poniedziałek, 4 kwietnia 2005

HISTORIA. Grabowska mogiła

W Grabowie na przykościelnym cmentarzyku jedna z mogił zwraca szczególną uwagę i zmusza do refleksji. Ciężka płyta nagrobna, a na niej tyle nazwisk i różne daty urodzenia, ale jeden dzień śmierci.



Napis w kamieniu "Zamordowani przez hitlerowców" wyjaśnia wszystko.
O szczegółach napisali Alina Łobocka - Narloch i Janusz Marszalec.


Luty 1945 r. Wojska II Frontu Białoruskiego znalazły się na południowym skraju byłego powiatu starogardzkiego - pisze Alina Łobocka-Narloch. - Obrona Niemców skoncentrowała się wzdłuż rzeki Wdy. Inną pozycję obronną stanowiła miejscowość Grabowo. Zaciekłe walki trwały od dnia 24 marca. Rodziny niemieckie na rozkaz władz hitlerowskich ewakuowały się, polskie pozostały w rodzinnej wsi.

W domach były tylko kobiety, starcy i dzieci.

Kiedy nad Grabowem pokazały się pierwsze samoloty, w okolicy wybuchły liczne bomby, mieszkańców ogarnęła panika. W strachu i popłochu poszukiwali naprędce jakiegoś schronienia.
Niewielkie piwnice nie nadawały się do tego celu, nie były dosyć bezpieczne do przeczekania frontowych ataków.

Wybór padł na piwnicę rolnika Mazurowskiego - solidnie zbudowaną, z żelbetonowym stropem. Były w niej dwie komory, w których pomieściło się 30 mieszkańców wioski.
Każdy zaopatrzył się w ciepłą odzież, pościel i zapas niezbędnej żywności. Wieczorami i wczesnymi rankami przekradano się do zabudowań, aby nakarmić pozostała trzodę. Schron piwniczny przez trzy tygodnie stał się wspólnym domem. Słowa nie są w stanie oddać tamtej, sprzed lat atmosfery oczekiwania, gdy dni wlokły się w nieskończoność.

Trwogę wzmagały odgłosy frontowej kanonady.
Wtedy właśnie na podwórku u Mazurowskich Niemcy ustawiali wielkie dzieło. Po znakach na mundurach rozpoznano, że byli z dywizji pancernej "Hermann Goering".
Niebawem żołnierze niemieccy odkryli piwnicę chroniącą gromadkę zalęknionych Polaków. Przed atakami radzieckiej artylerii 18 żołnierzy skryło się wraz ze strwożoną ludnością grabowską w schronie.

Z czasem armaty radzieckie coraz częściej ponawiały ataki, dlatego wizyta Niemców zdawała się nie mieć końca. Kobiety tuliły do siebie, uciszając płaczące dzieci, byłe tylko nie sprowokować nieproszonych "lokatorów". Dzielono się też uczciwie (trudno stwierdzić uczciwość wobec wroga), choć na pewno z przymusu resztkami żywności. Niemcy pili herbatę z tych samych kubków, jedli zupę z tych samych naczyń. Wspólny ludzki strach wyzwalał ludzkie relacje. Z czasem prowadzono nawet krótkie rozmowy, w których niekiedy w chwilach słabości gefrajter pokazywał zdjęcie swojej drogiej "Mutter", a inny przedstawił fotografię swoich dzieci, mówiąc z czułością "Meine Kinder".

Wcześnie rano 28 lutego atak "ruskich" wzmógł się do tego stopnia, że obsługa niemieckiego działa wcale nie opuszczała piwnicy. Pożary objęły wieś, spłonęło 80 procent gospodarstw. Goniec, który przemknął się między atakami ognia, przekazał rozkaz: "Natychmiast wycofać się".
Niemieccy artylerzyści wypadli na podwórko chcąc uciekać. Ale nie zapomnieli o swojej armacie.

Wśród ukrytych Polaków zapanowało radosne oczekiwanie, chociaż ściany drżały od kanonady pocisków. Nagle troje niemieckich żołnierzy wpadło po piwnicznych schodach do środka - pewnie "lokatorzy" zapomnieli coś zabrać.
Seria karabinu...Ludzie padają na zimę. Wybucha ogień, to uruchomiony przez Niemców miotacz ognia. Płomienie coraz większe, rozdzierający się krzyk, dym i żywcem płonący ludzie, a jedyne wyjście zablokowane płomieniami ognia. Wtem, jak anioł, pojawia się na zewnątrz nie wiadomo skąd nieznany wybawca i otwiera zakryte drzwi zamarzniętym obornikiem okienko piwniczne.

Szybko podciągnął się na rękach 15-letni wówczas Jan Staniszewski, uwalniając się z tego piekła, za nim 17-letni Olgierd Lech (uciekinier ze starogardzkiego więzienia). Obaj prędko odkryli drugie okienko w stropie piwnicy i pomagali wyjść siostrze Janka - Annie, potem 10-letniemu chłopcu (nazwisko nieznane) i Anusi Kalitkowskiej. Ratownicy schylali się we wnętrze otwartego okienka, wołali, wkładali kije, aby ktoś mógł je złapać. Niestety - tylko jęki i kłęby gryzącego dymu.

Kobieta, która przeszła tę ścianę ognia, zmarła niebawem wskutek poparzeń.
Jan Staniszewski i siostra Anna Wątrobska w jednej chwili stracili matkę Klarę Staniszewską (42 lat), babcię Janinę Śliwę (72 lata), trójkę młodszego rodzeństwa - 11-letniego Kazika, 6-letnią Felicję, 4-letniego Jurka.

Kiedy front przeszedł, wrócili do piwnicy, znaleźli sterty łusek po nabojach, w kąciku leżał zwęglony dziecinny bucik, a dalej - resztki zwęglonych kości.
Różne nazwiska i daty urodzin, a jedna wspólna godzina męczeńskiego zgonu kobiet, dzieci i starców, którym śmierć wybił zegar nakręcony przez żołnierzy dywizji pancernej "Hermann Goering".

W płomieniach zginęli: rodzina Mazurowskich (matka 42 lat i jej dzieci 11-letni Mieczysław, 10-letnia Jadwisia, 9-letni Franek, 8-letnia Halinka), rodzina Trederów (73-letnia Julianna, 42-letnia Waleria, 37-letnia Józefa, 15-letnia Krysia).
Pozostałe nazwiska to Waleria Mogwa - lat 30, Barbara Kitta - lat 81, Franciszka Kitta - lat 82, Celina Kitta - lat 9, Elżbieta Kalitowska - lat 26. Bronisław Kalitowski - lat 13, Marianna Kalitowska - lat 64, i Anna Kramkowska lat (?) - płyta nagrobna nie przekazała.

(W tekście wykorzystano wspominania J. Marszalca i pojedyncze relacje mieszkańców wsi oraz informacje od ks. dziek. kan. mgra W. Kalkowskiego.)

Mówi świadek tragedii Edmund Staniszewski mieszkający obecnie w Starogardzie (tekst powstał w 1993 r.). Jego relacja wnosi kilka interesujących szczegółów i ukazuje wydarzenia w Grabowie w nowym dramatycznym świetle.

Krzyku grabowskiej mogiły - ciąg dalszy

Edmund Staniszewski wspomina:
- Tak, to ja jestem tym 10-letnim dzieckiem... Dużo już z pamięci uszło, ale niektóre wydarzenia utkwiły w pamięci na trwałe.

28 lutego 1945 roku - czas był poranny, siedzieliśmy w schronie oddalonym nieco od domu. Schodziło się do niego schodami przykrytymi deskami. W dwóch niewielkich pomieszczeniach ściśniętych było 30 osób - same kobiety i dzieci. Schron był solidny, betonowy, mógł więc przetrwać lżejsze bombardowanie. Dzień przed tragedią Niemcy chcieli nas ewakuować do Starogardu, ale kobiety się nie zgodziły.

Obok schronu mieli swoje stanowiska Niemcy - obsługa działa. Ale oni tego nie zrobili. Zrobili to chyba inni - ci z opaskami "Hermann Gering". Miotaczem płomienia podpalili nasz schron. Ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie od schodów i przedsionka, gdzie ludzie zgromadzili swój dobytek, pierzyny i inne takie rzeczy. Gdy zaczął palić się koc, osłaniający wejście do piwnicy, jakaś dziewczyna i wydostała się na zewnątrz. Podobno zmarła z oparzeń po 14 dniach.
W pierwszym pomieszczeniu było małe okienko - nie większe jak 60 x 40 cm. Próbowałem przez nie wejść, ale było za ciasne.

Wszedłem do drugiego pomieszczenia - atmosfera była duszna, było już pełno dymu. Chciałem stamtąd uciec - i uciekłem jako ostatni. Brat i siostra wyciągnęli mnie przez okienko. Natychmiast straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, jeszcze było słychać słowa modlitwy dochodzące z piwnicy, tak mi się wydaje.
Ocalało 5 osób: mój szesnastoletni brat Jan, siostra Anna - obecnie Wątróbska, ja , Anna Kalitowska (podobno mieszka do dzisiaj w Starogardzie) i Olek Lech - chłopak z Krakowa. Z mojej rodziny zginęła matka Klara Staniszewska, babcia Joanna Śliwa, siostra Felicja (6 lat), brat Jerzy (3 lata) i mój starszy brat Kazimierz.
Brat był silniejszy i lepiej zbudowany. Mówię "Kazik, wyjdź pierwszy", a on na to: "Nie, ty wyjdź". Pomógł mi jeszcze wyjść, ale sam już nie dał rady. Z góry przez okienko podawano drągi, ale nikt już za nie chwycił. Na dole została też moja matka. Trzymała na ręku 3-letniego synka. Dlaczego nie podała go przez okno, trudno mi powiedzieć. Prawdopodobnie wszyscy zostali zaczadzeni i dlatego nie było chyba paniki.

Byliśmy nadal na linii frontu. Niemcy zabrali nas z sobą w stronę Starogardu, ale po kilkuset metrach zostawili nas w wykopach.
Potem przyszli Rosjanie i chcieli strzelać. Gdy zobaczyli, że to dzieci, zostawili nas i pobiegli za Niemcami. Od 10.00 rano do 14.00 po południu trzykrotnie przychodzili Niemcy i Rosjanie. Około 14.00 (było jeszcze jasno), zabrali nas żołnierze niemieccy. W czasie drogi cały czas strzelano. Gdy nadlatywał pocisk, padaliśmy na ziemię. Po drodze napotkaliśmy trupy żołnierzy. Noc spędziliśmy w Pączewie. Nazajutrz rano ruszyliśmy z powrotem do Grabowa, ale uszliśmy tylko połowę drogi i schroniliśmy się w piwnicy jakiegoś gospodarstwa. Znowu trzykrotnie na zmianę przychodzili Niemcy i Rosjanie. Na koniec ci ostatni zabrali nas do Barłożna. Po wyzwoleniu wróciliśmy do Grabowa, gdzie zamieszkaliśmy w szkole.

Ojca nie było z nami w Grabowie. Był w tym czasie gdzieś na Bałkanach. Pracował tam w Organizacji Todta, która budowała fortyfikację dla Wehrmachtu. Jak wrócił, był tak słaby, że nie mógł podnieść 10 kg na krzesło. Strasznie przeżył tragedię naszej rodziny...

Schron w Grabowie stoi do dnia dzisiejszego. Byłem tam niedawno z rodziną. Gospodarstwa Mazurowskiego, gdzie się schroniliśmy, już nie ma, ale zostało odbudowane.
Notował Janusz Marszalec
Oprac. na podstawie tekstów z Gazety Kociewskiej (1993 r.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz