. W latach 1980 - 1981 był niekwestionowanym liderem "Solidarności" w Starogardzie. W okresie stanu wojennego internowany. W 1989 roku współzałożyciel Komitetu Obywatelskiego. Potem towarzysze walki z lat 80., działający w Komitecie Obywatelskim (którzy nieco później przejmą władzę w mieście), publicznie zrobią z niego kapusia. Robili zresztą z niego kapusia już znacznie wcześniej.
- Słyszał pan o takim przypadku jak pan? - pytam.
- Nie, Starogard zawsze był jakimś ewenementem w skali kraju. W sprawie teczek też jest ewenementem - mówi Wiczanowski.

Z Leonem Wiczanowskim rozmawia Tadeusz Majewski

Panie Leonie, trzy tygodnie temu napisałem tekst o donosicielach i tzw. "Liście Wildsteina", bo wokół tego sporo się dzieje. Może pan nie wie, że w internecie, na lokalnych stronach, anonimowi ludzie bawią się w tworzenie lokalnych "list Wildsteina", a jakieś młodolaty w lokalnych pismach wzywają działaczy Solidarności z lat 80. - w tym również i mnie - do przedstawienia swoich teczek. I pytają o to. W podsumowaniu tego artykułu napisałem (może to było zbyt zawoalowane), że to właśnie oni - ci anonimowi internauci czy ów młodociany redaktor - są odpowiednikami tamtych donosicieli z okresu PRL-u. Jeszcze nic nie wiedzą, a już wydają wyrok. Ba, w internecie już wydali wyrok na panią Wieczorek, która była internowana.
- Pani Wieczorek nie była kapusiem. Jeszcze po śmierci oczerniają...
A kto go, tego redaktora, upoważnił do zadania takiego pytania - "Czy ja, czy inni działacze z tego okresu sprawdzili swoje teczki?" Jeżeli nic o tych czasach nie wie, to skąd wzięła się ta podłość?

Oczywiście nie pyta dosłownie. On "dobrodusznie" sugeruje, by sprawdzić swoją teczkę.
- Jeżeli było to pytanie sugerowane, to czy mocodawcy tego pytania przedstawili swoje teczki do publicznej wiadomości?

Mocodawcy pytania... Dobre określenie. Mocodawcy pytania są oczywiście anonimowi. To jest taka gra w teczki, gdzie rzecz jasna komuś o coś więcej idzie.
- Podłość z teczkami zaczęła się w 1994 czy 1995 roku. Natomiast podłość z oskarżeniami, że ktoś był tajnym współpracownikiem, zaczęła się daleko, daleko wcześniej jako instrument zdobywania władzy. To działało też w 1980. Już wtedy żonglowano różnego rodzaju oskarżeniami o współpracę. I w 1989 roku, kiedy powstawał Komitet Obywatelski, który - nawiasem mówiąc - zakładałem w sali "Neptuna" przy ul. Kościuszki z Eugeniuszem Galubą, Danutą Renk innymi. W procesie o zniesławienie niejakiego pana Głucha przed Sądem Rejonowym w Gdańsku działaczka "Solidarności" pani Jolanta Szostek na pytanie, dlaczego oskarżyła Wiczanowskiego o współpracę z SB, odpowiedziała: "Dlatego, że chciał zagarnąć Komitet Obywatelski". To dosłowny cytat.

Ona coś do pana nie miała słabości. Pamiętam, jak oskarżyła pana o współpracę z SB podczas posiedzenia Komitetu Obywatelskiego. Ale pani Szostek, tak mi się wydaje, chyba nie powiedziała tego tak sama z siebie. Te oskarżenia - użyję tu pana sformułowania - miały swoich mocodawców. Komuś nie pasowało, że pan, niekwestionowany lider Solidarności w latach 80., charyzmatyczny przywódca, z dużym prawdopodobieństwem może sięgnąć po władzę w Starogardzie. Mocodawców oskarżenia oczywiście należy szukać w tej późniejszej władzy, wywodzącej się z KO. Pamiętam, jak po tym spotkaniu Komitetu Obywatelskiego, na którym pana nie było i podczas którego niedwuznacznie nazwano pana kapusiem, spotkałem pana na ulicy. Właśnie szedł pan na następne zebranie KO. Mówiłem, żeby pan nie szedł, bo już pana pogrzebano żywcem jako kolaboranta. A jednak pan poszedł. Pamięta pan to spotkanie?
- Doskonale pamiętam. Poszedłem. To było 19 marca 1990 roku, przed pierwszymi wyborami. Poszedłem. I co mi mogli zarzucić?! Zarzut pani Szostek był taki, że ja wszystkie dokumenty dotyczące naszego MKZ-u (Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego) nosiłem w 1980 i 1981 roku w torbie. I że ja mogłem z tymi wszystkimi dokumentami chodzić do SB-ków i przekazywać. Powiedziała to wprost.

Ale ona nie mówiła zupełnie dosłownie, że pan kolaborował. To były niedomówienia w stylu - "no, wiecie o co chodzi, nie wypada mówić". Nie miał pan szans. Zresztą kolaboranta zrobiono z pana znacznie wcześniej. Rzekomo miał pan współpracować z SB tuż po wyjściu z "internatu". Komuś już wtedy na tym zależało, żeby na takiego pan wyszedł.
- Tylko że dzisiaj oskarżony o współpracę Wiczanowski ma zaświadczenie z Instytutu Pamięci Narodowej, że ma status pokrzywdzonego!

O! To ci dopiero! A mówiono wtedy, że po wyjściu z "internatu" awansował pan w swoim zakładzie pracy, czyli w "obuwiu", że wyszedł pan jako pierwszy z "internatu", co też było bardzo podejrzane.
- Nie wyszedłem jako pierwszy. To nieprawda. A po powrocie do "Neptuna" zostałem zwolniony ze stanowiska, jakie zajmowałem wcześniej, a był w Starogardzie, który po wyjściu z internowania awansował. Przecież nikt z działaczy "Solidarności" w stanie wojennym nie awansował. Co do mnie. Przed internowaniem byłem zastępcą kierownika działu produkcji urządzeń, a po internowaniu na zalecenie SB odsunięto mnie od współpracy z ludźmi i przesunięto do działu inwestycji. Do tego ludzie na równorzędnych wobec mojego stanowiskach zarabiali od 30 do 50 procent więcej niż ja.

Ile czasu pracował pan w "Neptunie"?
- W 1982 roku wróciłem z internowania, pracowałem do 1988 roku.
W lutym 1988 poszedłem na roczny urlop bezpłatny. Po powrocie po tym urlopie zostałem wygnany jak pies przez nowego dyrektora. Poprosiłem ówczesne związki zawodowe o interwencję w sprawie moich zarobków. Ten dyrektor powiedział: "Panie Wiczanowski, pan w tym zakładzie jest niepotrzebny". Nie było żadnej siły, która byłaby w stanie przywrócić mnie do pracy.

A jednak już po powrocie z internowania zaczęto o panu mówić, że był pan współpracownikiem SB. I to tak za panem szło, aż wybuchło w ustach pani Szostek właśnie na zebraniach Komitetu Obywatelskiego w 1990 roku. Byłem tego świadkiem, podbnie jak Legawski.
- Prześladowania komuny w porównaniu z krzywdami, jakie mnie spotkały po roku 1989, dla mnie były żadne. Tyle niesprawiedliwości doświadczyłem po roku 1989, że aż trudno o nich mówić. A moi adwersarze w tym czasie zasiadali na honorowych miejscach w prezbiterium przy każdej uroczystości kościelnej, zajmowali najwyższe stanowiska w mieście, szczycili się swoją działalnością w tej pierwszej "Solidarności". Ja byłem natomiast SB-olem. Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić sytuację, w której w oczy zarzuca mu się współpracę, kiedy człowiek jest niewinny? Czy pan może sobie wyobrazić te lata z oskarżeniem, te tysiące nieprzespanych nocy? To, że ja jestem po zawale, to skąd się wzięło? A czy ktoś przeanalizował tych świątobliwych i świętoszkowatych moralistów, którzy oskarżają Wildsteina o bezeceństwa? Ja mówię panu Wildsteinowi: Dziękuję. Może źle - mówię: Bardzo dziękuję, Panie Wildstein.

Pan jednak składał papiery o status pokrzywdzonego znacznie wcześniej przed Wildsteinem. Może składali też i inni?
- Przez przypadek w tym samym dniu co ja, składała Jolanta Szostek. Było to 2 marca 2001 roku. Złożyłem wcześnie, bo chciałem raz na zawsze zerwać z tymi oskarżeniami. Ale czy ci moi oskarżyciele mogą się wykazać dokumentem Pokrzywdzonego?

Długo trwała procedura sprawdzania? Ile pan czekał na odpowiedź?
- Od 2 marca 2001 do 31 lipca 2002 roku.

No to kawał czasu. Wielki IPN i tyle trzeba było czekać. Mnie do zdumiewa - mam wypełniać 6 stron, jechać, czekać miesiące (pan czekał ponad rok), kiedy to mogłoby działać tak: jadę, wchodzę, mówię: - "Nazywam się Majewski ze Starogardu. Jest moja teczka?" - "Jest". - "To proszę mi ją pokazać". Jak w firmie usługowej. Tym bardziej, że oni tam wielkiego ruchu w sprawie teczek nie mają - 30, 40 osób dziennie (informacja od pracownika IPN). Żyją z naszych podatków, więc powinni frontem do klienta.
- Właśnie dlatego dziękuję Widsteinowi, bo on to przyspieszył. Bo wszystkim politykom zależy na tym, żeby ta procedura trwała jak najdłużej. By mieć jak najdłużej ten argument - teczki. Nieważne co w niej jest, ważne, żeby była - czarna. Wildstein zrobił "świństwo", bo doprowadził do tego, że się wybije z ręki instrument najbardziej podły w zdobywaniu władzy. Przecież jak to dobrze mieć teczki. Mają teczki, czekają. Dajmy na to Leon Wiczanowski wychylił się na posła. Co my tam na niego mamy? Mamy co mamy, ale jeszcze poczekamy, aż zajdzie wyżej.

Dostał pan ten status pokrzywdzonego i poprosił pan o wgląd w swoją teczkę. Oczywiście pojechał pan sprawdzić, co w niej jest. Jak to wyglądało?
- Otrzymałem zawiadomienie, że w konkretnym dniu o konkretnej godzinie muszę się stawić. Przyjeżdżam, wchodzę do środka i pokazuję to zawiadomienie oraz dowód osobisty. Rozpoczyna się procedura. Sprawdzają, czy nie mam urządzenia nagrywającego czy notującego. Potem przechodzę do sali oczekiwań. Przychodzi pracownik IPN-u, prowadzi do pokoju, w którym dokonuje się przeglądu swojej teczki. Też w obecności pracownika IPN-u. Otwiera pan swoją teczkę i zapiera panu dech w piersiach.

Zaparło panu dech w piersiach?
- Zaparło. Otwiera pan i blednie z powodu zawartości albo... jej braku.

Wieść gminna niesie (widzi pan, już niesie), że ma pan w teczce tylko dokument poświadczający, że został pan internowany, i drugi - że został pan zwolniony.
- Bo to prawda! Wyjaśniono mi, że z uwagi na status i zajmowane funkcje i z uwagi na to, że w rejonie gdańskim dokonano masowych niszczeń dokumentów, moja dokumentacja może znajdować się gdzie indziej, w domyśle - Warszawa.

Więc nigdy nie dowie się pan, co w tej teczce było i kto na pana na przykład donosił. I kto z taką wielką konsekwencją przez lata robił z pana kapusia.
- Nic podobnego. Dowiem się. Przed zniszczeniem każda teczka była sfilmowana. Oni to mają. Gdyby mieli tylko to, co w teczce, a więc akt internowania i zwolnienia, to bym nie otrzymał statusu pokrzywdzonego, czyli czystego od SB.

Może się jednak tak zdarzyć, że wszyscy działacze starogardzcy z tamtego okresu "Solidarności" otrzymają status pokrzywdzonego i okaże się, że pana oskarżono i wrobiono z głupoty albo mając na uwadze usunięcie pana z polityki w przyszłości. Czy wyobraża pan sobie wspomnieniowe zebranie tych ludzi? Pana, Głucha, Szostek i innych? W sumie tych działaczy z pierwszej linii było nie tak wielu.
- Czy człowiek honoru, który oskarży drugiego, nie ma obowiązku przyjść i przeprosić? Czy wystarczy, że idzie ze złożonymi rękoma do komunii? Nie wiem, czy takie spotkanie jest możliwe. Ale jako człowiek dużo bardziej poszkodowany przez stan wojenny i przez jakby nie patrzeć naszych wspólnych towarzyszy walki, chcę, żeby wszyscy się pokazali - wszak to oni stworzyli front przeciwko mnie, oskarżali o współpracę. Niech publicznie pokażą swój status pokrzywdzonego. Skoro ja na sprawiedliwość czekałem 15 lat, nie podejmowałem działań odwetowych, to niech przynajmniej to zrobią. To chyba wystarczy za komentarz co do idei takiego spotkania.

Ja nie mówię już o spotkaniu towarzyskim. Chodzi o uzupełnienie historii, bo jakoś o tym okresie pierwszej "Solidarności" mówi się z coraz większą wstydliwością.
- Wie pan dlaczego jeszcze tym najwyższym władzom solidarnościowym nie wpadło do głowy, żeby zorganizować zebranie wszystkich działaczy z roku 1980? Dlaczego się nie chcą spotkać i nie spotkają? Bo dla ludzi, którzy mają pod paznokciami, nie jest to na rękę. Ja czułbym potrzebę spotkania, ale z tymi działaczami, którzy przeszli przez marzec 1981 roku, bo w marcu 1981 pokazało się, kto jest działaczem, a kto tchórzem. Były wydarzenia bydgoskie z Rulewskim, było słynne posiedzenie Komisji Krajowej (w której nie brałem udziału), sytuacja polityczna strasznie się napięła, stres był tak duży, że wielu działaczy położyło uszy po sobie i zdryfowało.

No tak. Były sytuacje wymagające odwagi. Nawet na niższym, lokalnym poziomie. Byłem, robiąc "Nasz Głos", pana prawą ręką od strony medialnej. Zrobiłem raz taki rysunek przedstawiający tarczę strzelecką i kiedy rano szedłem od Dominika Rebelki (gdzie robiliśmy ten "Nasz Głos") do pracy w szkole, pukałem się w czoło, że się pod nim podpisałem.
- Mam ten rysunek.

Byli odważni ludzie. Na przykład pan Władysław Depciuch z księgarni na Rynku, który wieszał matryce pisma w oknie księgarni.
- Dla mnie najodważniejszą kobietą w Starogardzie jest pani Hanna Rosenkiewicz. W sierpniu w czasie strajków przesłała nam do komitetu strajkowego w "obuwiu", który już wtedy był Międzyzakładowym Komitetem Strajkowym, bukiet biało-czerwonych kwiatów.

Panie Leonie, ta pana historia jest strasznie przygnębiająca. Wódz "Solidarności" przez kilkanaście lat uważany za SB-ola. A teraz paff! - balon pękł. Dopiero się mają ci wszyscy oskarżyciele. Czy słyszał pan o takim przypadku jak pana?
- Nie, Starogard zawsze był jakimś ewenementem w skali kraju. W sprawie teczek też jest ewenementem...

Foto 1.
Leon Wiczanowski (l. 62) - w latach 80. niekwestionowany lider starogardzkiej "Solidarności", pierwszy przewodniczący Miejskiego Komitetu Założycielskiego Solidarności w Starogardzie, członek Komisji Krajowej "S". Internowany. Po wyjściu z interny osaczony przez plotki, że był esbekiem. Na zdjęciu dzisiaj - z koszulką ze Strzebielinka, na której jest pieczątka "zakładu karnego" .
Zdjęcia, jaki opublikowaliśmy w Kociewiaku - dodatku do Dziennika Bałtyckiego:
2. Leon Wiczanowski po powrocie ze Strzebielinka. Podpis:
Tak Leon Wiczanowski wyglądał po powrocie ze Strzebielinka. -
Taka ciekawostka. Jak wyprowadzano mnie z domu, to ostatnią osobą spotkaną na wolności, była pani Irena Jankowska, która mieszka w naszym bloku. Kiedy wracałem, wysiadłem przed blokiem z autobusu i pierwszą spotkaną osobą była znów pani Jankowska.
3. Zdjecie z 1980 roku.
Komitet strajkowy w zakładzie "Neptun" w Starogardzie. Sierpień - 1980 rok. Wśród zebranych Leon Wiczanowski.
4. Dokument z IPN przyznający Wiczanowskiemu status pokrzywdzonego.
Data publikacji 6.05.2005

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz