niedziela, 2 stycznia 2005

Skąd przybyła Stanisława Sobota

Dom przy ul. Szkolnej w Borzechowie. Latem pisalismy o mieszkańcu jego jednej połowy panu Skowrońskim, który po wojnie przyjechał tu z Ukrainy (reportaż pt. "Samopomoc"). Dzisiaj piszemy o Stanisławie Sobocie, która przyjechała tu w 1945 spod Gór Świętokrzyskich.

Rozstania i powroty

Pani Stanisława (z domu Grunt) urodziła się w 1921 r. we wsi pod Ostrowcem Świętokrzyskim. Po raz pierwszy rozstała się z rodzicami, kiedy dostali od państwa 6 ha ziemi na Białorusi (wieś Łabunie, powiat Wołkowysk) i wyjechali. Kiedy miała 14 lat, ściągnęli ją do siebie. Kilka lat później wybucha wojna. Po raz drugi rozstała się z rodzicami w latach okupacji. Do wsi przyjechał jej wujek Leon, oficer Armii Krajowej. Namawiał Polaków, żeby "zapisali się do Polski". "Jak zostaną, to Rosjanie wywiozą na Sybir" - argumentował Leon. Rodzice zostali, a wujek Leon przywiózł ją do wsi, gdzie się urodziła. Często pojawiał się w domu, gdzie mieszkała, z młodym partyzantem Władysławem - ps. Tygrys. Obaj brali udział w słynnej bitwie w Górach Świętokrzyskich, gdzie okrążyli ich Niemcy. Wujek Leon wyprowadzał ludzi z okrążenia. O obu pisali w książce "Żegnajcie Góry Świętokrzyskie".

Z Gór Świętokrzyskich na Pomorze

Kiedy przyszli Rosjanie, ani wujek Leon, ani Władysław nie zdali broni. Uciekli na Pomorze, gdzie ich nikt nie znał. Tu zamieszkali. Władysław zmarł w 1992 r., wujek Leon wcześniej. Nie nacieszyli się wolna Polską. W 1945 wujek Leon ściągnął do Borzechowa najpierw rodziców Stanisławy - Jana i Marię Grunt z Białorusi. Państwo dało im cały dom. Potem rodzice sprowadzili ją i siostrę z dzieckiem. Siostra zamieszkała w drugiej połowie domu.

Ślub z partyzantem

Na drugim końcu Borzechowa mieszkał Władysław. Kiedyś do Stanisławy wpadł wujek Leon i powiedział jej, że szkoda tego chłopaka. "Jeżeli nie założy rodziny, to go w końcu znajdą i wezmą do więzienia" - mówił. Upatrzył go sobie na jej męża. Bardzo go lubił. I wyszła za niego, chociaż Władysław był od niej o 6 lat młodszy. Ślub brali w Łodzi, za dyspensą biskupa, bo bez zapowiedzi, w tajemnicy. Stanisława urodziła Władysławowi pięcioro dzieci: Henię, Andrzeja, Leokadię, Barbarę i Annę. Znacznie później, po śmierci rodziców Stefania i Władysław przez pewien czas prowadzili gospodarkę.

Duchem w rodzinnych stronach

Zaraz po wojnie drugą połowę domu opuściła jej siostra Regina. Wyjechała do Słupska. Do tego mieszkania wprowadziła się rodzina Skowrońskiego, która przybyła z Ukrainy. Dzisiaj Stefania jest całym duchem w rodzinnych stronach. W Borzechowie nie ma stamtąd nikogo. Przy Szkolnej mieszka kogel mogel, ludzie mówią po polsku, ale innymi językami. Inna sprawa, że wszyscy sąsiedzi zawsze byli wobec nich w porządku. Ze Skowrońskimi było grzecznie: "Dzień dobry - Dzień dobry". Bezkonfliktowo. Wszystko zmienił pożar w 2002 r. Skowroński zrzucił winę na nią, że niby od lat nie chciała wpuścić kominiarza. I że przez to padła pierwsza iskra.

Pożar

- Pożar był już wcześniej, z 15 lat temu - opowiada córka Barbara, która tutaj mieszka. - Taki, że aż eternit strzelał. Zapaliło się, bo Skowroński miał wtedy lewą wędzarnię. Ale nikt do sądu nie leciał. Sąsiad prędko przywiózł eternit, sprawę załatwił. Teraz jest zupełnie inaczej. Po tym niedawnym pożarze przyszedł syn Skowrońskiego i pytał panią Stefanię, czy nie chce czasami sprzedać im budynku. Być może Skowroński chciał kupić i wprowadzić syna. Kiedy usłyszał, że absolutnie nie ma o tym mowy, podał ich do sądu o odszkodowanie, bo wina rzekomo leży po ich stronie. Mąż pani Barbary pokazuje kartkę. - Pindoli, że komin 6 lat nie było czyszczony - denerwuje się Barbara. - A to co? Dowód, że 3.08.2002 r. czyścił go kominiarz. Albo te straty na 70 tys. Spłonęły niby jabłka i weki. Kto w upałach trzyma to na strychu? A w ogóle skąd taka wartość? Toż to było drewniane, niskie poddasze, kryte papą.
Okazuje się, że w sądzie było już w tej sprawie osiem spotkań. I końca jakoś nie widać.

Chcieliśmy napisać reportaż o losach Polaków, co to z różnych stron sprowadzili się do Borzechowa, do domów przy ulicy prawie w całości zamieszkałej niegdyś przez Niemców. O historii ludzi z różnych stron świata, którzy zamieszkali w jednym miejscu, i o tym, jak się między nimi stworzyły nowe, przyjazne więzi. Skończyło się na pożarze i jego fatalnych skutkach. Niekoniecznie materialnych. Czasami wystarczy jedna iskra, żeby wywołać pożar. Również w ludzkich mózgach.
Tekst i foto Tadeusz Majewski

Na podstawie tekstu zamieszczonego w tygodniku Kociewiak - dodatek do Dziennika Bałtyckiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz