niedziela, 30 stycznia 2005

Antoni Górski zamknął epokę

Antoni Górski, od 1989 roku piszący kociewskie gawędy na łamach prasy pod pseudonimem Wasz Kaźmniyrz, zamyka - jako trzeci z wielkich (przed nim odeszli Józef Milewski i Bernard Janowicz) pewną epokę.

Wraz z nimi odchodzi zupełnie inny niż dzisiaj Starogard - w szybkim tempie płowieje prowincjonalne miasteczko z własnym językiem, własną, niepowtarzalną historią i potocznymi nazwami dzielnic i miejsc.

Przez 11 lat powstał niezwykły - pisałem (Tadeusz Majewski - red.) we wstępie do książki Górskiego "Pory roku" - gawędziarski zapis zmian zachodzących w przyrodzie w zależności od zmieniających się pór roku. Zapis różnego rodzaju anomalii, które Kaźmniyrz traktuje jako dopust Boży za to, że tak daleko ludzie odeszli od natury, stając się niewolnikami techniki - telewizorów, samochodów i atomów. Techniki, która w skali ogólnoświatowej spowodowała powstanie dziury ozonowej i, w mniejszej skali, lokalnej, na przykład zatruła ołowiem chwasty. W tym świecie Kaźmniyrz, stary tramp, wędrowiec, nawołujący w jednej z gawęd "róbzak na plecy i hajda wew śwat", poszukiwał resztek niezniszczonego przez technikę i szalone tempo świata swojego dzieciństwa i młodości. Odnajdował go na wsi, w lesie, a zwłaszcza w swoim ogrodzie. Wszędzie w tych miejscach widział "zieloną aptekę Pana Boga, odkrywał Boskie prawa, między innymi to zdawałoby się oczywiste, że po ulewie przychodzi słońce, po smutku radość -"trochy musi być tak i tak".

Teren obserwacji gawędziarza był bardzo skromny. Ograniczał się właśnie do wspomnianego wyżej ogrodu, Starogardu, okolic miasta. Było tak, bo z jednej strony nogi (szpyty, golanie) nie pozwalały mu już odbywać nieco dalszych wędrówek, a z drugiej ta bliska okolica była dla niego na tyle piękna, że mu w zupełności wystarczała. Cała reszta świata tak naprawdę nigdy nie interesowała. To miał śliczne parowy, jeziora i lasy, to tu miał najpękniejsze poranki i wieczory. Na tej wielkiej przestrzeni działo się dla niego ogromnie dużo, wystarczyło tylko umieć postrzegać i mieć dar postrzegania. Wystarczyło umieć czasami słyszeć, co rodzi się w ziemi - "jakby tak ucho przytchnył do ziamni, to pewnieć dałoby słychać, jak ta nasza ziamnia oddycha bulewki rosno". Pochylał się nad każdą roślinką, kwiatkiem, najmniejszym nawet stworzeniem. Czasami zdumiewał się czymś, co dla innych już nic nie znaczy - "I bania (dynaia) wlazła aż do bulwów".

Wszystko to miało dla niego nie tylko walor estetyczny. Gawędziarz patrzył na otaczający go świat jak dobry gospodarz. Nie tylko widział piękno jabłoni, ale i pożytek płynący z tego, że w tym roku akurat dobrze zaowocuje, przez co w piwnicy na półkach staną liczne weki. Podobnie patrzył na warzywa, orzechy, grzyby, a nawet pokrzywy i inne chwasty, z których można przecież sporządzić karmę dla kur bądź lekarstwo na chruchel czy jakąś inna dolegliwość. Bóg, dając nam "zielona aptekę", przyrodę, chce dla niej, a zatem i dla siebie szacunku, którego w nas młodszych, zawładniętych techniką, jest coraz mniej. "Toć nie banda trampał po pszenicy, toć to by było tak, jakbym chlyb deptał..." - pisał Górski. Kto dziś tak mówi o pszenicy? Te gawędy nieraz pachną Reyem z Nagłowic. O wiele większa od przestrzeni geograficznej jest w tych tekstach przestrzeń czasowa. Kilka pierwszych zdań gawęd dotyczących teraźniejszości to dla autora gawęd bardzo często jedynie punkt wyjścia do wspomnień. Już na początku dawał nura w świat przeszły, we wspomnienia z lat swojej młodości.

Odsłaniał przed nami zupełnie inne miasto, okolice i obyczaje. Wspomnień miał mnóstwo. Nieraz były bardzo wyraźne, a nieraz pojawiały się jakby cieniami, jak na przykład wspomnienia trzylatka. Tu nie wiedział, czy należą do niego, czy zostały wyssane z mlekiem matki. Jakże inne to miejsca niż dzisiaj, również jeżeli idzie o nazwy (Amt, Drajmost itp.). Na dobra sprawę można by się pokusić o sporządzenie na podstawie gawęd Górskiego interesującej przedwojennej mapy Starogardu. Na zakończenie gawęd autor wynurza się jakby z przeszłości, z powrotem nawiązuje do początku, często kończąc przestrogą. W tych fragmentach Kaźmniyrz stawał się moralistą.

Zostawił za sobą kawał pracy. Zostawił? On tu ciągle jest, bo w świecie - jak w jego gawędach - wszystko ma sens. Jest tu, a zarazem, jak w tytule jednej z gawęd, znajduje się "bliży Pana Boga".

Bliży Pana Boga
Tak wej to je, że zawdy o tej porze roku to ja se wandruja do lasa. Mniaszkóm se wew namniocie, spać ida, jak sia robji ciamno, a wstawam, jak sia robji widno. I tak sia wsłuchiwóm wew ta cisza przyrody. Ale to wcale nie je tak cicho. Nó, może jak je dych ciamno, to jano słysza szum wody abo czasami huknie se sowa. Ale jak jano zacznie sia robjić widno, to wej uż gra muzyka nie zes ty ziamni. Tysiónce ptaszków wiankszych i mniejszych zaczyna swoje śpsiywanie. Co chwsiłka insze ptaki zaczynajó chwalić Pana Boga, że śwat je taki psiankny. Wedle tych ptaszków to wej bym móg zegaryk ustawiać, tak wej kożdy o swoji godzinie zaczyna śpśiywać swoje paciyrze, psiankne psiesiónki.

Żebysta tak posłucheli tej muzyki, to wej żadne bigbity sia dó ni nie umyjó. A jak je trochy ciszy, to wej znówki jaka ryba se pluśnie abo śwyrszcz ostrzy kosa, to znówki jaki dziańcioł popuka se wew jake drzewo jakby wyrble zagreli, to zaś kukułka jak fagot zakuka. Czasami to wej żem se tak stojał dłuży niyż godzina jak słup soli, całkam zasłuchany wew tan śpsiyw. I wej swojich codziannych pacierzy uż żam nie mówjił ustami, i jano myślami żam sia włónczył wew ta psiankna muzyka, i bez tan śpsiyw ptaszków chwalył zes niami tan Boży śwat. Ida se tak czasami bez las drogó, słónyszko se pomaluśku wyłazi zes lasa i pomniandzy drzewami przeświyca. Patrza se tak na psiankne sosny i damby, chojanki i lipy, jałowce i buki, i eszczy insze krzaki i drzewa, patrza na te pajanczyny, co wej tak zes rana só mokre od rosy i śwycó sia wew tym słóńcu jak dijamanty.

I żuczki roztomaite, i morowki, biydronki, nawet te wszandobylske muchy krancó sia swojim tajamnym życiam kele mnie. I tak wej jak se rano wstana, i jak se tak ida drogó przez las, i odmawióm swój poranny paciyrz, i jak tak wsłuchiwóm sia wew te ptaszkowe śpsiwanie, i patrza na dijamanty, i oglóndóm cudacznie powyginane gałanzie drzewów, to wej mnie sia wydawa, że żam je bliży Pana Boga.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz