JARMARK W STAROGARDZIE na przełomie XIX\XX wieku.
Wielką radość sprawiał nam dzieciom zawsze jarmark, który odbywał się w naszym mieście dwa razy do roku - na wiosnę i w jesieni - ze swoją małomiejską poezją i wielkim ruchem ulicznym, tworząc zarazem w owych czasach prawdziwe święto ludowe.Chcę tu opisać jarmark jesienny.
Już w przeddzień tego pięknego święta przypatrywałem się z wielkim zainteresowaniem rozpakowywaniu różnych towarów z ogromnych skrzyń, stawianiu straganów, zestawianych z kilku drążków, które kryto następnie płachtą brezentową.
W oczekiwaniu na następny dzień nie mogłem zasnąć.
Już nad samym rankiem słyszałem pochodzący z ulicy szmer głosów ludzkich, odgłos kopyt końskich i turkot kół przejeżdżających pod domem wozów.
Odgłosy te były dla mego ucha jakoby najpiękniejsza muzyka.
Z radości wyskoczyłem w nocnej koszuli z łóżka i podbiegłem do okna.
Co za nieoczekiwany widok przedstawiał mi się na jeszcze słabo oświetlonej ulicy.
Jak daleko moje oko patrzeć mogło - setki ludzi i nieprzerwane kolumny furmanek.
Ludzie wszyscy weseli i zadowoleni.
Były to ostatnie dni października roku 1905.
Pogoda była piękna i bezdeszczowa, co - przypuszczać należało - było zapowiedzią dla handlarzy szczęśliwego dnia w sprzedaży swoich towarów.
Ubrałem się prędko, wypiłem kawę, zjadłem kawałek chleba i dalej na świeże powietrze, w wir jarmarczny.
Zaznaczyć trzeba, że w tych dniach jeszcze były ferie szkolne jesienne - tzw. kartoflane.
Początkowo robiłem mały spacerek po ulicach. Jeszcze można było swobodnie spacerować.
Ale już przyjeżdżali ludzie z pobliskich wiosek i coraz więcej furmanek jechało w kierunku "starego miasta".
To furmanki z kobietami i dziećmi, to bryczki, to znów wozy koszykowe, to wozy robocze i platformy, a na nich różne postacie. Tu widzi się opasłego człowieka - być może, że to rzeźnik, tam znów handlarza z Gdańska. Dalej chłopa z Borów Tucholskich ze swoją umiłowaną fajką w zębach, z ulubioną czapką futrzaną na głowie. Robi wrażenie "nieśmiałego", jak wszyscy, którzy mało przyjeżdżają do miasta. Jarmark skusił go do przybycia do miasta ze swoich borów.
Ukazują się z daleka kożuchowe czapki naszych Borowiaków, a wraz z nimi ich wozy i konie- małe, ale wytrzymałe.
Widzi się także otwarte bryczki, zajmowane przez właścicieli sąsiednich majątków, którzy w towarzystwie żon i dzieci mają również zamiar odwiedzić tegoroczny jarmark.
Ponieważ zamieszkiwałem wówczas na ulicy Frydrychowskiej [obecnie Kościuszki], niedaleko Sądu Powiatowego, oglądałem stąd jarmarczną wędrówkę.
Na tejże ulicy po stronie numerów parzystych - od wylotu ulicy Pelplińskiej aż do Sądu Powiatowego - stali na chodnikach handlarze z Powiśla, sprzedający tu owoce - jabłka , gruszki, orzechy włoskie i laskowe oraz żurawiny.
Owoce były bardzo tanie, tak że nawet niemajętny człowiek kupował na zapas owoce - specjalnie jabłka; i to nie na funty lecz na kosze o zawartości 20 do 25 kg w jednym.
Zaś po przeciwnej stronie, w kierunku Rynku - od ulicy Pańskiej [obecnie Sobieskiego] do narożnika ul. Paderewskiego - stali, zachwalając swoje własnoręczne wyroby garncarze, bednarze, blacharze i kowale. Natomiast przed "Arsenałem" i "ujeżdżalnią wojskową" stolarze oferowali swoje wyroby: szafy, łóżka do wyciągania, szlabany, komody, skrzynie do przechowywania odzieży - malowane i jednokolorowe, z motywami kociewskimi, stoły, krzesła i tym podobne.
Tu też były stoiska koszykarzy, tak miejscowych jak i zamiejscowych. Koszykarze z Borów Tucholskich prezentowali swoje wyroby: kosze, kipy [kosze do noszenia na plecach], miski, talerze, nawet dzbanki - wszystko plecione z korzeni drzew. Zaś koszykarze spod Nowego i Kwidzyna prezentowali plecionki z wikliny, kosze do bielizny, do podróżowania, na zakupy, łóżeczka dla niemowląt, bujaki, fotele, krzesła, taboreciki, trzepaki do trzepania dywanów i mnóstwo innych przedmiotów.
Teraz kolej na Rynek.
Rynek rozmiarów 110 na 100 m, a na nim istne mrowisko ludzkie.
Krzyki, wołania, śmiechy - wszystko tworzyło gwar straszny, nie do opisania.
Tu na Rynku miały miejsce stoiska rzemieślników wszystkich zawodów.
Ówcześni rzemieślnicy wytwarzali swoje wyroby przeważnie by sprzedać je na jarmarkach i objeżdżali z nimi nie tylko naszą prowincję, ale nawet dalej.
Otwartych sklepów rzemieślniczych było bardzo mało , a o ile taki egzystował, to był zaopatrzony ubogo w potrzebne towary.
Po południowej stronie Rynku utworzono niewielkie stoisko z wyrobami metalowymi, kosami, sierpami, nożykami, łyżkami, widelcami, nożami i innymi przedmiotami domowego użytku, zachwalanymi przez handlarzy jako prawdziwy towar, pochodzący aż z "Solingen" w Nadrenii.
Przede wszystkim znajdują się tak przez nas chłopców, ulubione scyzoryki, nazywane przez nas "Prygen Knet" - po polsku "nożyki dobre na żaby".
Nożyki takie kosztowały po jednym "ósmaku", tj. 25 fenigów, noszono je w kieszonce kamizelki, przywiązane kawałkiem szpagatu do przymocowanego uszka scyzoryka.
Ponieważ otrzymałem od ojca z racji dnia jarmarcznego trzy "ósmaki", kupiłem też sobie taki nożyk.
Pozostało mi zatem jeszcze 50 fenigów na dalsze zakupy.
Ale traf chciał, że oglądając bliżej mój cenny zakup, otworzyłem nożyk i tu "klaps" - ostrze uderzyło w czubek średniego palca prawej ręki.
Franciszek Biernacki
[G.K. - 17.12.1993r.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz