Do centrum Białachowa dojeżdża się długą ulicą Białachowską. Centrum tworzą sklep, boża męka, rondo dla autobusów i wiata. Od centrum można jechać w trzy kierunki - drogą na wschód na wybudowania, na zachód w stronę Twardego Dołu i na południe, w stronę "belwederu" - baraku z okresu PGR-ów.
Panie kierowniku
W sklepie zawsze znajdzie się jakiś informator. Teraz też jest. Młody, niski mężczyzna. Grzeczny, usłużny. Opowiada o starej szkole i braku świetlicy wiejskiej. - A pograłoby się w tenisa stołowego... Mogę poprowadzić.
Trochę to śmiesznie brzmi, bo ze sklepu do starej szkoły dwa rzuty piłeczką palantową. Ale człowiek wsiada do samochodu. Chwilę czekamy przed drzwiami. Otwiera je Henryk Kuntz. - Panie kierowniku - mówi do nas miłym tonem nasz przewodnik - a jakaś piątka? Na piwo? No wie pan, panie kierowniku...
I tak oto pozbywamy się złudzeń, że jeszcze robi się coś w III RP bezinteresownie.
Sweterek spali, nie wyschnie
Szkoła z czerwonej cegły. Typowa dla tych stron. Sporo takich postawiono na Kociewiu na przełomie XIX i XX wieku.
Drzwi otwiera Henryk Kuntz, lat 70. Mieszka tu z Marią Ołowiak, lat niecałe 60, byłą nauczycielką chemii i fizyki w zblewskiej szkole, i z córką Katarzyną. - Żona otrzymała to mieszkanie jako służbowe - tłumaczy pan Henryk prowadząc na górę. Na schodach odgarniamy butami dwa pieski.
Mieszkanie jest duże, ale niewygodne. Ciemna kuchnia, do dużego pokoju córki Kuntza przechodzi się przez korytarz. Latem nie można wytrzymać od upału, a zimą robi się strasznie zimno, bo mieszkanie przerobiono ze strychu. - Piec taki, że sweterek powiesi, to się spali, a nie wyschnie - stwierdza pan Henryk. - Do belek stropowych jest tylko przybitka suprema. A ściany też zimne.
Nie chcą sprzedać
- Można by ocieplić. Wystąpiliśmy do gminy o wykup mieszkania, w czasie kiedy to było głośne. Mieszkania w budynkach poszkolnych sprzedawali tanio i na raty. Otrzymaliśmy odpowiedź odmowną. Nawet na sesji poruszali tę sprawę. Mówili, że budynek ma charakter zabytkowy i jest nie do sprzedania. Gdyby to mieszkanie było moje, na pewno przeprowadzilibyśmy remont. Wymienilibyśmy okna i ocieplilibyśmy ściany.
Dół stoi pusty
A dół? - pytamy.
- Teraz, kiedy po śmierci żony wyprowadził się Wojdanowicz, jest pusty. Trzy lata procesowaliśmy się w sądzie. Ten z dołu z nami. On wystąpił o eksmisję. Uzasadniał, że nie może z nami wytrzymać, takie rzekomo tutaj na górze robiliśmy bałagan.
Według Kuntza Wojdanowicz dał się podpuścić przez pewnego mieszkańca Zblewa, który chciał wykupić cały budynek, zamieszkać na dole, a na górze urządzić mieszkanie dla córki. - Temat eksmisji był śmieszny, ale sprawa trwała trzy lata. "Panie Wojdanowicz, przecież pan nie ma żadnych podstaw" - tłumaczono mu w sądzie, ale on się uparł. Albo zgłaszał na policję, że na górze jest awantura. Policja przyjeżdżała by stwierdzić, że nic się nie dzieje.
Ary leżą odłogiem
- I tak siedzimy - konstatuje Kuntz.
Pytamy o wartość obiektu z przyległościami.
Jest całkiem spora. Budynek jakby nie patrzeć ładny, naokoło 75 wolnych arów, stare lipy, brzozy, dąb. - Jako nauczyciele dostawaliśmy po 25 arów. Mieliśmy w sumie - Wojdanowicz i my 50 arów, a na 25 arach dzieci zrobiły boisko. Z początku zasialiśmy dla kur, potem nic już nie robiliśmy, bo się nie kalkuluje. Ile ziemi rolnej leży nie uprawiane? Wojdanowicz zrezygnował, my też zrezygnowaliśmy i to wszystko leży odłogiem. Dzikie brzózki na nich rosną.
Tu mamy inne zdanie. Akurat rolnicy dbają o ziemię. I biorą każdą, także w dzierżawę.
Z wioski przychodzą
- Tu się przyjemnie mieszka. Dwadzieścia lat temu przenieśliśmy się z Gdańska. Całe życie tam mieszkałem, skończyłem technikum. Byliśmy przyzwyczajeni do miejskiego życia. Ale w tej chwili nigdy byśmy się nie tam przeprowadzili. Owszem, tu na Kociewiu mentalność jest taka, że zawsze będziemy obcymi, chociaż z drugiej strony raz mnie wybrali do rady sołeckiej. Zauważyli: człowiek grzeczny, uczynny. Z całej wioski wszyscy tu przychodzili, żebym im coś napisał do urzędu. Mam taka smykałkę. A dzieci do żony przychodzą na korepetycje.
Czyja to wina?
- Młodzież często tu przychodziła, kiedy mieszkało to państwo (Wojdanowiczów). On miał klucz do sali. Ta sala szkolna jest przeznaczona na zebrania wiejskie, stoją w niej stare ławki. Powinna być świetlica. Żona mogłaby się zaopiekować tą młodzieżą na dole. Przecież ma kwalifikacje jako pedagog. W tej chwili na dole są dwa duże pokoje plus kuchnia i łazienka. I to pomieszczenie klasowe. Można by to wykorzystać.
A może dzieci tutaj nie ma?
- Dzieci nie ma?! Autobus szkolny na pętlę przyjeżdża kilkanaście razy dziennie. A ile w Białachówku mieszka. Tu jest masa dzieci. Jedynym punktem spotkań jest sklep i wiata. Sala ma z 70 metrów kwadratowych. Jest piec. Zimą, kiedy mają się odbyć zebrania, sołtys przychodzi, rozpala. Zebrania odbywają się ze dwa, trzy razy w roku. Gmina początkowo planowała coś zrobić, ale teraz jest cisza. Młodzież sama chciała wyremontować, zrobić świetlicę wiejską. Ale się nie dało z uwagi na to państwo z dołu.
Czyja to wina?
Kuntz milczy.
A był temat poruszany na zebraniach rady sołeckiej?
- Ta sprawa nigdy nie stawała na zebraniu, ani za mojej kadencji, ani teraz... Nikt tej młodzieży nie podpowiedział, jak to załatwić. Oni by zebrali z 50 podpisów.
Czyli ludzie sami sobie tu są winni, a nie ktoś z zewnątrz, z Urzędu Gminy.
Niestety, nie możemy wejść do sali, bo Henryk Kuntz nie ma klucza. Może ma sołtys, może mają w gminie. Zaglądamy przez szyby do środka. Tablica, stare ławki poustawiane w odpowiednim porządku. Zupełnie jakby ktoś zamknął ją w wielkim pośpiechu w latach 50. czy 60 i wybiegł na chwilę, na przerwę.
Tekst i foto M.K.
1. Czyja to wina, że w klasie nie ma świetlicy? Kuntz nie odpowiada.
2. Przed byłą szkołą rosną stare lipy. Otoczenie jest tu bardzo ładne. Można sporo zrobić, tylko wieś musi chcieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz