Pani sołtys gospodarzy na 18,8 ha, co stawia ją - jak na warunki lokalne - w gronie większych gospodarzy. Problemem dla wsi jest brak miejsca na wiejskie spotkania. Niedawno sprzedano duża salę balową w pałacu. Świetlica "przeniosła się" do mniejszej sali. Na świetlicę - ujdzie, ale zabaw nie da się robić, bo za mała. Jest i boisko po części na terenie gminnym, po części na należącym do jednego z rolników. Problemem są też latarnie, które oświetlają prywatne podwórka zamiast drogi. Pani sołtys postulowała już o ich przeniesienie. We wsi jest też staw, ale - jak mówi jeden z mieszkańców - najpierw miał być oczyszczany, ale potem koncepcja się zmieniła i po spuszczeniu wody został sprzedany. Pani sołtys też nielekko. Muszą z mężem sporo się nagimnastykować, żeby dzieciom niczego nie zabrakło. Dzieci jest całkiem spora gromadka. Tomasz ma 20 lat, Justyna - 18, Anna i Iwona - to bliźniaczki po 16 lat, Dorota - 13, a najmłodszy Bartosz - 4. Pani sołtys ma trochę truskawek. Mówi, że cena w tym roku była niezła. Sprzedawała w Smętowie po 3,50 zł za kilogram. Zawsze jest tak, że parę lat jest tania. Potem wielu likwiduje krzaczki, bo się nie opłaca, a wtedy cena idzie w górę. Ot, taka lekcja ekonomii, o prawie popytu i podaży. W gospodarstwie jest jeszcze parę uli. Oglądamy plastry miodu wyprodukowane przez pracowite owady. Świnie też są. Ale jak cena spada do 3 zł za kilogram, to ciężko. A popłacić trzeba wszystko. Takie dylematy.
U Pyrkowskich
We wsi jest jeden sklep prowadzony przez Jana Krużyckiego z Ostrowitego. To duże udogodnienie. Podstawowe artykuły można kupić na miejscu. Ale my nie wchodzimy do sklepu. Wchodzimy do najbliższego zabudowania od strony Smętowa. Z podwórka spod ogromnego orzecha włoskiego widać wieżę smętowskiego kościoła.
Zbigniew i Teresa Pyrkowcy mieszkają w Smętówku. Pan Zbigniew mieszka tu od 1956 roku, czyli od urodzenia, żona od 1979. Zamieszkali z matką pana Zbigniewa, Jadwigą, która poznamy nieco później, bo akurat pojechała na rowerze do sklepu.
Siadamy w kuchni i rozmawiamy o życiu. Żyje się nielekko. Gospodarstwo nie jest duże. 6,61 ha. Najgłupsze, że podatek płacą od hektara przeliczeniowego i wychodzi jakby mieli tych hektarów ponad 9. Taka arytmetyka. Pyrkowscy mają czworo dzieci. Piotr ma 25 lat, Jacek - 24, Dorota - 19, a najmłodsza Monika pójdzie do 4 klasy podstawówki. Ciężko. Przez te przeliczeniowe hektary mają za duży dochód. A obaj synowie nie mają pracy.
- Dostaliby z opieki przynajmniej na bilet, jak mają tej roboty szukać? - zastanawia się pani Teresa. - Młody chłopak chce się ubrać, zapalić. A tak, to co? - retoryczne pytanie zawisło w powietrzu, bo do domu wraca pani Jadwiga. Matka pana Zbigniewa. Kiedy dowiaduje się, że jesteśmy z gazety chętnie opowiada. O czasach przedwojennych. O Niemcu, właścicielu majątku Arturze Cymie, który służył w polskich ułanach. Mała wówczas Jadwiga musiała chodzić do folwarku do pracy.
Wspomina jak masarz Sajdowski jeździł z kiszką do wsi. Jak ktoś stale u niego kupował, dostawał na święta krąg kiełbasy w prezencie. Dziś powiedzielibyśmy, że w ramach promocji. Dwóch takich jeździło. Wozy miały budy, jakie można oglądać na filmach o Dzikim Zachodzie. Bo sklepów nie było. W Lalkowach był sklep Dzięgielewskiego, w Smetowie handlowała Niemka (taka dojczkatoliczka - tłumaczy pani Jadwiga) Zyfeld. Sklep miał też Szampowski. Handlowcy szanowali klientów. Uprzejmość była wpisana w ich zawód.
Cym nie był złym panem. Doczekał swoich w 1939 roku. A w 1941 już nie żył. Zmarł ciężko chory w gdańskim szpitalu. Zapisał wszystko swojej przyjaciółce, która - jak mówią miejscowi - dzieliła też z nim łoże.
- Cyma nikogo ze wsi do lagru nie oddał - opowiada pani Jadwiga. - Zabrał konie, krowy, cały inwentarz, bo musiał. I mówił, żeby przychodzić do niego do pracy. Płacił. Nikt głodny nie chodził. Dzieci zbierały kłosy, wyrywały chwasty albo obcinały buraczane liście. Pamiętam, jak spotkałam pierwszy raz Niemców, to cała się trzęsłam ze strachu. A oni pożartowali i pojechali. Musieli przejechać przez każdą wioskę. Na początku jechał na motorze ten cały as, a za nim pozostali samochodami.
Słuchalibyśmy jeszcze długo pani Jadwigi, bo opowiada bardzo ciekawie. Chcemy jednak zajrzeć do innych obejść.
Rzeźbienie pana Mietka
Mieczysław Ruda po raz pierwszy złapał zwykły scyzoryk i zajął się rzeźbieniem gdzieś tak około 1960 roku. Przypuszcza, ze pod wpływem wujka, który rzeźbił, Władysława Langowskiego. W 1964 roku wystawiał swoje prace w Dworze Artusa w Gdańsku. Nie pamięta już dokładnie tytułu, ale chodziło chyba o postęp na wsi. Wystawiał własnoręcznie wyrzeźbiony traktor z .młockarnią. Traktor się zachował. Młockarnię rozbroiły dzieciaki. Pan Mieczysław już nie struga ptaszków, bo ręce wykrzywił reumatyzm. Oglądamy jego prace. Nasz podziw budzi wierna miniatura ołtarza z kościoła w Lalkowych. Pan Władysław mówi o sobie, że nie lubi się chwalić. Dlatego nie zdecydowałby się na żadne wystawy indywidualne. Uważa, że dziś nikt nie kupowałby jego ptaszków rzeźbionych zwykłym scyzorykiem. Dla nas mają one jednak swój urok. Tu też słuchamy o podatku od hektara przeliczeniowego. Pan Władysław uprawia 6,73 ha. Kiedyś przepisy mówiły, że o ciągnik można się starać mając 7 ha. Ten podatek sprawił, że ciągnik w gospodarce jest. Już 16 rok. I jeszcze posłuży.
Żona Krystyna ze Starej Jani. Dzieci czwórka. Życie jak wszędzie. Nie uważają, że ich jest jakieś nadzwyczajne. Tyle, że Bóg dał tego talentu, którym pan Władysław nie lubi się chwalić.
Na koniec zajrzyjmy jeszcze do świetlicy. Tu poznana na początku naszego reporterskiego zwiadu Dorota Pyrkowska przeprowadza próbę z dziećmi przed planowanymi na sobotę dożynkami. Dowiadujemy się, że zaśpiewa sama "Maryla Rodowicz", a i wójt obiecał przyjechać. Dożynki będą po raz pierwszy. Dlatego trema spora. Robimy pamiątkowe zdjęcie. Wychodzimy z pałacu Artura Cyma. Raz czy dwa razy do roku przyjeżdżają tu jego potomkowie. Ale tu już wszystko sprzedane. Oprócz małej sali. Kiedy kolej na nią?
Tekst: Jarosław Stanek (2003 r.)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz