sobota, 29 stycznia 2005

Kwatera u Mazurów

Przy drodze Lubichowo - Wda leży jedno z pierwszych w powiecie gospodarstw agroturystycznych. Nazywa się "Preria". Prowadzą ją Krystyna i Piotr Mazurowie.
Gospodarstwo liczy sobie - bagatela - 5 hektarów. Leży przy drodze Lubichowo - Ocypel.

To droga gminna nieutwardzona. Ale podobno jeżdżą i tędy tiry. Skracają sobie drogę, nie jadąc przez Wdę, Ocypel do Borzechowa.
- Jeżdżą sporadycznie. To jest droga gminna. Gmina bardzo o nią dba, bo to droga dojazdowa do szkoły. Jeździ tędy szkolny autobus. Od dwóch lat nie zdarzyło się, żeby zimową porą nie można było przejechać. Często jeździ równiarka.


Chciałby pan, żeby położono tutaj asfalt?
- Nie. To spowodowałoby wzmożony ruch.
Jesteście pionierami w branży agroturystycznej. Od kiedy działacie?
- Działamy od pięciu lat, ale to miejsce w celach turystycznych było wykorzystywane na zasadach agroturystycznych znacznie wcześniej. Nie miało jednak wówczas statusu gospodarstwa agroturystycznego. Podpisywałem umowy z biurami turystycznymi i oni tym władali. Trudno powiedzieć, kto w powiecie był pierwszy, kto był drugi i tak dalej, ale na pewno byliśmy jednymi z pierwszych. Od roku, kiedy nasze dzieci poszły na studia, poszliśmy już zupełnie na wieś i to gospodarstwo, z całoroczną ofertą wynajmu, stało się naszym głównym źródłem przychodu. Przedtem pracowałem jako rehabilitant, a małżonka prowadziła gabinet kosmetyczny w Starogardzie.

Jest tu niewątpliwie pięknie, co odkryli inni i budują obok sporo osiedle wczasowe. Kto znalazł to miejsce?
- W połowie lat siedemdziesiątych mój ojciec Janusz Mazur. Był lekarzem. Zbudowaliśmy tu dom i od tych lat 70. mieszkamy.
Ojciec pracował wiele lat pracował jako lekarz w gminie Lubichowo i znał te wszystkie Smolniki i Mermety (borowiackie wioski turystyczne - red.) i wynajdywał w terenie różne miejsca - perełki. Mówił o nich znajomym.

A sam wybrał to miejsce. W latach 70. mało o nim kto słyszał. Tu przede wszystkim przyjeżdżało się na grzyby. Miejsce atrakcyjne - blisko Lubichowa, a już w przy lesie. Jest nawet jeziorko.
- Tak, posiadłość bezpośrednio graniczy z jeziorem o powierzchni 21 hektarów. Jest głębokie i czyste. Z powodzeniem można popływać. To jezioro nazywa się Stare. Niedaleko jest jezioro Zelgoszczek, a tuż obok jezioro Dama, o połowę mniejsze od naszego. Łączą się strumieniem, który wpada do rzeki Wdy. Do tego mamy staw z rybami. Goście mogą sobie powędkować. Za darmo. Dużo tu natury. W sezonie są nawet kurki ozdobne. Na obcowaniu z naturą polega między innymi agroturystyka. Nigdy bym nie wpadł na pomysł, by wybrukować drogi kostką polbrukową..

Co pan ma w ofercie jeżeli o atrakcje rekreacyjno-sportowe?
- Plac zabaw dla dzieci, latem rozstawiam dla nich namioty, jest domek na drzewie, w którym dzieci mogą się bawić, jest dla nich tez na drzewie punkt widokowy na wodę, mamy siłownię - atlas, rowerki, wiosełka. Mamy tez spore boisko, gdzie można pograć w piłkę nożną. Latem rozstawiam też stół do tenisa. Można tez grac w koszta. Nad samą woda goście mogą sobie rozpalić ognisko. Jest tam specjalne miejsce. Kto chce, może wsiąść na rower lub na bryczkę i pojeździć po terenie.

Ma pan swoje konie?
- Nie, sprowadzam na zamówienie od hodowcy koni w Kalisk - części Bietowa. Bryczkę oczywiście mamy.
A łódki pan ma?
- Nie mamy. To się wiąże z zagwarantowaniem bezpieczeństwa, a wiec i atestami na sprzęt. Ale dzisiaj to nie problem - goście przywożą pontony.

W porządnej kwaterze agroturystycznej można porządnie zjeść.
- Oczywiście. Kuchnię mają na miejscu. Co jest jeszcze dla nich? - Pasiekę mamy na własny użytek, ale na użytek gości robimy nalewki z bulimączki i absynt. Na dziesięciu rdzennych Kociewiaków może dwóch potrafi powiedzieć co to jest bólimączka - nalewka z nierozwiniętych pączków kwiatostanu głogu. Nabiera pięknego różowego koloru. Posiada kapitalny, wytrawny smak. Starokociewska receptura. Proszę sięgnąć do Ksióżki o jeściu na Kociywiu. Podajemy śniadania, obiady i kolacje, kto co sobie życzy. Obiady składają się zawsze z trzech i deseru. Są bardzo obfite. Kuchnia to bardzo ważny element agroturystyki.
Mamy suszarnię do grzybów.

W tym roku nie było ich za dużo.
- Moment był taki, że można było kosić.
Od kilkunastu lat sporo mówi się o agruoturystyce jako o szansie dla powiatu. Jak jest z reklamą? Czy ktoś wam pomaga?
- Tu jest problem. Owszem, pokazujemy się w ramach powiatu na targach. Za to trzeba podziękować. Powiat organizuje też szkolenia. Powstają też przewodniki po kwaterach agroturystycznych, ale tam sa bajki. Zdjęcia, ktoś leży na pomoście, tymczasem w rzeczywistości nie ma dostępu do jeziora. Albo ktoś promuje kwaterę, która leży przy drodze powiatowej bliżej niż 30 metrów, a goście nie mieszkają w domu gospodarzy. A kwatera nie może być nie w domu mieszkalnym. Za dużo jest opisów. Powinno być krótko, w punktach. Tak jak to jest w zachodnich katalogach. Podobnie jest w internecie. W ogóle teraz głównym sposobem reklamy staje się internet. My majmy dwa adresy. Dobra jest tez reklama prasowa. Nadal jednak najlepszą formą reklamy jest to, co powie znajomym turysta. Powiat powinien pomagać w inny sposób. Powinien zatrudnić menedżerów turystyki, którzy by pracowali nad rozwojem tej turystki w sposób profesjonalny. Taki menedżer powinien mieć tysiąc pomysłów lub zbierać pomysły od ludzi, którzy w tym siedzą.

Jak w tym sezonie było z obłożeniem?
- Już po raz kolejny w sezonie letnim mieliśmy wszystkie 5 pokoi (tyle można mieć w agroturystyce) zajęte. Później są martwe miesiące. U nas jeszcze nie ma mody na wyjazdy poza letnim sezonem, na przykład na weekendy. Nie ma też tradycji, żeby sobie rezerwować wyjazd z wielkim wyprzedzeniem w czasie. Polak patrzy - jest pogoda i chce jechać. Niemcy wczasy planuje już zimą. Chociaż to się zmienia. Inna sprawa, że na sylwestra mieliśmy już zarezerwowane miejsca w listopadzie.

A goście? Wiele osób liczyło, że będą do nas masowo przyjeżdżać Niemcy.
- Przede wszystkim przyjeżdżają Polacy. Z Krakowa, sporo z Trójmiasta, byli nawet z Kotliny Kłodzkiej. Pierwsza fala Niemców przyjeżdżała po 1990 roku, potem to się skończyło. W tym roku znowu przyjeżdżało ich więcej, tym razem jednak w związku z naszym wejściem do UE. Przyjeżdżają do Polski z ciekawości, ale nie tylko Niemcy. My mieliśmy na przykład Holendrów.

Czy taka kwatera daje miejsca pracy innym?
- Korzystamy z tego, co wyprodukują gospodarze. Mogą sprzedać mleko, kurę, świniaka. Niestety, nie ma dostawców zdrowej żywności. Warzywa sobie uprawiamy sami, do ekologicznego garnka.
Konia - o czym już mówiłem - wypożyczamy od pana Warmbiera. Dzieciaki przynoszą grzyby i jagody.

I to nie jest tak upokarzające, jak wysiadywanie przy szosach... Koniarze narzekają, że nie ma jak zorganizować rajdów konnych, bo nie ma hoteli dla koni.
- Mało stodół jest? To nie jest żadna filozofia. Raz miałem konie z Agro-Kociewia. Wziąłem pięć drągów i zrobiłem stanowiska. A jak on uczy jeździć w stylu western, to niech on przywiąże do drzewa... Mógłby zarobić jakiś zespół czy muzyk. Ale chodzi o grę ludową, biesiadną. Akordeon i gitarę. Poszukiwałem akordeonistę, żeby pograł przy biesiadach między innymi utwory kociewskie. To nie takie proste.
Plany na przyszłość?
- Chcielibyśmy urządzić stojący obok naszego domu budynek w stylu chaty biesiadnej. Może będziemy organizować imprezy integracyjne, może też obozy dla dzieci i ich rodziców. Nie całkiem w formie szkoły przetrwania, ale przynajmniej utrudnionego toru przeszkód.

Niektórzy agroturyści narzekają, zwłaszcza ci początkujący.
- Bo renomę zdobywa się długo.
Ile kosztuje tutaj pobyt?
- Od 20 do 25 złotych od osoby.

Za tygodnikiem Kociewiak - dodatek do Dziennika Bałtyckiego



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz