Walcząc z wiatrem przeszłam przez podwórze i weszłam w ciemny las. W lesie poczułam ulgę, ponieważ wiatr nie był w stanie przedrzeć się przez gęstwinę traw, krzewów i drzew. Gdzieniegdzie między konarami olbrzymich olch i dębów błysnęło słońce. Szłam dalej. Wkoło śpiewały ptaki, pachniało wiosną.
Za zakrętem, zupełnie niespodziewanie, las się skończył. Moim oczom ukazało się wielkie pole obsiane kiełkującym już zbożem. W oddali, za polem, znajdowało się ogromne gospodarstwo. Szłam dalej. Minęłam z prawej stóg siana. W dalszej drodze towarzyszyły mi dwa psy. Szczekając ciągle, obwieszczały swemu panu, że ma gościa. Weszłam na obszerne podwórze. Olbrzymie maszyny rolnicze jako pierwsze przyciągnęły mój wzrok. Ze stajni krowy zaczęły swój koncert - był to czas pojenia. Między kurami i kaczkami przeszłam na przeciwległą część podwórza, gdzie znajdował się malutki domek, którego wcześniej nie było widać. Weszłam przez niewielkie drzwi do sieni, w której słońce patrzało na mnie przez okno. Zapukałam do ciemnobrązowych drzwi, usłyszałam ciche: - Proszę! - więc weszłam. Mym oczom ukazała się średniej wielkości kuchnia, z jednym okienkiem, kredensem, komodą i piecem. W rogu ujrzałam starszą kobietę leżącą w łóżku pod grubą pierzyną.
- Dzień dobry! - powiedziałam.
- Dzień dobry! - odpowiedziała mi sąsiadka.
Podeszłam do stołu i usiadłam na krześle, które przy nim stało.
- Jak zdrowie? - zapytałam.
Niestety starsza pani o prawie białych włosach sięgających ramion zmarszczyła brwi i pokasłując podała mi termometr - 38, 5 stopnia. Mimo problemów ze zdrowiem zgodziła się opowiedzieć mi, co sprowadziło ją na Kociewie..
Pani Maria Gawlik urodziła się w miejscowości Rajbrot (okolice Krakowa) w roku 1921. W 1924 roku jej ojciec - Maciej Rębilas wyjechał do Francji szukać pracy. W tym samym roku Maria wraz z matką - Rozalią - pojechała do ojca. Sąsiadka pamięta tamte czasy świetnie, chociaż było to bardzo dawno temu. Gdy rodzice szli do pracy, zostawiali malutką Marię u znajomych Francuzów. Wtedy jeszcze nie potrafiła mówić po francusku. Bardzo tęskniła za mamą, często płakała. Nie jadła nic. Przyzwyczajona była do kuchni polskiej, natomiast "francuskie jedzenie skakało na patelni". O 8 rano matka oddawała córkę pod opiekę i dopiero przychodziła po nią wieczorem. Po powrocie do domu Maria kładła się spać, także spędzała z rodzicami bardzo mało czasu. Zaczęła mówić po francusku, ponieważ miała coraz mniejszy kontakt z Polakami. Gorzej rozumiały się z mamą. Pani Rozalia postanowiła sprowadzić do pomocy w wychowywaniu dziewczynki swoją matkę. Następnie ojciec Marii - pan Rębilas - ściągnął do Francji siostry Rozalii. Jedna z nich urodziła trójkę dzieci - Marysię, Jana i Elżbietę. Maria pod czujnym okiem babci spędzała dużo czasu z najmłodszą z nich - Marysią. Bardzo się zżyły.
Pani Gawlik wstała z łóżka.
- Muszę rozprostować nogi - powiedziała.
Podeszła do zielonego kredensu, wyciągnęła stary portfel i wyjęła z niego parę zżółkłych zdjęć. Na jednym z nich była młoda dziewczynka na kolanach matki
- To zdjęcie paszportowe. Każdy, kto chciał z dzieckiem wjechać do Francji, musiał mieć takie w paszporcie - powiedziała.
Następnie pokazała mi zdjęcie młodego, przystojnego mężczyzny w garniturze. Okazało się, ze to był jej ojciec. Gdy Maria miała 9 lat, państwo Rębilas wrócili do rodzinnej miejscowości Rajbrot. Tam też zaczęła chodzić do szkoły. Ciężko jej szło, gdyż nie mogła nawiązać kontaktu z dziećmi, ponieważ słabo mówiła po polsku. Z tego też powodu dzieci się z niej śmiały. W II klasie już szło jej lepiej. W międzyczasie z Francji wróciła jej babcia z Marysią, za którymi bardzo tęskniła. Zdała do klasy III, a potem do IV. Niestety, w roku 1935 powódź zmusiła rodziców pani Gawlik do wyjazdu, także pani Maria skończyła naukę. Na zebraniu dla rodzin dotkniętych powodzią państwo Rębilas dowiedziało się, że zostały wydzielone działki na Pomorzu, które będą im sprzedane po niższej cenie. Na kolejnym zebraniu dla osób dotkniętych powodzią zostali zapewnieni, że gdy przyjadą, to mają tylko zgłosić się po klucze do domu, lecz niestety tak nie było.
Rodzina Rębilasów z babcią i Marysią przeprowadziła się na Pomorze, ale nie dostała kluczy do zapewnianego im wcześniej domu. Zamiast niego ujrzeli piękną łąkę. Przez miesiąc wraz z innymi emigrantami rodzina mieszkała w Kamionce. Rodzice Marii kupili krowę i kazali dziewczynie zaprowadzić ją na łąkę i paść. Zaczęto budowę. Na początku wybudowano stajnię. Wprowadzili się do niej i mieszkali razem z krowami i końmi. Było tam tak ciasno, że gdyby któryś z koni kopnął nogą, to roztrzaskałby łóżko w drobny mak. Następnie grupa postawiła stodołę, w której państwo Rębilas zamieszkało jesienią. Na samym końcu ekipa zbudowała dom - "poniatówkę", do którego rodzina wprowadziła się na Boże Narodzenie. W 1937 roku urodził się brat pani Marii - Marian. Ziemię pod uprawę dostali po niższej cenie i w zamian za nią oddawali co roku część zboża.
Po 4 latach gospodarzenia w 1939 roku wybuchła II wojna światowa. Pani Maria miała wtedy 18 lat, więc musiała iść do pracy. Pracowała w majątku właściciela pałacu w Rynkówce. Natomiast pan Rębilas dorabiał w lesie przy wycince drzew. Las, w którym był zatrudniony, nie leżał w Rynkówce, dlatego też pracodawca pani Marii chciał go również przyjąć do siebie, jednak pan Maciej się nie zgodził, sprzeciwił się jego woli. Rozzłoszczony właściciel pałacu, kazał całej rodzinie wyprowadzić się z Rynkówki. Pani Maria bardzo dobrze wspomina ojca.
- Wszyscy go lubili - mówiła. - grał na klarnecie i z Bolesławem Jedwabnikiem (skrzypce) organizował w domu potańcówki. Zawsze żyliśmy w zgodzie. Ojciec nigdy się nie skarżył, że musi rodzinę utrzymywać. - powiedziała z uśmiechem pani Maria.
W 1941 roku zmarła pani Rozalia - matka i żona. Po jej śmierci pan Maciej poprosił znajomego o mieszkanie w Leśnej Jani, gdyż nie mogli dłużej mieszkać w Rynkówce. Dzięki temu, że był lubiany, jego prośba została spełniona i dostali dom, również "poniatówkę". Dom ten był daleko od wioski. Okropne mrozy nie pozwalały pani Marii chodzić do pracy, którą znalazła w centrum wioski. Skłoniło to pana Macieja do tego, by poprosić o inne mieszkanie. Dostali kolejne, tym razem bliżej centrum wioski. Żyli tam do końca wojny.
Pewnego dnia właściciel pałacu w Leśnej Jani i okolicznych lasów, u którego pracował pan Rębilas wezwał go do siebie. Ojciec pani Marii długo nie wracał. Z tego powodu obie z babcią strasznie się o niego martwiły. Myślały, że został wywieziony do Niemiec. Właśnie wtedy, gdy już opłakiwały jego śmierć, stanął w drzwiach z wieloma przedmiotami, którymi został obdarowany.
W darach od pracodawcy ojca pani Maria znalazła dla siebie mnóstwo materiału.
- Cieszyłam się jak małe dziecko - powiedziała.
Dlatego też zdecydowała się pójść do Bukowin, by krawcowa coś z tego uszyła. W podróż wybrała się po pracy, czyli po południu. Nim krawcowa skończyła szyć, zrobiło się ciemno. Gdy pani Maria wracała lasem, wiedziała, ze są tam partyzanci, których Niemcy poszukiwali. Dlatego też szła ostrożnie i cichutko. W połowie drogi zobaczyła światło. Gdy podeszła bliżej, ujrzała uzbrojone wojsko niemieckie. Zdjęła więc buty i szła najciszej jak potrafiła. Nie chciała, by pomyśleli, że jest partyzantką, ponieważ na miejscu pożegnałaby się z życiem. Usłyszała strzały.
- Na pewno Niemcy ścigają partyzantów po lesie. - pomyślała.
Pani Maria musiała jakoś dojść do domu. Nie mogła iść lasem, bo mogliby ją przez przypadek zastrzelić. Musiała przejść koło nich, innej drogi nie było. Podeszła więc do Niemców z butami w ręku, wycelowali w nią karabin i zaczęli mówić, ale ona nie rozumiała po niemiecku. Na szczęście wśród swoich mieli żołnierza, który potrafił mówić trochę po polsku. Niby jej uwierzyli w to, że zasiedziała się u krawcowej, ale i tak została zabrana i zamknięta na noc w ciasnej komórce w Leśnej Jani. Rodzina strasznie się o nią martwiła, ponieważ pani Maria nie wróciła na noc. Na szczęście Niemcy zrobili wywiad - okazało się, że mówiła prawdę i nie jest partyzantką. Rano ją wypuścili.
- Dzięki Bogu nic mi się nie stało, ale mogłam nie mieć tyle szczęścia. - powiedziała - Co człowiek przeszedł, to jest nie do zapomnienia - dodała po chwili.
Obok domu, w którym mieszkała pani Maria z rodziną, stał duży piętrowy dom, który pełnił funkcję punktu sanitarnego. W piwnicy tego domu wiele rodzin chowało się przed bombardowaniami.
- Tam zawsze był ruch - mówi pani Maria - przywozili tam rannych. Najgorzej było, gdy zdobywano Gdańsk. Trwała wtedy walka niesamowita, a punkt był odwiedzany przez masę ludzi. Co chwilę przywożono rannych. Gdy troszkę się uspokoiło, to w tym punkcie sanitarnym spotykałyśmy się z żołnierzami, którzy przynosili nam słodycze i różne prezenty. Pewnego dnia powiedzieli nam, że lepiej jak z nami na wojnę pójdziecie niż miałybyście zostać dla wojsk radzieckich, wtedy nie rozumiałam tych słów. Myślałyśmy sobie z koleżankami: co oni głupi gadają? Dopiero później okazało się, że mieli rację, gdyż tak podłych i okrutnych rozbojów oraz gwałtów świat nie widział jak za Ruska. - stwierdziła starsza pani.
- W czasie wojny przeżyłam swoją pierwszą miłość - mówi pani Maria.
Ze swoim wybrankiem spotkała się pierwszy raz właśnie w punkcie sanitarnym. Był żołnierzem. W czasie wojny został ranny i przywieziono go do Leśnej Jani, by odzyskał siły i wrócił do siebie. Pani Maria widywała się z nim codziennie. Nawet dostała od niego pierścionek. Żołnierz wyzdrowiał. Zbliżał się dzień rozstania, gdyż wybranek pani Marii wracał na wojnę. Stało się. Wyjechał. Od dnia wyjazdu pani Maria tęskniła strasznie za swoim ukochanym. Żołnierz w końcu przyjechał. Niestety, praca przeszkodziła w spotkaniu. Nie mogła się z nim zobaczyć, ponieważ nie mogła wyjść z zakładu, w którym była zatrudniona. A on potem już więcej nie wrócił... Wszystkie pamiątki po nim i kilka innych wartościowych rzeczy pani Maria schowała w poszewce poduszki. Była pewna, że będą tam bezpieczne, ale to bezpieczeństwo okazało się złudne, ponieważ nadszedł kres wojny. Rano do domu wparowali radziccy żołnierze. Dzięki przestrodze owych żołnierzy z punktu sanitarnego dziewczyny przewidziały, co może się stać i uciekły do stodoły, w której było mnóstwo trupów. Przedzierając się między nimi, schowały się w sianie. Przesiadywały tam całe noce, ponieważ żołnierze nie napadali za dnia. Dlatego też nie było żadnej spokojnej nocy. Codziennie młode panny musiały szukać schronienia. Pewnego dnia chłopacy z domu zdecydowali się na obronę swych panien.
- My będziemy was bronić, nie damy was! - mówili.
Gdy radzieccy żołnierze nadciągnęli, zaczęła się strzelanina. Brutalni żołnierze zaczęli pukać do drzwi, wtedy młodzi mężczyźni kazali dziewczętom pochować się do szaf, ale to nie dało gwarancji bezpieczeństwa. Nim wrogowie okrążyli dom, wszystkim domownikom udało się uciec przez okno. Żołnierze nie znaleźli w środku nikogo, więc ukradli wszystko, co się dało i pojechali. Wzięli praktycznie wszystko: ubrania, kołdry, poduszki, meble, jedzenie. Pani Maria nie miała nic. Zabrali wszystko, nawet jej pamiątki po ukochanym.
Kolejny raz Bóg zlitował się i pomógł pani Marii. Pomoc nadeszła w postaci pielęgniarki, która pracowała obok, w punkcie sanitarnym. Pielęgniarka ta miała kochanka wojskowego, którego zaprosiła do Rębilasów na obiad. Dzięki temu dostali najpotrzebniejsze im rzeczy do życia.
Kolejny napad żołnierzy radzieckich miał gorsze skutki, ponieważ pani Maria uciekła znowu z domu. Biegła wzdłuż ulicy równoległym do niej rowem. Niestety wyśledzili ją. Strzelali. Dobiegła do gospodarstwa i schowała się między obornikiem a ścianą. Było bardzo zimno. Pani Maria wtuliła się w ten obornik, dusiła się, potem modliła, by umrzeć. Całą noc przesiedziała tam.
- Nikt mnie nie znajdzie, umrę tutaj, nikt nie będzie już strzelał.. - mówiła sobie ze strachem, ale również z ulgą, gdyż myśl, że to już koniec cierpienia dodawała jej otuchy.
Niebo się rozjaśniło, strzały ucichły i wtedy pani Maria usłyszała znajomy głos w stajni, pod którą leżała. Zaczęła krzyczeć z całych sił, które jej zostały. W stajni był jej ojciec z rodziną. Gdy ją znalazł, miała już sine ramiona i nogi. Nie mogła sama iść. Musieli ją zanieść do domu. Troskliwa babcia zrobiła jej herbaty i położyła ją do łóżka. Kolejny raz udało się jej pokonać śmierć.
- Po tym wydarzeniu nie byłam chora przez 5 lat, a były takie zimy i takie śniegi, że włosy dęba stawały - powiedziała pani Maria. - Nie było co ubrać, ale w sumie też nie można było się grubo ubierać, bo trzeba było pracować. Wszystko było na głowie kobiet, gdyż mężczyźni byli na wojnie. Jak to się stało, że jeszcze żyję na tym świecie, ile lat już przeżyłam? Dziwię się, że jeszcze moje nogi chodzą. - mówi starsza pani.
Po wojnie ojciec pani Marii pracował w Leśnej Jani jako kontroler emigrantów, którzy wracali zza granicy. Państwo Rębilas miało zostać w tej miejscowości, ale nie było tam warunków do życia. Z takiej ilości ziemi nie dało się utrzymać rodziny. Właściciel domu, w którym mieszkali, miał stolarnię. Zaproponował panu Maciejowi pracę. Odmówił, ponieważ sąsiedzi z Rynkówki, czyli miejscowości w której mieszkali wcześniej, przekonali go, by wrócił na swoje. W czasie wojny w ich domu mieszkała inna rodzina, ale po rozmowie z panem Maciejem wyprowadziła się bez sprzeczek. Niestety, rodzina za bardzo nie dbała o dom, wręcz doprowadziła go do ruiny. Ciężką pracą, państwo Rębilas doprowadziło dom i gospodarstwo do stanu sprzed wojny.
W 1945 roku pani Maria wyszła za mąż za Jana Gawlika. Kolejne lata jej życia związane były z pracą na roli, rozwijaniem gospodarstwa i wychowywaniem dwójki dzieci - Krystyny i Kazimierza.
Spojrzałam przez okno, zrobiło się ciemno. Pani Maria była już zmęczona.
- Kim pani się bardziej czuje: Kociewianką, czy góralką? - zapytałam.
- Nie wiem, ale na pewno jestem Polką. - odpowiedziała z uśmiechem pani Maria.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz