środa, 2 sierpnia 2006

Cieszyć się razem

Stanisława (ur. 1918) i Adam Ośkowie (ur. 1919) obchodzili 16 lipca 65. rocznicę pożycia małżeńskiego. Na tę okoliczność zjechała się rodzina z odległych stron Polski, m.in. z Stargardu Szczecińskiego i Warszawy. 20 lipca odwiedził ich wójt gminy Erwin Makiła. Byliśmy i my.

Ośkowie do Mirotek przybyli z Kozienic w 1959 roku. - Mieliśmy tam mało ziemi, bo 2 hektary. Takie małe gospodarstwa powstały na skutek dziedziczenia ziemi z pokolenia na pokolenie - opowiada pan Adam. - Wioski często zalewała Wisła, gdyż nie było wałów. Nieraz do niektórych domów woda wlewała się oknami. Przez te przeprowadzkę ominęły nas dwa nieszczęścia, powódź i być może utonięcie. Tuż przed naszym wyjazdem odbył się ślub. Goście pary młodej przepływali przez Wisłę 40-osobową łodzią. Taką, która prowadził stały przewoźnik i na żądanie wszystkich przewoził. Łódź zaczepiła o pogłębiarkę i się przewróciła. Większość utonęła. Jeden mężczyzna już by się uratował, ale uczepiły się go dwie kobiety i utonął razem z nimi. Moglibyśmy być w tej łodzi.
Zostawić miejscowość, w której się mieszka od pokoleń... To wymaga nie lada odwagi i determinacji. Były wielkie rozterki?
- Rodzice już się dawno się z tym nosili - mówi jedna z córek.
- Ze dwa lat jeździłem w poszukiwaniu jakiegoś miejsca - ciągnie pan Adam. - Byłem w Olsztyńskiem, za Toruniem. Wybrałem Mirotki, bo tu wszystko znajdowało się w jednym kawałku: dobra ziemia, drugiej i trzeciej klasy, blisko do szosy, stacji kolejowej, szkoły, kościoła. Poza tym w tej wiosce mieszkało już wielu przesiedleńców i zakładałem, że będzie raźniej. Ziemi dostaliśmy 10 hektarów. Później dokupiliśmy.
- Jechaliśmy pociągiem w Boże Ciało - dopowiada pani Stanisława. - Jechało całe gospodarstwo, krowy - ze trzy, koń, świnie, nawet i owce. Dwa wagony. Jechaliśmy z całym inwentarzem, bo trzeba było karmić.
- W jednym wagonie jechał dom...
???!
- W Kozienicach stały domy z grubych bali. Chcieliśmy, żeby tu było podobnie jak tam, więc postanowiliśmy go przewieźć. Rozebrał go majster z ekipą, ponumerował, a potem przyjechał tu i go złożył. Bardzo życzliwie zachowali się tutejsi mieszkańcy. Przyszli na stację, pomogli w rozładunku. Później też pomagali. Przyjechali na pole robić podorywkę pomagali.
Już podorywkę?
- Tatuś przyjechał wcześniej, wiosną, i zasiał. I wtedy sąsiedzi pomagali. Kiedy przyjechaliśmy, to już rosło zboże, były normalne żniwa. Wcześniej też przyjechała mała stodoła. Tuż po przyjeździe, zanim majster złożył dom, mieszkaliśmy w niej razem ze zwierzętami. Kilka dni, bo tyle trwało postawienie domu.
- To mały domek. 11 na 6 metrów - mówi syn Bogdan.
Wójt Erwin Makiła nazwał ten domek betlejemką.
- Nie, to nie betlejemka.
Ale nazwa pasuje. Mały domek z drewna, ciepły klimat wewnątrz... Czy to było w państwa życiu najważniejsze wydarzenie?
- Najważniejsze. Brat chciał, żebyśmy poszli mieszkać do nowego domu syna Bogdana - mówi córka Janina - ale chcieliście tu mieszkać (zwraca się do rodziców).
To ci dopiero historia z tym domem! Dzisiaj to pewnie mało kto by się zdecydował na taką przeprowadzkę z całym inwentarzem i domem. W ogóle to trochę takie amerykańskie: tam się jedzie, gdzie jest praca. Szkoda, że teraz tak nie wędrują, z domem w wagonie.
- Teraz to by domu nie przewiózł, bo z pustaków i betonu.
- I teraz wagonu by nie dostał - zauważa pan Adam.
Ośkowie wychowali pięcioro dzieci: Janinę, Tadeusza, Halinę, Henryka i Bogdana. Doczekali się czternaściorga wnuków i ośmiorga prawnuków.
- Rodzice scalają rodzinę - zauważają dzieci.
Dzisiaj to wielka sztuka wytrzymać w małżeństwie kilkanaście lat, a tu już 65 - zauważamy.
- Jak tu pomyśleć o rozstaniu, kiedy są dzieci, wnuki, prawnuki - mówią Ośkowie - seniorzy.
- Oni zawsze byli razem. Chcieliby też razem umrzeć. Cieszą się razem. A my się cieszymy, że mamy rodziców.
Tygodnik Kociewiak - środowe wydanie Dziennika Bałtyckiego. Wysłany przez kociewiak opublikowano wtorek, 27 lipiec, 2004 - 11:28

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz