piątek, 2 października 2009

Sercem skarszewiak. Andrzej Dajski "wpada" tu z wizytą, kiedy tylko jest w kraju

Na pierwszej powakacyjnej próbie Skarszewskiego Zespołu Dętego muzykom towarzyszył gość z Australii. "Gość" to właściwie nie jest do końca prawdziwe określenie, bowiem Andrzej Dajski był niegdyś członkiem Orkiestry Dętej w Skarszewach. Wybory życiowe, przed którymi stanął rzuciły go na antypody, ale sercem pozostał skarszewiakiem - podczas każdego pobytu w kraju odwiedza kolegów z zespołu i bierze udział w próbach.






- W latach 70. ta orkiestra była dla mnie inspiracją do zainteresowania się muzyką. Z jej ówczesnym dyrygentem Tomaszem Goldszmidtem graliśmy później wspólnie w orkiestrze wojskowej w Słupsku. To granie zaowocowało piękną przyjaźnią, która trwa do dziś. Kiedy wyszedłem z wojska mój ojciec dostał pracę i mieszkanie w Gdańsku, a ja zacząłem pracować w stoczni. Tam też była orkiestra, więc przystąpiłem do niej i ten epizod trwał trzy lata. Ciągle się uczyłem i rozwijałem. Później zrezygnowałem z pracy w stoczni i zarabiałem grając w nocnych lokalach Trójmiasta i w cyrku Warszawa. Tam spotkałem bardzo utalentowanego trombonistę Henryka Blaszkowskiego. On też swoją karierę zaczynał w zespole skarszewskim. Henryk zginął śmiercią tragiczną w wypadku samochodowym.

Losy emigranta

- Kiedy spotkałem Danutę, moją przyszłą żonę, porzuciłem pracę w cyrku. Urodziła nam się córka Agnieszka. Był rok 1980, a ja nie widziałem końca komunizmu w Polsce. Przerażały mnie realia ustroju bez ludzkiej twarzy i postanowiłem szukać poprawy bytu mojego i mojej rodziny. Wyemigrowałem do Australii. Kara za ucieczkę przed komuną była bolesna - moja żona i córka musiały pozostać w kraju przez trzy i pół roku. Jednak dołączyły do mnie w końcu. W Australii pracowałem jako mechanik i grałem dorywczo w zespole rockowym na gitarze basowej. Do trąbki wróciłem dziesięć lat temu. Przez trzy lata żeglowałem po Morzu Koralowym na 15 tonowym jachcie "Jazza". Jacht zbudowałem z pomocą mojej żony. Żona miała dobre dochody - prowadziła swój zakład fryzjerski w Brisbane. Mieszkaliśmy na jachcie i dobrze mi z tym było, ale moja żona wolała "zejść na ląd".


Nie rozstałem się z muzyką

Osiedliliśmy się na wyspie Magnetic Island. Mieliśmy już trójkę dzieci. Zaczęliśmy budowę domu. Zarabiałem wożąc ludzi na wyprawy żeglarskie. Trwało to osiem lat. Z trąbką się jednak nie rozstałem - w czasie wypraw przygrywałem pasażerom. Najczęściej był to jazz. Mój pierwszy zespół jazzowy powstał w Townsville 10 lat temu. Razem ze mną gra moja córka Natalia i muszę przyznać, że talentem i umiejętnościami już mnie przerosła. Występujemy na corocznym "Palmer st. Jazz Festival", czasami trochę chałturzymy w okolicy. Ciągle się uczę. Chcę być coraz lepszy. Biznes żeglarski już sprzedałem i mam teraz więcej czasu dla instrumetu.

Kraj odwiedzam często i zawsze wtedy zaglądam do Skarszew. Mam tu przyjaciół i ciągną mnie tu sentymenty młodości, takie wewnętrzne tęsknoty.

Życzę Skarszewom i skarszewiakom wszystkiego najlepszego. Mam nadzieję na pełne odrodzenie się orkiestry. Muzyka jest niesamowitą przygodą i przyjemnością bez względu na jej rodzaj i instrument.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz