czwartek, 21 lipca 2005

Wystawa poplenerowa

Po każdym zgrupowaniu, na przykład obozie harcerskim czy biwaku, zostaje smutek pustych pokoi albo wygnieciona po namiotach trawa z niedbale pozostawionym papierkiem. Pożegnanie artystów plastyków, którzy przebywali na od końca czerwca do 10 lipca na plenerze w Mirotkach, nie było smutne. Wręcz przeciwnie. Może nastrój pożegnań zależy od tego, co po sobie pozostawiamy?

Wielka wystawa w małych Mirotkach (tutuł prasowy)

O godzinie 13 obiad. Przed obiadem - bardzo osobiste, wzruszające podziękowania dyrektor szkoły Grażyny Kościelnej każdemu z osobna. Po tym modlitwa. Ciche rozmowy przy talerzu. Na przykład na temat gościnności tutejszych mieszkańców, którzy udzielili im noclegów - Jerzego Flatau, Renaty i Zygmunta Radtke. Albo na temat rosnących tu roślin. Siedząca obok mnie pani z pieskiem wyraźnie się na nich zna. Plener oficjalnie zostanie uroczyście zakończony za 2 godziny.


Po obiedzie trochę wolnego czasu. Chodzimy od obrazu do obrazu, prosimy artystów, by wyjaśnili, co chcieli przez swoje dzieła powiedzieć. Bo z obrazem jak z wierszem. Pytanie - Co twórca chciał powiedzieć? - jest tu też całkiem na miejscu. (Inna rzecz, że poeta na temat swojego dzieła potrafi mówić dużo więcej.)
I mówią.

Alicja Grześkowiak opowiada o Wdzie, którą uwieczniła podczas wycieczki nad rzekę. Płótna żyją zielenią wody i lasu. I lśnią - farba już wyschła i można było ją pociągnąć werniksem. Trochę dziwne, że te obrazy nie powstały od początku do końca na miejscu, tam, nad wodą. Okazuje się, że nad rzeką powstał szkic, podmalówka, a w Mirtokach już reszta - tu zaczęła się zabawa w nasycanie kolorów, cieni, światła. A wydawało mi się, że malarz bierze sztalugi i łapie wszystko - barwy, kształty, światło - na miejscu. Jak francuscy impresjoniści. Inna sprawa - czy ktokolwiek zdradza do końca tajniki swojego warsztatu?



Urszula Rybińska - pani z pieskiem i od ziół - zrobiła, pomijając akwarelki, wielki szkic pod gobelin. Widać ostrą linię ostu, kwiaty i liście mniszka lekarskiego, obok chyba krwawnik. Delikatne barwy i ołówkiem zaznaczone miejsca. Pokazują, w jaki sposób ma wędrować nić.


Jak się robi gobelin?
- Zaczyna od osnowy, kończy nicią - pada krótka odpowiedź.
Ale po chwili idziemy do innego pomieszczenia, gdzie wiszą dwa dużych rozmiarów gobeliny. Misterna robota, nieraz i pół roku pracy po kilka godzin dziennie. Pani Urszula pokazuje, jak kończy się na osnowie jedna barwa, zaczyna druga.
Zwiedzamy dalej poplenerową wystawę.




Ciekawe obrazki, wykonane na tekturze piórkiem, jakimiś farbami... - Zygmunt Leśniowski nazywa swoje prace grafikami, co trochę dziwi. Ale mniejsza o to. Na trzech widać dworzec kolejowy w Mirotkach, na jednym po lewej od dworca krzyż z Chrystusem, na torach mnóstwo krzyżyków. Rosną jak i chwasty. Pan Zygmunt potrafi dokładnie i szeroko mówić o tym, co chciał powiedzieć. Wszechświat dla niego stał się czytelny - do czego dojrzał - bo do tego, jego zdaniem, się dojrzewa, a nie, że otrzymuje się jako dar łaski.

Między innymi dojrzewa się do umiejętności postrzegania w otaczających nas niby zwykłych obiektach Pana Boga. Jest on obecny w każdej pracy pana Leśniowskiego. I na każdym obrazku dosłownie plecie się gęsta sieć symboli. Najoczywistszymi symbolami są opuszczona stacyjka PKP i zarośnięte chwastami i krzyżami tory. Umarła stacja symbolizuje na przykład upadek Mirotek, odcięcie wsi od świata. Bo przecież z tej kiedyś żywej stacji mieszkańcy wyjeżdżali do miast, do znajomych. A dzisiaj nie każdy ma samochód. Krzyże - symbol cierpienia wynikającego z losu wsi po wejściu do Unii Europejskiej (czy to nie zbyt dosłowne?).




Potem, już na uroczystości otwarcia wystawy, artysta będzie nawet mówił o symbolice barw. Mnie się jednak wydaje, że obraz powinien sam do nas mówić, a symbole, kody, ukryte sensy? Są wszak po to, żeby odkrywał je, niczym tropiciel, wytrawny odbiorca.
Obok jedyna rzeźba - Chrystus z barankiem, ucznia szkoły pana Zygmunta z Wejherowa. Mocne cięcia dłuta, postać pełna ekspresji.
Krzysztof Graban dał tu kilka płócien. Ciekawie odmalował borowiackie gospodarstwa. Szkoda, że bez ramek, bo te pogłębiają obraz, zwłaszcza jeżeli to realistyczny pejzażyk. Na otwarciu wystawy skromny pan Krzysztof, w przeciwieństwie do pana Zygmunta, o obrazach niewiele powie. Będzie natomiast chwalił plener jako coś, co go inspiruje do pracy. Nawiasem mówiąc, w tym małym środowisku krążyły opowieści, ile to też Graban ma płócien w domu, a niektóre z nich to prawdziwe perełki.

Eugenia Pawałowska ze Skórcza pokazała obrazek wykonany szpachlą. Na pewno doskonale by "siedział" w głębokich, pozłacanych ramach (niestety, u nas ramy są droższe od płócien).
I jeszcze jedno ujęcie stacyjki w Mirotkach. Hiperrealistyczne. Mocne kontury, mocne barwy. Przed stacyjką kryty powóz konny. Tak to mogło być, kiedy nadjeżdżał tu pierwszy pociąg.
A wszystkiemu temu przyglądał się z portretu Bernard Sieradzki - usytuowany między dwoma martwymi naturami - były kierownik szkoły, malarz. Zupełnie jakby patrzył na te prace. I jakby mówił, że dzieło sztuki wtedy dopiero nabiera wartości, kiedy pokryje je patyna iluś tam lat.

O godzinie 15 tłum ludzi. Wystawa dzieł sztuki w małych Mirotkach. Niby nic wielkiego, a jednak. Niby, bo przecież tu chodzi o sztukę patrzenia, najważniejszy z przedmiotów.
Tadeusz Majewski

Na podstawie tygodnika Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz