Trzy kobiety. Łączy je jedno - samodzielnie prowadzą przedsiębiorstwa. Nie, nie żadne biznewomen, zapraszane na salony, odznaczane, hołubione przez władze, pozujące do zdjęć na imprezach z politykami. Po prostu trzy kobiety borykające się z codziennymi problemami utrzymania firmy. Zupełnie zaskoczone pytaniem, czy odczuwają pomoc państwa w "obszarze" (to bardzo modne słowo używane przez polityków) drobnej przedsiębiorczości.
Raz frytki, cola na dwóchJest sobota, godzina przed dwudziestą, potem dwudziesta, a potem po dwudziestej. Logiczne - czas płynie. Siedzimy z panią Janiną Gidzińską w restauracji "Jutrzenka", tuż przy oknie, z dobrym widokiem na główną ulicę w Lubichowie. Wystrój wnętrza całkiem ładny, choć to stara substancja. Pani Janina dzierżawi lokal już szósty rok od prywatnej osoby, która 2 lata temu kupiła go od GS-ów.
Całe życie pracowała jako barmanka w restauracji w Czarnymlesie. No, z tym "całym" życiem to przesada. Z 8 peerelowskich lat. Z drugiej strony może to było i całe jej życie, bo tamten czas i tamtą pracę wspomina z wielkim sentymentem. Nie znała stresu, wykształciła dzieci, miała poczucie stabilności. Potem dostała od Erwina Makiły, ówczesnego prezesa GS-ów, propozycję prowadzenia sklepu w Zielonej Górze.
Prowadziła ten sklep dla GS-ów z rok, a potem wzięła go w ajencję, czyli przeszła na własny rozrachunek. I to jest ów moment, napiszmy MOMENT, tak ważny w życiorysach milionów Polaków ("weźcie sprawy w swoje ręce"). Przekroczyła granicę państwowego czy tam spółdzielczego, co na jedno wychodziło, i weszła w świat prywatnej przedsiębiorczości. Sklep prowadziła tak krótko, bo go rozwiązali. Drugi raz poszła już na całkiem swoje. Miała prywatną firmę w Nowej Wsi - hurtownię rolniczą, koncentraty paszowe. W ten biznes wprowadził ją mąż. Po pewnym czasie zaczęło kuleć i padło.
Przez pewien czas siedziała w domu. Cóż - nie każdemu prywatnemu się udaje - zapewne rozmyślała. No i oczywiście myślała o pracy, ale gdzie? Któregoś dnia zadzwonił do niej dzierżawca restauracji w Lubichowie pan Leszek i zaproponował, żeby poprowadziła "Jutrzenkę" jako kierownik. Oczywiście się zgodziła. Jako kierownik prowadziła przez rok. Pan Leszek nie dawał sobie rady, więc zabrano mu dzierżawę, a dano jej.
Nie zastanawiała nad ryzykiem. Podjęła decyzje bez żadnych analiz, biznesplanów, z wiarą, że się jej uda, bo, cóż... bardzo lubi gotować. No i oczywiście umie to robić, choć jest samoukiem. Do tego sama potrafi prowadzić finanse, księgi przychodów i rozchodów. Nauczyła się tego od męża.
W 1998 r., kiedy to wzięła, były dobre czasy. Ludzi przychodziło dużo. Nieraz musiała nawet przykrywać płytą stół do bilarda, żeby zrobić jadalny stół. I to jeszcze kiedy lokal był większy, z barem. Obecnie w miejscu baru, za ścianą, jest kwiaciarnia. To pomieszczenie oddała ze trzy lata temu, gdy już zaczął się kryzys klientów. Potencjalni może i byli, ale pili gdzie indziej, po kątach i tu już nie mieli motywu wejść. Baru już nie ma, pozostała skromna gminna restauracyjka. Taka prawda.
I powoli zaczęło ogarniać ją zwątpienie. Ma charakter. Jest energiczna, utalentowana, nie boi się ryzyka, do tego jest twarda, nawet w tym prozaicznym tego słowa rozumieniu, związanym z umiejętnością rozmawiania z osobnikami pijanymi (zdarza się, że przychodzi jakiś człowiek "wczorajszy"). Z perspektywy czasu, spoglądając z chwili obecnej, kiedy tak tu sobie rozmawiamy jeszcze przed dwudziestą, już może ocenić ten swój biznes. Dwa lata było dobrze. A potem z roku na rok było coraz gorzej. Szacunkowo określa proporcję liczby klientów dzisiaj a w 1998, kiedy zaczynała, na 2 do 10. Czyli że w 1998 roku było ich z pięć razy więcej.
Oczywiście wszystkiemu jest winna bieda i duże bezrobocie. Albo powiedzmy tylko bieda, bo to na jedno wychodzi. Na uwagę, że przecież w gminie Lubichowo jest mnóstwo turystów, odpowiada, że owszem, podjeżdżają, ale do sklepów. Pełne siatki i do siebie, na grilla. Po co im restauracja? I to ci bogatsi, nie oszukujmy się, z Trójmiasta, z Warszawy. Do tego doszła konkurencja - Matrix i Corso. Ale oni ciągną... No nie, nie będzie oceniać. Stołu do bilarda też już nie ma. Krótko jakoś prosperował, zarabiał na siebie, a potem się skończyło.
Bieda. Bryndza. Jest sobota, akurat godzina dwudziesta. Kto dzisiaj był? W sumie 15 osób. Cztery z nich zjadły obiad. Tak jest od paru lat. Obserwujemy sklepy po drugiej stronie. Prawie wszystkie otwarte do jak Bóg da, czyli nawet do 23. Nie ma tego, co w Niemczech. Że przychodzi weekend, zamyka się sklepy i rozkwitają restauracje. Ale trudno się dziwić, że godziny handlu się wydłużają. Wiadomo, każdy chce żyć. Młodzi? Raz frytki, cola na dwóch. A to jest restauracja, proszę pana. I pani Janina wszystko potrafi zrobić. Goloneczka? Proszę bardzo. Wszystko, na co kto ma ochotę. Pstrąg oczywiście też. Ale to nie te czasy... To czasy "raz frytki i cola na pół". Wczoraj odwiedził ją ksiądz proboszcz. "Jak ty sobie radzisz?" - dziwił się.
Dzisiaj pani Janina wolałaby w budżetówce, jak w czasach komuny. Ta praca ją zniechęca. Potrafi przecież siedzieć jak trzeba nawet do rana, latem w sezonie otwiera o 10, a zamyka o 20, 21, ale cóż z tego, kiedy jest zależna od zamożności klientów. Straciła poczucie stabilności, pewność, że zarobi na ZUS, na podatki. Pytanie o to, czy czuje pomoc państwa dla małej przedsiębiorczości wywołuje na jej twarzy lekko kpiący uśmiech. Przecież wiadomo, tylko mali płacą podatki. Mały zawsze się boi i zapłaci. Albo taki Bagsik... Ile odsiedział... Matko Chrystusowa!.. Jest tu jeszcze parę takich kobiet jak ona, które walczą.
Może w tej Unii się coś zmieni, ale na razie to strach. Ludzie prowadzący handel i gastronomię po prostu się boją. Opowiadają sobie nawzajem o wymogach. Nawet trzeba będzie opisywać cały dzień, co się robi, czym się myje podłogi, jakimi środkami, jakie ma się samopoczucie albo jakie samopoczucie mają pracownicy. Toż to bzdury.
Pani Janina mimo wszystko się nie poddaje, chociaż są takie dni, że szkoda mówić. Nie ma na podatek, nie ma na dzierżawę, nie ma żadnej stypy, z rzadka zdarzy się jakaś impreza. Nie poddaje się, ale traci werwę. Zmęczyła ją ta ciągła walka. Najgorsze, że do niedawna liczyła na przetrwanie. W 2006 r. będzie miała 31 lat pracy i mogłaby przejść na pomostówkę. Ale nie pójdzie, bo Hausner namieszał. Takie to świat w tej prywatnej sferze.
Tadeusz Majewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz