środa, 11 maja 2005

Ciąg życia... cz. 2

Państwo Władysława i Lucjan Dzienniakowie obchodzili 24 kwietnia 2005 r. JUBILEUSZ 60-LECIA POŻYCIA MAŁŻEŃSKIEGO. Piszemy to wielkimi literami, bo uroczystość była niezwykła. Na rodzinne spotkanie zjechały dzieci państwa Dzienniaków, których mają 17, i ponad 50 wnuków! Dzisiaj rozmawiamy z Jubilatami o... całym życiu.



Okupacja
Pani pasła źrebaki, pan opiekował się cugiem koni. Poznaliście się przez te konie? Przez te konie miłość przyszła? Miłość? Ogląda pani "M jak miłość"? Była miedzy wami - romantyczna, taka jak z tego filmu?
- Kiedyś to tak nie było. Znaliśmy się... A potem pomału, pomaluśku doszlim do swoich lat... Ślub wzięliśmy w 1945 roku...

W okupacji tu byliście?
- Przed samą wojną mieli tu swoje zawody żołnierze. Biegali po tych łąkach, ćwiczyli. Przed dworem nieraz grała wojskowa orkiestra. Jak zagrali, to aż Bietowo drżało. Przyszedł czas uciekać, to mąż musiał wywozić konie i wieźć paszę. (do męża) Ty żeś jechał z końmi aż pod Osie i tam dalej przejazdu nie było, i musiałeś wrócić... Majątkowe konie miał. Jeden mu zasłabł i został. Kiedy wrócił z końmi, to już w Bietowie był Niemiec. Zainteresował się, gdzie on był. Jak doszedł, że jednego konia nie ma, to napisał mu kartkę po niemiecku i powiedział, żeby pojechał przywieźć. I pojechał, i tego konia mu wydali.
- Tata przyjechał na tym koniu - dodaje synowa Anna - bo koń już doszedł do siebie.
- Naprawdę trzeba pochwalić tego Niemca. To był bardzo dobry człowiek - Eugeniusz Szyk, miał żonę stąd. On tu w okupacji administrował... Męża do wojska nie wzięli, bo był Polen. Tylko nie dostawał, tak jak my, angedojcze, kartek - na chusteczki, na spodnie, na żywność też. Zostawili go, bo był wartościowym pracownikiem. Dostawał wszystkiego mniej... Niemiec dobry był, nie miał nic przeciwko temu, że między sobą mówiliśmy po polsku. Albo to. W okupacji nawet nie było wolno się spotykać. Ale spotykaliśmy się. Ja umiałam grać na bronzie.
A cóż to takiego?
- Na harmonijce. Ustnej. Sama z siebie się nauczyłam.

Niesamowite, dziewczyna grająca na harmonijce...
- Ja grałam, a inni tańczyli. Na podwórku, tam gdzie mieszkał pan Władysław. Jak było cicho, cicho, to nic nie mieli, ale jak było głośniej, to krzyczał. - Raz w tym domu dla sezonowych zrobiliśmy sobie zabawę. Pan Szyk był w Borzechowie. Wzięliśmy koce, okna zakryliśmy kocami i ja grałam na tej harmonce. Jakaś starsza dziewczyna się zdenerwowała, bo nie chciał z nią nikt tańczyć i zerwała koc z okna, i akurat ten nasz Szyk jechał z Borzechowa, i to światło widział. I wszedł do góry! Jak zaczął krzyczeć, to my po tych schodach na dół, w śnieg, a zaspy byli po kolana. Zakluczylim drzwi i niby nas tam nie było.
Co do charakterów
Pani grała na bronzie, a przyszły mąż się bawił?
- Mąż nie tańczy wcale. No nie umiał tańczyć. W dzień ślubu zatańczył i potem całe życie nic. Szedł ze mną na zabawę, ja się bawiłam, a on stał.
- Obstawa - śmieje się synowa.
jak to tak? Pani temperamentna, a on - jeżeli nie tańczył, to flegmatyk. Takie różne charaktery i dało się wytrzymać tyle lat?
- Jakoś się pobraliśmy. I żeśmy się zgodzili. U nas nie było żadnego hałasu, żadnych kłótni.
A zazdrość?
- On nie był zazdrosny, a ja wiedziałam, jaki on jest i o niego nie byłam zazdrosna... Tak, ja byłam temperamentna. Jak ja słyszę muzykę, to mnie łzy z oczu lecą... Co do tych charakterów. Ja jestem bardzo spokojna, mąż trochę nerwowy. Ale jak swoje nerwy miał, to krzyczał, krzyczał, a ja się nie odezwałam i było cicho.

A pieniądze? Kto rządził?
- Kasę mąż mnie zawsze oddał, ale ja musiałam tak liczyć, bo zawsze było za mało.

Trochę sobie brał?
- Pan nie zrozumiał. On mnie wszystkie pieniądze oddał. Trzeba było myśleć i myśleć, żeby wyjść z tego wszystkiego. Mąż ani wódeczki sobie nie kupił.


Osiemnaścioro

- Osiemnaste zmarło po miesiącu. Wychowaliśmy siedemnaścioro. Córek siedem, synów dziesięciu. Wszyscy się porozjeżdżali po świecie. Po świecie... Tak się to mówi. Najdalej to do Gdańska. Prawie wszyscy są tutaj, w miejscowościach dookoła. Każdy czegoś się dorobił, ma swoje mieszkanie. Ponad stu ludzi przyjechało na diamentowe gody.

Siedemnaścioro dzieci wychować...
- I jeszcze w pole szłam robić... Mieliśmy gospodarstwo z tego majątku, 17 hektarów. Maż od rana do wieczora tyrał...

Tyle dzieci, to państwo pomagało.
- Jak pomagało... Raz mnie w szkole dali jakiś papier. Musiałam podpisać, że odebrałam pieniądze na artykuły szkolne. Wstyd mnie było iść podpisać. A oni przecież wiedzieli, że tyle dzieci, to po co ten podpis?

Ale za PRL-u szło o to, żeby dzieci było więcej, by kraj rósł w siłę. Teraz też chcą więcej dzieci. Dają nawet becikowe. Dawali wam za tyle dzieci jakieś pieniądze, nagrody, medale? A może fundnęli wczasy?
- Mieliśmy 13 arów za dużo, żeby dostać zapomogę. Wczasy? Panie. Ja musiałam biegiem latać, żeby wszystko zrobić. Kartofle trzeba było haczką, rękoma w stogi zboże składać, tedy te stogi młócić. A przy kolacji zasypiałam.
Teraz to się cieszę
- Teraz się cieszę. Wszyscy mnie szanują i rodzina się zgodzi. Odwiedzają się. Kłótni, zazdrości - tego w naszej rodzinie nie ma.

A różnica wiekowa jaka jest największa?
- 21 lat. Jadwiga ma 61 lat, a Janka - 40.
A tych wnuków to na zdjęciu armia... Pani ich zna?
- Rozpoznaję każdego. Ja też znam wszystkich, nawet większość datę urodzin - śmieje się synowa.

Na odchodnym.
- Wie pan - zamyśla się, waha, wreszcie mówi pani Władysława. - Kiedyś to było mi wstyd, że miałam taką rodzinę, a teraz to nie. Teraz to się cieszę - powtarza.

Zdjęcia: Wnuki i prawnuki państwa Dzienniaków i niżej - ich dzieci (na 2 częściach tablo).

Za tygodnikiem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz