wtorek, 8 marca 2005

Rzecz o "politykach lokalnych"

(W nawiązaniu do tekstu o lokalnych kastach -
"Kociewiak" - artykuł pt. "Społeczeństwo nowych kast")

Pozwoli Pan, Panie Tadeuszu, że określenie - lokalny polityk - ujmował będę w cudzysłów. Bo cóż to za polityka: ze Zblewa do Pinczyna czy z Lubichowa do Borzechowa?
Jednak są osoby, które z uporem powtarzają określenie "polityk lokalny".
Zacząłem się zastanawiać z jakiego powodu używa się tego określenia.

I. Wcześniej, już ze 30 lat temu, stykałem się z opiniami na temat różnych osób: "ten to jest polityk", "on potrafi politycznie się zachować", "ona wszystko rozgrywa politycznie" itd.
Określenia te tyczyły jednak osób konkretnych, posiadających imię i nazwisko. Jeżeli ktoś wtedy próbował nazwać grupę osób "trzymających" władzę w gminie czy w powiecie, używał określeń takich jak sitwa lub koteria.
Czasami, kiedy ktoś doprowadził swoje metody polityczne do perfekcji i załatwiał swoje sprawy wielokrotnie kosztem innych osób, mówiło się o takim "świnia" albo "sobek" lub "kanciarz", ale nie w sensie oszust, a w sensie: "nie idź z nim w interes, bo na końcu zostaniesz sam z waszymi wspólnymi kłopotami".

II. Po roku 1990 kryteria zaczęły się zmieniać. Zjawiska, o których mówiło się wcześniej szeptem, trafiły na czołówki gazet. Z czasem można się było już nimi chwalić. I tak, jeżeli ktoś prowadził swoją działalność przed 1990 r., był prywaciarzem i wobec tego można się było z takim przyjaźnić, ale po cichu i po godzinach. (I to już była zmiana, bo trochę wcześniej w ogóle z takim się przyjaźnić nie wolno było - a gdyby ktoś jednak chciał czy musiał, to sprawę załatwiali dziś wszem i wobec usprawiedliwiani tajni współpracownicy SB i koszty takiej przyjaźni bywały wysokie.)
Tymczasem w latach 90. fakt prowadzenia działalności gospodarczej na własny rachunek, rzecz jasna takiej z sekretarkami, z szoferem - żeby można było tu i tam się napić - stał się gałązką do wieńca chwały.

III. I tak, w zmienionych warunkach, zaczęły się zmieniać sądy i postawy.
Czyż z bogatym właścicielem firmy mógł rozmawiać biedny minister? Czy ubogi wojewoda mógł uczciwie załatwiać interwencje bardzo bogatych biznesmenów? Czy biedny wójt mógł się przeciwstawiać naciskom bardzo bogatego lokalnego "lobbysty"?
Z logiki zdarzeń wynikało wtedy, w latach 90., że należy czynić równorzędnych partnerów z działaczy i ludzi piastujących decyzyjne stanowiska. O nie, proszę nie myśleć, że chodziło o partnerstwo ducha, że społeczni myśliciele chcieli zadbać o integracyjne rozgrywki w tenisa stołowego. Z publicznych rozważań wynikało wtedy, że wzbogacenie uposażeń ludzi na eksponowanych stanowiskach miało charakter higieniczny.
Chodziło więc o sytuację, w której bogaty lub zamożny urzędnik podejmuje słuszne ważkie decyzje, a jego umysłu nie paraliżuje myśl o głodującej rodzinie. "Społeczeństwo" podniosło więc pensje i uposażenia swych przedstawicieli w trosce o swój dobrze pojęty interes.
Nikt nie wątpił w merytoryczne kompetencje urzędników, Boże broń, jedynie kwalifikacjom etycznym i moralnym tych osób należało pomóc, odsuwając pokusy.
W ten sposób urzędnik, który do tej pory był, według reformatorskich myślicieli, złodziejem, został przekupiony.
Od tamtego czasu, czyli od zawładnięcia umysłami Polaków przez światłą ekipę nadredaktora Mazowieckiego, żyjemy w Państwie Prawa i już nic nam nie grozi.

IV. Publikowane sondaże pokazują jednak po 15 latach, że w oczach społecznych władza się nie sprawdza. Wiele osób głośno i publicznie wyraża swoją dezaprobatę. Oskarża się wójtów, radnych - bez względu na szczebel samorządu, urzędników, posłów, ministrów i premierów o znieczulicę, o przekupstwo, o szalbierstwo, o szastanie społecznymi pieniędzmi i o wiele, wiele innych bardziej lub mniej nabrzmiałych problemów pojedynczego człowieka.
Oskarżenia przeważnie są słuszne. Jednak pojedynczy człowiek nie ma jak zareagować na otaczające go niegodziwości. Jedynym chyba sposobem jest MANIFESTACJA. I ten pojedynczy człowiek manifestuje nie idąc na wybory. I tu się kończą jego możliwości, szczególnie na prowincji, gdzie trudno o dużą pracowniczą grupę nacisku.
W tym miejscu doszliśmy na powrót do określenia "polityk lokalny".
W realiach opisanych powyżej, jeżeli coś się dzieje pozytywnego w naszym otoczeniu, to nie dzięki "politykom lokalnym", a mimo nich. Jeżeli ktoś wierzy w co innego, to rzeczywiście jest wierzący. Racjonalnie udowodnić się tego nie da.
To jest jednak temat na inny list.

V. W 1990 r. jeden z kociewskich wójtów powiedział mi, że pensje wójtów musiały gwałtownie wzrosnąć w stosunku do pensji naczelników gmin z powodu konkurencyjności stanowiska wójta. Chodziło więc o to, żeby dłuższy szereg osób ustawił się do tego stanowiska. Według tego założenia, konkurencja miała wyłonić najlepszych.
I co? I jak z tą konkurencją?
Rozglądam się. Dookoła te same od 15 lat twarze. Zmiany personalne w gminach w zasadzie dotyczą jedynie osób "kopniętych" w górę. Jeżeli ktoś nie ma szans na powiat, to dalej jest w gminie. Piętnaście lat. Nie dziwota, że ci ludzie wpadli w samouwielbienie, że traktują swoje otoczenie jak dzieci, nie wyłączając wyborców.
Opozycja coś tam piszczy o nieuzasadnionych inwestycjach, o projektach do szuflady, o mafijnym sposobie zarządzania, o pieniądzach wydawanych na festyny, na słuszne integracyjne rozrywki, sensowne przedsięwzięcia, logiczne - głównie dla urzędujących wodzów - rozwiązania, jednak nie zgłasza się poważna konkurencja, która by obecne towarzystwo wymiotła i wprowadziła normalne, ludzkie porządki.

VI. Zachodzą tu pytania: 1/ czy w 1990 roku wybraliśmy rzeczywiście najlepszych? 2/ czy do roku 2005 nikt nie dorósł do poważnej konkurencji? 3/ czy już zawsze namaszczone rody sprawować będą rząd dusz?
W ramach odpowiedzi na te pytania rysuje się smutna odpowiedź na pytanie, kim jest "polityk lokalny".
Po pierwsze: Jest to człowiek interesowny. Idzie do wyborów dla pensji, mimo świadomości, że społeczeństwo swoich władz nie darzy ani szacunkiem, ani miłością. Po drugie: Jest to człowiek bezwzględny. Swoich przeciwników niszczy już w chwili potencjalnego zagrożenia. W tym celu wykorzystuje media, policję, służby podatkowe, jak również życzliwych zagrażającemu znajomych i sąsiadów. Po trzecie: Jest to bezideowiec. Wchodzi w alianse z każdym, kto gwarantuje mu władzę i pensję. Na każdą okazję ma przepis, który interpretuje w sposób aktualnie wygodny. Jeżeli brakuje mu aktualnie wygodnych przepisów, natychmiast przystępuje do ich tworzenia. Zainteresowanym współpracownikom tłumaczy, że uczestniczą we wzniosłym akcie "tworzenia PRAWA". Po czwarte: Jest to kunktator. Nie interesują go rozwiązania systemowe, chociaż bez przerwy o nich mówi. Wszystko co robi, robi dla chwilowego poklasku. Stale kombinuje jak wygrać następne wybory. Pochlebia wyborcom. Nie interesuje go jednak żadna indywidualna osoba, wciąż schlebia jakimś grupom. Bardzo dba o statystyki. Na przykład stara się zbudować drogę, ale może to być droga na księżycu, czyli taka, z której korzystać będą bardzo nieliczni. Nasz bohater w kampanii rozliczać się będzie z kilometrów zbudowanych dróg. Po dwóch, trzech latach niewielu pamięta o celowości wydawanych środków. Po piąte: Jest to człowiek układny. Zawsze ustępuje mocnym osobowościom. Stale stosując socjotechniki, stara się unikać bezpośrednich publicznych starć. Wstępnie zakłada, że stosując wyżej wymienione metody, rozprawi się z pojawiającym się potencjalnym konkurentem w najbliższej przyszłości. Jeżeli ta metoda zawodzi, stara się przeciągnąć go na swoją stronę. Stosuje tu bardzo różne metody. Jednego zwolni z płacenia podatków, żonie drugiego da pracę, trzeciemu zalegalizuje budowę itd. Wszystkie te czynności podejmuje świadom, że koszty tych operacji poniesie ogół podatników. Jego osobiście będą dotykać jedynie zyski w postaci zachowanego uposażenia i przywilejów, które wynikają z pełnienia funkcji. Po szóste: Jest to człowiek zachłanny. Stara się podporządkować sobie wszystko i wszystkich. Władzą dzielić się może jedynie z równymi mu w hierarchii wodzami, lub z instancjami
nadrzędnymi. W kontaktach z tymi ostatnimi bywa nawet służalczy. Nigdy nie oskarża "góry", nawet w sytuacjach oczywistych.
Swoją uległość w kontaktach z władzami nadrzędnymi odreagowuje na swoim podwórku. Jest najbardziej medialną postacią w swojej okolicy. Jest najlepszym redaktorem naczelnym lokalnych pism. Znajomość miejscowych finansów osiągnął w stopniu doskonałym. Potrafi zarządzać stronami internetowymi, transportem, oświatą,
służbą zdrowia, parafiami i innymi wspólnotami religijnymi.
Jednym słowem zna się najlepiej na wszystkim, więc zasady uchwalane w gremiach, na które ma wpływ, zawsze ustawiają go w roli decydenta.

VII. Drogi Panie Tadeuszu! Powyższa litania, którą można zapewne znacznie wydłużyć, da się niestety przyłożyć do większości naszych "polityków lokalnych". Pan, jako człowiek bardziej bywały w świecie ode mnie, przedstawi mi zapewne szereg dowodów na to, że są
i inne przykłady. I będzie miał Pan rację. Zawsze wyjątki potwierdzają regułę. Jednak z przerażeniem stwierdzam, że w naszym codziennym życiu otaczają nas jedynie "politycy lokalni". Tymczasem brak nam mężów stanu. Działacze centralni są jedynie awansowanymi działaczami z dołu. Nie doszło nigdy w II Rzeczpospolitej do wyłuskania ludzi wyjątkowych. Godnych i świadomych publicznej służby. Bo jeśli takich brak na dole, jeśli ci coś warci zostali wycofani lub wycofali się po jednej kadencji, to skąd mieliby się nagle znaleźć tacy na górze? Ale to jest znowu temat na inną dyskusję i inny list.

Jeżeli odniósł Pan wrażenie, że mój list jest pełen pesymizmu, pragnę Pana pocieszyć. Żeby móc zwalczyć chorobę, trzeba ją zdiagnozować. Moja diagnoza zagadnienia "polityk lokalny" zaczyna się pokrywać z prywatnymi diagnozami wielu innych wyborców.
Kiedyś, jakieś 10 lat temu, byłem w zasadzie osamotniony. Wtedy powszechnie uważano, że funkcjonujemy w trudnym okresie, przecieramy szlak, w związku z czym muszą występować błędy, musimy notować również porażki.
Błędów i porażek nawet nie analizowaliśmy. Uważaliśmy, że są naturalnym zjawiskiem i muszą nam towarzyszyć w nowych realiach. Dziś ocena tych zdarzeń się zmienia. Bo przecież brak rozwoju nie musi być wynikiem przekrętu, może być również konsekwencją zaniechania, może wynikać z braku wyobraźni, może być spowodowany błędami niezależnymi od "polityków lokalnych".
Wydaje się, że nadchodzące pokolenie "polityków lokalnych" pozbędzie się tego przeklętego cudzysłowu.
Sprawa nie jest łatwa, ponieważ młodzi patrzą przez pryzmat ojców. Jednak pojawiają się jaskółki nadziei. Wiele osób ruszyło za granicę do pracy. Traktują ten stan przejściowo i niedługo wrócą. To głównie ludzie młodzi. Nie wszyscy niestety wrócą, ale ci, którzy to zrobią, przywiozą do naszych prowincjonalnych wsi i osad obiektywny sposób patrzenia.
Już dziś, nie oglądając się na nikogo tworzą nowe, aktywne organizacje. Już dziś szkolą, w naszej obywatelskiej szkole przetrwania, swoich młodych przywódców. I kiedy już się zorganizują, po naszych dzisiejszych "politykach lokalnych" zostanie jedynie ślad w miejscowych kronikach.
Moim własnym chciejstwem jest to, żeby ta nowa społeczność kierowała się w życiu bardziej prawem niż przepisami, bardziej szacunkiem do cudzej pracy niż socjotechniką, bardziej rozsądkiem niż stosami procedur.
Jedynie taka postawa daje nam szansę na tanie i sprawne państwo, które nareszcie zacznie służyć swoim obywatelom.
Jan Neugebauer

Tekst opublikowany w tygodniku Kociewiak - piątkowy dodatek do Dziennika Bałtyckiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz