Do dzisiaj pokutuje jeszcze na Pomorzu Gdańskim wśród ludności wiejskiej - zwłaszcza na Kociewiu i w Borach Tucholskich - wiara w wampiry. Inaczej nazywane "żywymi trupami" [duchy zmarłych], wysysających krew z człowieka lub zamęczające go na śmierć.
Są to zmarli, którzy po pochowaniu powstają i odwiedzają krewnych - wysysają ich krew tak, że i oni są następcami zmarłych.
Jedynym środkiem zapobiegawczym jest ucięcie zmarłemu głowy przed złożeniem do grobu, gdyż w zmarłym można poznać wampira - po normalnym wyglądzie twarzy , wskazującej jakby był jeszcze żywym.
Jeżeli zaś po pochowaniu zmarłego wampir przychodzi przeszkadzać żyjącym, to trupa należy wykopać, uciąć mu głowę i położyć ją pomiędzy nogi zmarłego.
Gdy z okaleczonego ciała jeszcze wydobywa się krew, to należy ją natychmiast uchwycić w jakieś naczynie i pozostałym krewnym podać do wypicia. Tym samym będą oni na zawsze zabezpieczeni przed odwiedzinami upiora.
* * *
Złudna ta wiara doprowadza jeszcze do dzisiaj do bezczeszczenia zwłok.
Najczęściej prowadzono ten makabryczny proceder w XVIII i XIX wieku na Pomorzu - ba, nawet na obszarze Gdańska. Oto kilka przykładów:
W pierwszej połowie XVIII wieku zmarł w Gołdankach [powiat Chojnice] członek familii Wolszlegierów - znanej na całym Pomorzu rodziny szlacheckiej - bez bliższych objawów śmierci.
Krótko po jego zgonie zmarli dalsi członkowie rodziny z nie ustalonych przyczyn. Pozostali - będący na pogrzebie pierwszego zmarłego- przypominali niby sobie, że leżący w trumnie zmarły nie był trupio blady, lecz posiadał pełnokrwistą twarz.
To było powodem do ustalenia, że zmarły był wampirem. Więc zwołano radę familijną i postanowiono, że członek rodziny Józef Wolszlegier [ zmarł w roku 1820 jako dyrektor "Landschaftu"] - jako jeden z najmłodszych i nieustraszony - ma pójść do krypty, by odciąć swemu stryjowi głowę.
Więc Józef udał się do Zamarłego - miejscowości powiatu chojnickiego, gdzie znajdował się klasztor bernardynów.
Tu, w towarzystwie jednego z ojców bernardynów, wstąpił do kościoła i wszedł do średniego grobowca, gdzie stały trumny rodziny Wolszlegierów.
Zaopatrzony w topór, postawił świecznik na podłogę i przystąpił do otwierania trumny.
Usunął wieko na bok, przy czym asystował mu ojciec bernardyn, trzymający lichtarz w ręku.
Wyciągnięto zwłoki tak, żeby szyja zmarłego legła na krawędzi trumny, dla lepszego przeprowadzenia odcięcia głowy.
Podnoszenie ciała w tę pozycję spowodowało naturalnie poruszenie głowy zmarłego, co wywołało na zakonniku tak niesamowite wrażenie, że wypuścił ze swoich rąk lichtarz i czym prędzej uciekał z grobowca.
Mimo, że młodszy szlachcic był teraz tylko sam, nie utracił przytomności i za pomocą toporka uciął swemu stryjowi głowę. Zauważył przy tym, że z okaleczonego ciała wydobywa się struga krwi.
Wtem zgasła jedyna pozostała mu świeca.
Tylko z wielkim trudem udaje mu się w zupełnych ciemnościach uchwycić cośkolwiek krwi.
Po pewnym czasie zupełnie wyczerpany udał się do domu.
Za czyn ten, który miał swoich zabezpieczyć od dalszych nieszczęść, nieomal by przypłacił młody Wolszlegier swoim życiem.
Zaraz po powrocie do Gołdanek zapadł Józef w ciężką chorobę i przez przeszło pół roku znajdował się pomiędzy życiem a śmiercią. Mimo tego - jak wyżej wspomniano - dożył Józef Wolszlegier sędziwego wieku.
Trumnę ze zwłokami z uciętą głową, położoną między nogami, oglądać było można w kościele poklasztornym w Zamartym jeszcze do połowy XIX wieku.
* * * *
W roku 1849 zmarła w Borkowie, parafii św. Wojciecha pod Gdańskiem, jakaś stara niewiasta - Welma.
Nikt nie zauważył, że twarz zmarłej była pełnokrwista, a nie trupio blada.
Po pogrzebie ukazywała się co noc córce w łóżku, biła ją i drapała po twarzy swoimi długimi paznokciami aż do krwi.
By skrócić swawolę nieboszczycy, udała się córka do księdza Miecznikowskiego [ostatniego cystersa pelplińskiego], który był proboszczem w Przywidzu koło Gdańska
i który daleko i szeroko słynął jako zaklinacz złych duchów i innych zjawisk.
Tenże kazał zwłoki wykopać, głowę uciąć i ułożyć pod lewe ramię, a następnie ponownie zagrzebać przy drodze krzyżowej, po uprzednim napełnieniu trumny makiem polnym.
Ile w tym prawdy , nie wiemy.
* * * *
W 1855 roku zmarł na cholerę przez wszystkich bardzo szanowany proboszcz parafii św. Wojciecha pod Gdańskiem
Po śmierci proboszcza rozeszła się po parafii wieść, że nieboszczyk - leżąc jeszcze w otwartej trumnie - posiadał twarz czerwoną jakoby żył, a teraz chodzi po parafii jako wampir, wysysając ludziom w czasie snu ich krew.
Gadanina ta spowodowała zebranie się w lokalu browaru Pesznera w św. Wojciechu większej ilości nierozsądnych i w zabobony wierzących mieszkańców, którzy chcieli wykopać zwłoki zmarłego proboszcza, odciąć mu głowę i takową ułożyć pomiędzy nogi, po czym trumnę ponownie zakopać.
Tylko z wielkim trudem udało się nowemu proboszczowi i kilku rozsądnym mieszkańcom osiedla - w tym i miejscowemu żandarmowi - odprowadzić zbałamuconych parafian od zamiaru zhańbienia zwłok zmarłego proboszcza.
Opowiadanie to jest autentyczne.
* * * *
Wampiryzm jest najczęściej, ale nie zawsze, głównym powodem zakłócenia spokoju zmarłych.
Nierzadko otwiera się groby w zamiarze przywłaszczenia sobie części zwłok do celów leczniczych i sporządzania różnych leków magicznych.
Niech służy tylko jeden z wielu wypadków dla scharakteryzowania tychże.
W Przywidzu - dawniej przynależnym do powiatu kartuskiego , a obecnie do powiatu gdańskiego - w czasie pogrzebu pewnej starej kobieciny w marcu1865 roku, zgiął sobie kręgosłup jeden z karawaniarzy.
Ponieważ wszelkie środki domowe na ulżenie bólu chorego nie pomagały, udano się do zamieszkałej tam piętnastoletniej jasnowidzącej dziewczynki o poradę.
Ta, po krótkim namyśle ustaliła, że zmarła była powodem choroby karawaniarza.
Poleciła o postaranie się od zmarłej skrawka jej koszuli, a od trumny - kawałeczka drewna. Oba te przedmioty musiano spalić na popiół, a tenże spożyć, jako lekarstwo.
Ksiądz proboszcz - był to już następca sławnego egzorcysty ks. Miecznikowskiego - zabraniał żonie chorego otworzyć grób i trumnę.
Także grabarz tamtejszy odmówił podjąć się wykopania zwłok.
Wobec czego pewnej ciemnej nocy żona chorego namówiła przyjaciółkę i wspólnymi siłami wykopały trumnę.
Wyrwały z koszuli zmarłej kawałek płótna , a z trumny kawałek drewna, jak nakazała jasnowidząca.
Za ten czyn żona karawaniarza ukarana została przez Sąd Powiatowy w Kartuzach pozbawieniem wolności na przeciąg sześciu miesięcy.
Zaś środek, który dała swemu mężowi na spożycie, nic mu nie pomógł i szukać musiała porady aż u lekarza w Kartuzach.
Franciszek Biernacki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz